Wrastanie w wyspy

75 lat temu Polacy przejmowali kontrolę nad Wolinem i częścią Uznamu. Dla miejscowych Niemców oznaczało to z reguły perspektywę grabieży i pracy niewolniczej, czasem morderstw i gwałtów, a w końcu wysiedlenia.

21.09.2020

Czyta się kilka minut

Baza rybacka na terenie dawnej cementowni w Lubinie na wyspie Wolin /  / ARTUR KUBASIK
Baza rybacka na terenie dawnej cementowni w Lubinie na wyspie Wolin / / ARTUR KUBASIK

W październiku 1945 r. Alfred Trost, lekarz z Międzyzdrojów, musiał być przybity, a w przyszłość patrzył z niepokojem. Kilka miesięcy wcześniej, zaraz po nadejściu radzieckich żołnierzy, jego żonę i córkę spotkała wielka tragedia. Teraz usłyszał, że wyspa Wolin i jego Międzyzdroje przechodzą pod władanie Polaków. Nie potrafił powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Kończył się trwający od maja czas, w którym jedyną władzą była Armia Czerwona. Zaczynało się coś nowego, choć nikt nie przypuszczał, że Polska zostanie tu na dłużej. W niepewnych czasach Trost robił to, co umiał najlepiej: leczył wszystkich, bez względu na pochodzenie czy mundur.

75 lat temu dokonał się kolejny akt ustalania powojennych granic naszego kraju. Na północno-zachodnim krańcu w jego skład weszły ziemie leżące na lewym brzegu Odry oraz wyspy: Wolin, Karsibór i część Uznamu obejmująca Świnoujście. Decyzja o przekazaniu tych terenów Polsce zapadła na konferencji w Poczdamie, która zakończyła się 2 sierpnia 1945 r. Ta kwestia miała znaczenie strategiczne: kto kontroluje Szczecin i Świnoujście, ten kontroluje ujście Odry do Bałtyku.

Radzieckie dowództwo odwlekało jednak realizację postanowień z Poczdamu. Grupa operacyjna, na czele z Władysławem Matulą, członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej, przybyła do Świnoujścia już 10 sierpnia. Odprawiono ich z kwitkiem, więc udali się do pobliskiego Kamienia Pomorskiego, gdzie czekali m.in. na demarkację granicy pomiędzy Polską a radziecką strefą okupacyjną na terenie Niemiec. 21 września 1945 r. podjęto w końcu decyzję, że będzie ona przebiegać 10 km na zachód od Szczecina i 2 km od Świnoujścia. Datę przejęcia kontroli nad wyspami wyznaczono na 4 października. Powstał Obwód Uznam-Wołyń, bo tak wtedy zapisywano nazwę Wolin, który następnie przekształcono w powiat woliński, z centrum administracyjnym w Świnoujściu.

Radzieckie wojsko nie zamierzało jednak oddawać pełnej kontroli nad strategicznym regionem. Co ciekawe: zarówno do sprawowania nad nim pieczy, jak i gospodarczej eksploatacji wykorzystywało przede wszystkim Niemców. Znajdując się w sytuacji bez wyjścia, zdawali się być bardziej godni zaufania niż Polacy. Ci ostatni chcieli się stać realnymi gospodarzami wysp, co skazywało ich na rywalizację z Armią Czerwoną: o wyposażenie fabryk, infrastrukturę oraz tanią siłę roboczą w postaci dotychczasowych mieszkańców.

Odrębny świat

Mieszkający tu Niemcy znaleźli się w odmiennej sytuacji niż ich rodacy na terenach przyłączanych wtedy do Polski. Wojna realnie przyszła do nich na przełomie zimy i wiosny 1945 r., najpierw w postaci rzeszy uciekinierów z Prus Wschodnich i południowej części Pomorza, a później jako hekatomba. 12 marca 1945 r. nad Świnoujście nadleciały samoloty 8 Floty Powietrznej USA. W ciągu 70 minut zrzuciły aż 1609 ton ładunków wybuchowych, co przyniosło śmierć ok. pięciu tysięcy osób, przede wszystkim uciekinierów z Prus Wschodnich. Było to drugie największe bombardowanie w czasie tej wojny, po nalocie na Drezno. Trudno wyjaśnić militarny sens zniszczenia miasta, które od kilkunastu tygodni było wielkim obozowiskiem dla uchodźców.

