Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wszystkiemu winien Ryszard III. Bohater szekspirowskiego dramatu, koronowany w 1483 r. po tajemniczej śmierci małoletnich synów swojego brata i poprzedniego władcy Edwarda IV, panował tylko dwa lata, a gdy zginął w bitwie pod Bosworth, jego sprawa przegrała na wieki: zwycięscy Tudorowie, mając do dyspozycji pióra tak wybitne (oprócz Szekspira był jeszcze Tomasz More), zrobili z niego tyrana, okrutnika i mordercę. „Nikt mnie nie kocha, nikt się nie pożali, / Gdy umrę... Czemu mieliby się żalić? / Ja sam dla siebie nie znajduję w sobie / Litości” – mówił u Szekspira na chwilę przed rozstrzygającym starciem, jeszcze zanim padły najsłynniejsze słowa sztuki, te o królestwie za konia (przeł. Stanisław Barańczak).
Zaiste: przez wieki nikt się nad Ryszardem Yorkiem nie użalił. Jego ciało złożono w pobliskim klasztorze, zburzonym kilkadziesiąt lat po bitwie. Dopiero w 2012 r. podjęto poszukiwania – i odnaleziono pod miejskim parkingiem w Leicester zmasakrowany mieczami szkielet ok. 30-letniego mężczyzny, odżywiającego się, co ustalono w toku badań, głównie owocami morza. Testy DNA potwierdziły zgodność z DNA mieszkającej w Kanadzie potomkini królewskiej siostry i 26 marca 2015 r. w katedrze św. Marcina w Leicester odbyła się ceremonia powtórnego pogrzebu Ryszarda III.
W poszukiwaniu żywego Elvisa
Data pochówku króla jest ważna, bo to bezpośrednio po niej w Leicester zaczęło dochodzić do wydarzeń niespodziewanych czy wręcz cudownych. Miejscowa drużyna piłkarska, dopiero od pół roku ponownie występująca w angielskiej ekstraklasie i będąca na ostatnim miejscu w tabeli, zaczęła nagle wygrywać. W dziewięciu ostatnich kolejkach zwyciężyła aż siedem razy, co nie zdarzyło się nigdy w historii drużyn ratujących się przed spadkiem z Premier League. Co więcej, w kolejnym sezonie okazało się, że wspaniała passa nie chce się skończyć, i to mimo burz, jakie targały klubem w lecie.
Podczas posezonowego tournée doszło do skandalu obyczajowego, za który posadą zapłacił dotychczasowy trener. Zastąpił go Claudio Ranieri – człowiek, który prowadził wiele czołowych klubów Europy, ale z żadnym nie zdobył mistrzostwa kraju i w każdym był żegnany z rozczarowaniem pomieszanym z ulgą; podobnie było w przypadku fatalnego epizodu z reprezentacją Grecji, zakończonego zwolnieniem z pracy po porażce na własnym stadionie z jedną z najsłabszych drużyn kontynentu – Wyspami Owczymi.
W Ranieriego nie wierzyli piszący o piłce eksperci, przed rozpoczęciem obecnego sezonu zgodnie powtarzający, że tym razem zespół nie zdoła się utrzymać: nie z tym trenerem, nie z tymi piłkarzami i nie z tym budżetem. Bukmacherzy za jednego funta postawionego na wygranie przez Leicester mistrzostwa Anglii byli gotowi płacić 5 tys. – za równie prawdopodobne uznawali zwycięstwo celebrytki Kim Kardashian w amerykańskich wyborach prezydenckich, odnalezienie żywego Elvisa albo zaangażowanie ekscentrycznego lidera laburzystów Jeremy’ego Corbyna do roli Bonda.
