Wszystkie papugi pana Barnesa

Gdy debiutował, sam sobie wysmażył i opublikował miażdżącą recenzję. Poprzysiągł, że jeśli krytycy zareagują podobnie, nigdy więcej nie chwyci za pióro. Nic takiego się nie wydarzyło, ale matka i tak była zgorszona.

18.01.2021

Czyta się kilka minut

Julian Barnes / GRAHAM JEPSON / WRITER PICTURES / FORUM
Julian Barnes / GRAHAM JEPSON / WRITER PICTURES / FORUM

Mniej więcej w połowie XV wieku, wkrótce po powrocie z podróży na południe Europy, Rogier van der Weyden namalował tryptyk ołtarzowy dla kościoła świętej Kolumby w Kolonii. W środkowej części umieścił scenę Pokłonu Trzech Króli, która do dziś wzbudza gorące emocje, nie tylko wśród przygodnych gości Starej Pinakoteki w Monachium, dokąd ołtarz trafił prawie dwieście lat temu, za sprawą króla Ludwika I Wittelsbacha. Powodem był krucyfiks – zawieszony bezpośrednio nad głową Madonny z Dzieciątkiem, pod dziurawą powałą betlejemskiej ­szopy.

Anachronizm dobitnie rzuca się w oczy współczesnego odbiorcy, gotowego podejrzewać, że malarz albo się pomylił, albo świadomie spłatał figla fundatorowi dzieła. Co bardziej dociekliwi porównują obraz z „Pokłonem” autorstwa innego niderlandzkiego mistrza, a zarazem ucznia van der Weydena, przechowywanym w madryckim Prado. Sceneria prawie ta sama, może tylko Baltazar smaglejszy, a wół w stajence jakby bardziej zaskoczony niespodziewanym najściem. Krucyfiksu jednak brakuje. Inne drobiazgi – m.in. to, że w tle „Pokłonu” z kościoła świętej Kolumby rozpościera się pejzaż ówczesnej Kolonii, a Trzej Królowie mają twarze księcia Burgundii oraz króla i delfina Francji – często umykają uwadze miłośników sztuki. Tylko krucyfiks ich uwiera: nad symbolizującym dokładnie to samo, a częstszym w gotyckiej ikonografii wyobrażeniem szczygła z krwawą plamą u nasady dzioba przeszliby do porządku dziennego równie gładko, jak z resztą betlejemskiego inwentarza.

I takich właśnie odbiorców łatwo zwabić w labirynt prozy Juliana Barnesa: wejdą do środka ufnie, niczemu nie będą się dziwić i poczują się nieswojo dopiero wówczas, kiedy nad głową zawiśnie im jakiś metaforyczny krucyfiks.

Dokładnie w roku 1932 niemiecki pisarz i satyryk Erich Kästner wydał książkę dla dzieci pod tytułem „Der 35. Mai oder Konrad reitet in die Südsee”, za której tłumaczenie z miejsca wzięła się Stefania Baczyńska, matka jedenastoletniego wówczas Krzysztofa Kamila. Polski przekład pod tytułem „35 Maja albo jak Konrad pojechał konno do mórz południowych”, autoryzowany przez Kästnera, ukazał się cztery lata później. Po wojnie doczekał się wznowienia na fali odwilży 1956 roku, wzbogacony cudownymi ilustracjami Bohdana Butenki.

Kto nie zna, temu zdradzę, że to opowieść o chłopcu, który potrafił dobrze rachować, za to nie miał żadnej fantazji, i dlatego nauczyciel zadał mu wypracowanie o morzach południowych, nie zaś opis czteropiętrowego domu, którym unieszczęśliwił uczniów obdarzonych zbyt bujną wyobraźnią. Konrada wyratowali z opresji stryj Rabarbar oraz koń imieniem Negro Kaballo, zabierając go w błyskawiczną podróż do wspomnianych mórz.