Jedna z pierwszych bomb trafiła we wpływający do portu drobnicowiec Andros, na którym znajdowało się ok. 600 uciekinierów z okolic Allenstein (Olsztyna). Statek zatonął natychmiast, uratowano zaledwie kilkanaście osób. Wiele ofiar bombardowania – w większości niezidentyfikowanych – pochowano na pobliskim wzgórzu Golm. Do niedawna punkt widokowy i popularne miejsce wypoczynku stało się masową nekropolią, jedną z największych na terenie Niemiec (wzgórze leży tuż przy granicy).

W maju nadeszła natomiast Armia Czerwona i wyspy stały się częścią radzieckiej strefy okupacyjnej. W ten sposób lokalni Niemcy uniknęli pierwszych, brutalnych wysiedleń, które spotkały ich rodaków w innych częściach Nadodrza. Nikt nie spodziewał się, że wyspy mogą trafić do Polski, więc ci, którzy uciekli wiosną, zaczęli wracać. Choć w skali całego Pomorza Zachodniego wyludnienie wynosiło w tym okresie prawie 80 proc., to liczba mieszkańców wysp zmniejszyła się w porównaniu do okresu przed nadejściem radzieckiej armii jedynie o 30 proc. Polska przejmowała niewielki, lecz zaludniony region.

Wśród powracających była również pięcioletnia Britta Wuttke. Wraz z matką, jako jedne z pierwszych, wróciły do Międzyzdrojów po kilku tygodniach spędzonych w Meklemburgii. Dziewczynka znała Alfreda Trosta, jak każdy w miasteczku. Podziwiała miejscowego lekarza, oddanego swym pacjentom. Już wtedy postanowiła, że w przyszłości pójdzie w jego ślady. Jako dziecko, wspólnie z innymi mieszkańcami miasta, przeżywała również tragedię jego żony i córki.

W maju 1945 r. Trost opiekował się synkiem państwa Nolting, któremu groziła amputacja nogi. Postanowił ratować dziecko przed kalectwem. Przez kilka dni przychodził do chłopca co godzinę, półtorej, by zmienić opatrunek. Później, gdy chłopcu się polepszyło, pani Nolting przyprowadzała go na kontrolę. Pewnego ­wieczora lekarz otworzył jej drzwi zupełnie zielony na twarzy. Pokazał jej tylko, że ma być cicho, po czym zabrał do swego gabinetu. Gdy tam się znaleźli, Trost wydusił z siebie: na górze są Rosjanie, mają żonę i Sybillę – opowiadała Britta. Żona nie wytrzymała traumy gwałtu i popełniła samobójstwo. Córka ciężko zachorowała.

Mało wiemy o tym, co się działo na wyspach między majem a październikiem 1945 r. Bez wątpienia jednak tragedię przeżyła ogromna liczba niemieckich kobiet. Świadczy o tym fakt, że jednym z największych problemów, z którym musiała zmierzyć się polska administracja po objęciu władzy nad regionem, były choroby weneryczne wśród żeńskiej części społeczności. W styczniu 1946 r. zarządzono przymusowe badania lekarskie dla wszystkich kobiet w wieku od 15 do 50 lat. „Wobec zastraszającego się rozszerzania chorób wenerycznych...” – pisał w swym zarządzeniu Władysław Matula.

Dylematy

Mała Britta, w przeciwieństwie do mamy i ciotek, szybko polubiła Polaków. Zdawali się godni zaufania, zwłaszcza po przygodzie z fotelem. Pewnego dnia zaproszono Niemców na zebranie. Jeden z polskich włodarzy zapewniał m.in., że wszelkie dobra zrabowane lub wyszabrowane w ostatnich miesiącach na pewno wrócą do właścicieli. Prosił, by zgłaszać takie sytuacje. – Pan siedzi na naszym fotelu – powiedziała głośno pięciolatka, ku przerażeniu matki. Włodarz był lekko skonfundowany, uśmiechnął się jednak i powiedział, że oczywiście mogą fotel zabrać.