Dziś eksperci są również wyjątkowo zgodni: w świecie współczesnych sportów drużynowych drugiej takiej historii nie było. Tutaj mistrzostwa przecież kupują za setki milionów funtów, dolarów czy euro rosyjscy oligarchowie, arabscy szejkowie czy amerykańscy miliarderzy, przebierający w usługach superpiłkarzy i supertrenerów. Nawet jeśli ostatni kontrakt telewizyjny, rekordowy w historii Premier League, pozwolił zasilić również budżety innych klubów, to przepaść dzieląca te największe, grające regularnie w Lidze Mistrzów, od reszty peletonu, pozostaje gigantyczna. Dość powiedzieć, że w ciągu ostatnich dwóch lat Manchester United wydał na nowych piłkarzy więcej niż Leicester w ciągu całej 132-letniej historii, i że wartość rynkowa pierwszej jedenastki Manchesteru City jest dziesięć razy większa od wartości jedenastki Leicester.
Zbieranina przeciętniaków
Jak to było możliwe, pytają więc dzisiaj wszyscy – bynajmniej nie tylko dziennikarze sportowi. Odpowiedzi udzielane przez tych ostatnich (np. że to nie Leicester było takie dobre, tylko dotychczasowi potentaci, zwłaszcza Chelsea, nagle osłabli, albo że w odróżnieniu od nich piłkarze Ranieriego nie musieli grać w europejskich pucharach, na finiszu rozgrywek byli więc bardziej wypoczęci) są zresztą najmniej ciekawe. Wiele drużyn nie grało w Europie, a przecież nie potrafiło się włączyć do walki o tytuł.
Na pewno przyczyną nie byli zawodnicy, jakich miał do dyspozycji włoski trener. Jeszcze rok temu najbardziej znane nazwisko nosił bramkarz, ale to ze względu na sukcesy, jakie odnosił na tej pozycji jego ojciec – o ile jednak Peter Schmeichel był jednym z najlepszych na świecie, jego syn Kasper nigdy nie wybił się ponad (głównie drugoligową) przeciętność. Najlepszy dziś w Anglii defensywny pomocnik N’Golo Kanté trzy lata temu grał we francuskiej szóstej lidze. Najlepszy napastnik Jamie Vardy cztery lata temu – jako 25-latek, czyli w wieku piłkarsko dojrzałym (dziś talenty odkrywa się wśród dzieci, a debiuty 16-latków nie należą do rzadkości) występował w ligach półamatorskich, zarabiając po 50 funtów za występ (w Premier League normą są tygodniówki rzędu 50 tys., najlepsi dostają co tydzień po ćwierć miliona) i pracując w fabryce włókna węglowego. Najlepszy skrzydłowy Ryiad Mahrez został wyciągnięty z drugiej ligi francuskiej. Polak Marcin Wasilewski przyszedł z Belgii, gdzie długo leczył złamanie nogi. Równie zaawansowany wiekowo Niemiec Robert Huth od lat wysiadywał ławki rezerwowych angielskich przeciętniaków. Kapitan Wes Morgan w Premier League debiutował dopiero po trzydziestce. Trudno wśród nich dostrzec mistrzowski potencjał, trudno też spodziewać się mistrzowskich ambicji.
Zapewne: przez wiele miesięcy nie traktowano tej zbieraniny serio. Kolejne drużyny podchodziły do meczów z nimi w przekonaniu, że łatwo sobie poradzą i… nadziewały się na kontrę. Pomysł Ranieriego na grę swojej drużyny był prosty: staroświeckie ustawienie 4–4–2, oddanie przeciwnikowi inicjatywy, pozwolenie mu na rozgrywanie piłki, a potem odbiór i zabójczo szybki atak (nikt w Anglii nie odbierał piłki równie skutecznie jak Kanté, nikt nie biegał tak szybko jak Vardy). To, co w futbolu ostatnich lat wydawało się najmodniejsze; to, na czym budowali sukces triumfujący podczas mundiali Hiszpanie i Niemcy albo wyznaczający trendy w piłce klubowej zawodnicy Barcelony i Bayernu – czyli precyzja podań i jak najwyższy procent czasu przy piłce – w Leicester nikogo nie obchodzi.
Ja jedną taką wiosnę miałem w życiu
Są w związku z tym (a także z europejskimi sukcesami równie niewygodnego dla rywali Atlético Madryt, które za chwilę zagra w finale Ligi Mistrzów) tacy, którzy wróżą światowemu futbolowi zmianę paradygmatu: dziś wygrywać mieliby ci, którzy lepiej czują się bez piłki niż z nią. Są jednak też tacy, którzy za najgorsze, co można zrobić w związku z triumfem Leicester, uważają odzieranie go z romantyczności.