Po pierwszej lekturze w dzieciństwie tylko jedno spędzało mi sen z powiek: dlaczego nigdzie indziej nie mogę znaleźć informacji o cyrku Sarassaniego, gdzie konie jeździły na wrotkach. Nie dziwiło mnie ani gimnazjalne wykształcenie Negro Kaballo, ani przebieg igrzysk w Zamku „Pod wielką przeszłością” – może tylko byłam ciekawa, dlaczego Scewola musiał rzucać kulę lewą ręką, a Juliusz Słowacki słabo odbijał w partii tenisa. Dzięki tym i podobnym doświadczeniom literackim wyrosłam na jednego z najskwapliwszych odbiorców twórczości Barnesa. Nie trzeba nas było zanęcać: w barnesowski labirynt weszliśmy ochoczo, z wystarczająco solidnym bagażem, by spędzić w nim jak najwięcej czasu, a najchętniej w ogóle z niego nie wychodzić.

Piąty finał

Niewykluczone, że Julian Barnes nie umiał dobrze rachować, bo gdy skończył lat dziesięć, matka uznała, że ma za dużo fantazji. Kathleen Mabel Barnes z domu Scoltock była nauczycielką, podobnie jak jej mąż Albert Leonard. W przeciwieństwie do nauczyciela kästnerowskiego Konrada uczyła jednak francuskiego i może dlatego nie wpadła na ­pomysł, żeby zadać synowi opis konstrukcji domu o czterech piętrach.

Jonathan, starszy brat Juliana, urodzony w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1942 r. w Much Wenlock w hrabstwie Shropshire, przysparzał rodzinie mniej kłopotów wychowawczych. Po studiach w Oksfordzie przez ćwierć wieku wykładał na macierzystej uczelni historię filozofii starożytnej. Zajmował się głównie Arystotelesem i presokratykami; po raz pierwszy puścił wodze fantazji, przyjmując posadę na Uniwersytecie Genewskim, potem zaś na Sorbonie, co ostatecznie skończyło się przeprowadzką do Francji. Julian zawsze podkreślał, że brat jest jego skrajnym przeciwieństwem – zdyscyplinowanym, logicznie myślącym filozofem, który przyjmował jego kolejne książki garścią zdawkowych komplementów i zastrzeżeniem „wprawdzie nie mam pojęcia, co z tego jest prawdą, co zaś twoim wymysłem, ale...”.

Tymczasem Julian od dziecka żył w świecie snów i wyobrażeń. Przyszedł na świat 19 stycznia 1946 r. w Leicester w East Midlands i przeżył tam niespełna sześć tygodni, rodzina Barnesów podjęła bowiem decyzję o przeprowadzce na przedmieścia Londynu. Mimo to chłopiec od najmłodszych lat czuł niewytłumaczalną więź ze swym miejscem urodzenia, co przejawiało się m.in. fascynacją klubem piłkarskim Leicester City. Zaczął kibicować „Lisom”, zanim jeszcze nauczył się czytać, od ich pierwszego finału w Pucharze Anglii w 1949 r., kiedy w rozstrzygającym meczu ulegli „Wilkom” z Wolverhampton Wanderers. Jak przyznał później w wywiadzie z Denisem Campbellem dla tygodnika „The Observer”, miłość do „Lisów” okazała się pierwszą szkołą cierpienia: klub czterokrotnie walczył w finale Pucharu i cztery razy przegrał. Między innymi dlatego w „Historii świata w dziesięciu i pół rozdziałach” Barnesa (1989) ­Leicester City F.C. wreszcie zwycięża w niebie, po czym rozgramia Brazylię cztery do jednego w finale Pucharu Świata.

Jeśli ktokolwiek z czytelników tej przewrotnej powieści historiozoficznej miał jeszcze złudzenia, że obcuje z XX-wieczną wersją „The Historie of the World. In five bookes” Sir Waltera Raleigha (1614), ten w dziesiątym rozdziale je stracił – choć niewykluczone, że po lekturze intrygującego półrozdziału nabrał przeczucia, że Barnes pisze o czymś ważniejszym: o miłości jako jedynej przeciwwadze dla nieubłaganego, wszechogarniającego dyskursu historii.

Miażdżąca recenzja

Zanim jednak Barnes w ogóle zaczął pisać, musiał przejść drogę od nieśmiałego, wycofanego chłopaka, który dorastał w zapyziałym Northwood na północno-wschodnich obrzeżach Wielkiego Londynu, do dojrzałego, wciąż starannie chroniącego swoją prywatność mężczyzny.

W rodzinie nigdy nie rozmawiało się o religii, polityce ani seksie. Przedziwny był to dom, rządzony twardą ręką przez konserwatywną matkę ateistkę, która trzymała pod pantoflem żyjącego w świecie własnych marzeń ojca agnostyka. Barnes opowiedział o rodzicach szczerze dopiero po ich odejściu, w książce „Nie ma się czego bać” (2008), wplatając w tę auto­biograficzną narrację także dzieje własnych zmagań z wiarą, religijnością i doświadczeniem śmierci. To w niej padło słynne zdanie „Nie wierzę w Boga, ale mi go brak”.

Owa podszyta niepokojem tęsknota znajduje subtelny wyraz w oryginalnym tytule „Nothing to Be Frightened Of”: jakby światopogląd, w którym go wychowano, był jednak nieszczery i podszyty hipokryzją, jakby rodzice nie umieli przygotować syna na strach przed odejściem w nicość – nie tylko własnym, lecz i kogo­kolwiek z najbliższych.

Nie ma jednak wątpliwości, że państwo Barnesowie zaszczepili w braciach zamiłowanie do języka i kultury Francji, zapewniwszy im jednocześnie solidną edukację ogólną. Po ukończeniu prestiżowej City of London School obydwaj kontynuowali studia w Oksfordzie: Jonathan w Balliol College, Julian w Magdalen ­College, na wydziale języków nowożytnych. Po uzyskaniu dyplomu Julian przez trzy lata pracował w wydawnictwie Oxford University Press jako leksykograf, przy edycji suplementu do „Oxford English Dictionary”.

Później próbował swoich sił jako dziennikarz, publicysta i krytyk, m.in. w lewicowym tygodniku „New Statesman”. Właśnie wtedy, przy okazji obowiązkowych kolegiów redakcyjnych, przekonał się o skali swej chorobliwej nieśmiałości. Walczył z tremą na tyle skutecznie, by z czasem rozpocząć karierę krytyka telewizyjnego.

Lęk przed wystąpieniami publicznymi pozostał mu jednak na całe życie. Na szczęście okazał się umiarkowanie szkodliwy w życiu prywatnym i twórczości pisarskiej. W 1978 r. Barnes poznał miłość swego życia – Pat Kavanagh, która wkrótce została jego żoną i agentką, a w dalszej perspektywie jedną z najbardziej wpływowych postaci brytyjskiego ruchu wydawniczego.

Szczęśliwy Julian przystąpił do pracy nad swoją pierwszą powieścią „Metroland” (1980), historią młodego Anglika, który postanawia wyrwać się z nudnej egzystencji na przedmieściach i rozpocząć całkiem nowe życie w Paryżu. Przed wydaniem książki zasięgnął opinii u znajomych poetów. Jeden zniechęcał Barnesa do publikacji, uprzedzając, że „będzie później żałował”. Drugi doradził debiutantowi, żeby jeszcze raz przeczytał „Wielkie nadzieje” Charlesa Dickensa i ubarwił tekst pikantną sceną masturbacji. Barnes nie posłuchał żadnego z nich. Książkę wydał, sceny masturbacji nie dopisał z obawy przed reakcją matki, do lektury Dickensa nie wrócił – jak sam twierdzi, z tej prostej przyczyny, że nie można po raz drugi przeczytać czegoś, czego nie przeczytało się po raz pierwszy.


Jerzy Jarniewicz: Julian Barnes debiutował razem z „potężną gromadką” pisarzy - Salman Rushdie, Ian McEwan, Martin Amis, Graham Swift - którzy wkrótce mieli tak spektakularnie odnowie prozę brytyjską. 