Coś podobnego przecież prędko się nie powtórzy. Większość piłkarzy, którzy wygrali mistrzostwo pod Ranierim, za chwilę skończy karierę, garstka wybierze większą sławę w większych klubach. Piłkarski świat odzyska swój porządek, najbogatsi wrócą na tron i nie oddadzą go przez dekady – pisze o tym choćby wieloletni fan Leicester, laureat Bookera Julian Barnes, tłumacząc fenomen powszechnej fascynacji ukochaną drużyną właśnie tym, że jej sukces jest niepowtarzalny.
Autor „Papugi Flauberta” wie, co mówi: tak naprawdę klub pisarza nikomu nie wszedł w paradę, a kibicowanie mu nadal będzie oznaczało „przeżywanie dziesięcioleci w zawieszeniu między nieśmiałą nadzieją a wycieńczającym rozczarowaniem”. Charakterystyczne, że przywołując najważniejsze wspomnienia z kilkudziesięciu lat bycia fanem Leicester, Barnes mówi, owszem, o dającym jeden z awansów do ekstraklasy golu z ostatniej minuty meczu rozegranego z 1996 r., ale równocześnie przychodzi mu na myśl piłkarz, który przez ponad godzinę grał ze złamaną nogą w przegranym finale Pucharu Anglii ponad pół wieku temu, oraz kuriozalna bramka samobójcza, strzelona przez innego z ulubieńców w połowie lat 70. Istota kibicowania polega na godzeniu się z porażkami – sukcesy są arcyrzadkie. Gdyby Barnes czytał Mickiewicza, mógłby napisać: „Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu”.
Chcieć to móc
Na razie jednak trzeba cieszyć się tą wiosną. Sensacyjni mistrzowie imprezują w domu Jamiego Vardy’ego, a Claudio Ranieri leci do Rzymu, by zjeść steka z cykorią u swojej 96-letniej mamy. Rodzi się opowieść.
Futbolowi romantycy – jak śpiewający na stadionie Leicester „Nessum Dorma” tenor Andrea Bocelli – przekonują, że cała tajemnica leży w porzekadle volere è potere – chcieć to móc. Że w pewnym momencie ta dziwna zbieranina autsajderów nagle uwierzyła w siebie. Że sama ta wiara wystarczyła, by zasypać przepaść dzielącą ich od największych gwiazd współczesnego futbolu. A czy miał z tym jakiś związek fakt, że niewielkie miasto, które reprezentowali, przykuło nagle uwagę całego kraju w związku z pogrzebem króla, co obudziło lokalny patriotyzm i dumę? To teza, której nie sposób potwierdzić, ale też sfalsyfikować…
Przy okazji powstaje legenda o zwyczajnej dobroci trenera, który przyszedł i w gruncie rzeczy niczego nie zmienił. Przypomina się też, że chytry jak lis (zwierzę umieszczone w klubowym godle) Ranieri od początku zdejmował z drużyny presję i minimalizował oczekiwania – w rozmowach z dziennikarzami podkreślał np., iż celem jest zdobycie 40 punktów gwarantujących utrzymanie nawet wówczas, gdy Leicester od tygodni przewodziło w tabeli. Że potrafił dotrzeć do swoich piłkarzy, wynagradzając np. zamawianą do ośrodka treningowego pizzą każdy mecz bez straty gola, a przy tym chętnie się śmiejąc z siebie i ze swoich włoskich dziwactw. Jakiż kontrast z innymi szkoleniowcami tego świata, w najlepszym razie neurotycznymi, w najgorszym – naładowanymi agresją.
Sdrammatizzare (oddramatyzowywać, spuszczać powietrze, rozluźniać) – to dostarczony przez Ranieriego klucz do sukcesu Leicester. Jeśli jemu się udało, może się udać także tobie – to motywacyjne przesłanie tej historii. Może się udać, oczywiście, jeśli wcześniej oddasz należne honory jakiemuś Ryszardowi III. ©℗