 

Wpadł jednak na inny pomysł: sam sobie wysmażył miażdżącą recenzję – pod pseudonimem Mackie Majcher – i poprzysiągł, że jeśli krytycy zareagują podobnie, nigdy więcej nie chwyci za pióro. Nic takiego się nie wydarzyło: recenzje były na ogół przychylne, matka i tak się zgorszyła, „Metroland” w krótkim czasie doczekał się dodruku, a kilkanaście lat później adaptacji filmowej z udziałem Christiana Bale’a i Emily Watson.

Barnes napisał jeszcze jedną „klasyczną” powieść, „Before She Met Me” (1982), po czym na dobre zerwał z linearyzmem narracji. Górę wzięła skłonność do ironii, czarnego humoru, zabiegów intertekstualnych, metafikcji, pastiszu, autorskiego drugiego „ja” – innymi słowy wszystkiego, co późniejszym czytelnikom utrudni jednoznaczną kwalifikację gatunkową jego prozy, a krytyków skłoni do upchnięcia jej w bardzo obszerną szufladę z tabliczką „postmodernizm”.

U kresu i za nim

Przełom dokonał się wraz z „Papugą Flauberta” (1984), pierwszą książką, dzięki której Barnes otrzymał nominację do Nagrody Bookera. Rzekoma biografia ­XIX-wiecznego powieściopisarza, której narratorem jest Geoffrey Braithwaite, fikcyjny badacz jego życia i twórczości – to w rzeczywistości owoc wieloletniej fascynacji Flaubertem i pierwsze w pełni dojrzałe wyznanie miłości Barnesa do kultury francuskiej.

A zaczęło się ponoć od rozczarowania: szczenięcej lektury „Pani Bovary” w poszukiwaniu „momentów”, których piętnastoletni Barnes nie doszukał się w książce Flauberta. Wciąż jednak do niej wracał i odkrywał nowe warstwy znaczeń. Pierwszy obszerny esej na ten temat napisał jeszcze na studiach. W 1981 r. wybrał się do Francji z mocnym postanowieniem prowadzenia „flaubertowskiego” dziennika podróży. Zaczął szukać pomników Flauberta, nazwanych jego imieniem ulic i restauracji, pamiątek po wielkim pisarzu. Aż w końcu trafił na wypchaną papugę – czyżby tę samą, o której mowa w „Prostocie serca”?

Swoje doświadczenia, wielokrotnie zniekształcone przez mechanizmy pamięci, ujął w roziskrzoną narrację o niemożności obiektywizmu, ni to esej, ni to leksykon, ni to przewodnik, z którego miłośnik trainspottingu wyniesie katalog wszystkich napomknięć Flauberta o pociągach, a znawca ludzkiej natury – gorzką prawdę albo równie gorzkie kłamstwo o trudzie miłości. Wszyscy się pogubią, kto jest Flaubertem, kto Braithwaite’em, a kto samym Barnesem. Większość będzie do „Papugi Flauberta” wracać, niczym nastoletni Julian do „Pani Bovary”, i za każdym razem wyciągać z tej lektury diametralnie odmienne wnioski.

Barnes jest absolutnym mistrzem stylu – dobiera słownictwo, rytm frazy i koloryt zdań do charakteru postaci, nastroju opowieści i przyjętej konwencji. Niezmiennie i niezawodnie myli tropy. Czasem tak skutecznie, że wywiedzeni w pole krytycy próbują ukryć frustrację pod protekcjonalnymi komentarzami, jakoby kolejne dzieło pisarza okazało się „niezbyt oryginalne”, ale za to „bardziej przystępne”. Albo – co jeszcze zabawniejsze – prześcigając się w zachwytach do granic absurdu, choć między arcydziełami Barnesa znalazło się przecież kilka pozycji o mniejszym ciężarze gatunkowym.

Sam zainteresowany nie krył rozczarowania, że z czterech jego powieści nominowanych do Booker Prize nagrodę zdobyło dopiero kameralne „Poczucie kresu” (2011) – istny majstersztyk prostoty i głębi słowa, pod względem rozmachu narracyjnego i umiejętności kreowania nowych światów ustępujący jednak wcześniejszym dokonaniom pisarza. Czytelnicy wciąż chętniej sięgają po zlekceważoną przez jurorskie gremia, a brawurową „Historię świata w dziesięciu i pół rozdziałach”; po zabójczo nieraz śmieszną dystopię „Anglia, Anglia” (1998), w której Barnes rozprawia się bezlitośnie z mitem angielskiej tradycji i tożsamości; wreszcie po „Arthura i George’a” (2005), jak to określił sam autor: „współczesną powieść osadzoną w przeszłości”, ściślej zaś w kontekście brutalnych okaleczeń zwierząt we wsi Great Wyrley w 1903 r. – wielkiej zagadki kryminalnej, którą rozwiązał sam Arthur Conan Doyle (a może jednak nie?) na prośbę niesłusznie (czyżby?) skazanego George’a Edaljiego.


Czytaj także: Barnesa w literaturze interesuje nieskończona potencjalność, w ramach której opozycja prawdy i fałszu zostaje nie tyle unieważniona, co raczej zbyta niedbałym wzruszeniem ramion.


 

Coś jednak łączy wszystkie książki Barnesa: zaskakująco wieloraki obraz miłości i zawarte w jednym z tytułów poczucie kresu. Pisarz zawsze obawiał się śmierci i nieustannie się dziwił, że nigdy nie zetknął się z nią osobiście. Do czasu. W 2008 r., zaledwie miesiąc po diagnozie raka mózgu, zmarła Pat Kavanagh. „Serce mojego życia, życie mojego serca”, jak wyznał owdowiały Barnes. Miłość trudna jak u Flauberta. Przeżyli razem i osobno 30 długich lat. Niedługo po ślubie Pat odeszła od Juliana i związała się z Jeanette Winterson, jedną z czołowych przedstawicielek nurtu feministycznego we współczesnej prozie światowej. Po jakimś czasie wróciła do męża. Jeanette opisała ich związek w powieści „Namiętność”.

Pat i Julian stworzyli małżeństwo od nowa, bogatsi także o gorzkie, niechciane doświadczenia. Pięć lat po śmierci żony Barnes złożył jej hołd kolejną literacką hybrydą, zatytułowaną „Wymiary życia”, w której znów pomieszał konwencje i losy trzech postaci z przeszłości, przepracowując za ich pośrednictwem żałobę po ukochanej. Ani razu niewymienionej z imienia, a mimo to dojmująco obecnej na stronach tej niezwykłej i już zupełnie niemożliwej do zdefiniowania książki.

Polskie prowizorki

Teraz pracuje odrobinę wolniej. W roku 2016 opublikował przejmujący „Zgiełk czasu”, opowieść o Szostakowiczu, „herosie, który był tchórzem” – rzecz wydaną niespełna rok później także w Polsce. Do czego doprowadził pośpiech w jej sprowadzeniu na nasz rynek książkowy, pisałam wtedy na tych łamach dwukrotnie, skupiając się na przekładzie.

Niedawno ukazało się tłumaczenie „Mężczyzny w czerwonym płaszczu” (2019): to z pozoru szkic do biografii francuskiego chirurga i ginekologa Samuela Jeana Pozziego, nakreślony pod pretekstem fascynacji słynnym portretem pędzla Johna Singera Sargenta, w rzeczywistości zapierający dech w piersiach obraz francuskiej belle époque i jej nieoczywistych czasem związków z kulturą i historią Wielkiej Brytanii. Polski czytelnik znów może poczuć się zawiedziony. Sporo w tym winy wydawcy, który po raz kolejny wykazał się brakiem odpowiedzialności i zmysłu krytycznego.

Nie ma się dokąd śpieszyć. Można czytać Barnesa w oryginale albo czekać dłużej na dobre przekłady. Barnes od prawie 40 lat mieszka w tym samym domu w londyńskiej dzielnicy Tufnell Park, siada do pracy w tym samym pokoju i wystukuje litery na tej samej elektrycznej maszynie do pisania IBM 196c. I od prawie 40 lat wodzi nas za nos. Ciekawe, gdzie każe nam pobłądzić w swojej następnej książce. Ostatnio przebąkiwał, że może już czas na jakąś opowieść o beztroskiej młodości. Ja bym mu nie wierzyła. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2021