Polskie władze miały poważny dylemat odnośnie do lokalnych Niemców. Zagrabionym mieniem nikt się nie przejmował i wydawało się, że najlepiej będzie jak najszybciej wysiedlić jego niedawnych właścicieli. Byli jednak potrzebni do pracy. Akcja osadnicza rozkręcała się bardzo powoli. Jeszcze w styczniu 1946 r. w większości wsi na wyspie Wolin było zaledwie po kilka polskich rodzin, w innych nie było nikogo. Tymczasem bogaty region należało wykorzystać dla rozruszania polskiej gospodarki. Pełnomocnik rządu na Pomorze Zachodnie Leonard Borkowicz pisał do Bieruta: „Żaden niemiec i żadna niemka nie może siedzieć bezczynnie w okresie kopania kartofli” (pisownia oryginalna). Władysław Matula natomiast raportował Borkowiczowi: „Politykę wysiedlenia Niemców prowadzę bardzo ostrożnie, zdając sobie sprawę ze szkód, jakie na skutek błędnej polityki ucierpiałby tut. obwód, mając doświadczenie innych obwodów”.

U Żukowa za piecem

Tania siła robocza była potrzebna również radzieckiemu dowództwu, głównie do prac rozbiórkowych. Lokalne zakłady i urządzenia przemysłowe wywożono do ZSRR. Taki los spotkał m.in. cementownię w Lubinie na wyspie Wolin. Przed wojną był to jeden z największych i najbardziej nowoczesnych zakładów tego typu w Europie. Kopalnia kredy, kilkukilometrowa kolejka wagonikowa, fabryka przetwarzająca surowiec z potężnymi kominami oraz własny port, z którego barki odbierały cement. Większość cennego sprzętu fabrycznego pojechała do Briańska. Po kilku latach wysadzono potężne kominy. Andrzej Wajda wykorzystał rumowisko do kręcenia kilku scen „Kanału”, w części portowej stworzono bazę rybacką.

W Policach, po drugiej stronie Zalewu Szczecińskiego, znajdowała się natomiast fabryka benzyny. Bolesław Bierut osobiście zabiegał u Stalina o pozostawienie zakładu, nic to jednak nie dało. Przy demontażu pracowało ok. 20 tys. Niemców.

W regionie brakowało lekarzy, inżynierów czy rybaków, a dwie władze – polska i radziecka – rywalizowały o niemieckich fachowców. W Świnoujściu Armia Czerwona kontrolowała nie tylko większość miasta, ale również wodociągi, przeprawę promową czy pocztę. Polscy obywatele, by dostać się do leżącego na wyspie Uznam centrum miasta, musieli okazać specjalną przepustkę.

Ten odrębny świat, zarządzany przez „sowietów”, był obsługiwany przez niemieckich rybaków, rolników i inżynierów, co niepokoiło polskie władze. Leonard Borkowicz za zagrożenie dla integralności państwa polskiego uważał fakt, że załogę świnoujskiego urzędu pocztowego stanowią wyłącznie Niemcy. „(...) obserwuje się pewną aktywizację ich życia politycznego, zachodzi prawdopodobieństwo, że urząd pocztowy w Świnoujściu jest w aktywizacji tej czynnie zaangażowany” – pisał w styczniu 1946 r. do Jana Wasilewskiego, wiceministra Ziem Odzyskanych. Faktem było, że wielu Niemców wolało pracować dla „Rosjan” niż dla Polaków – otrzymywali lepszy zarobek, a często byli też lepiej traktowani. W ten sposób wychodzili spod władzy polskiej administracji, odwlekając wysiedlenie.

Szczególnym przedmiotem tej rywalizacji byli rybacy. Bogactwo ryb w wodach Bałtyku i Zalewu Szczecińskiego dawało szansę na zrekompensowanie niedoborów żywności. Polscy osadnicy najczęściej nie potrafili jednak łowić. Potrzebowali Niemców, którzy mieli dla nich pracować, a przy tym uczyć trudnego fachu. Armia radziecka również zatrudniała rybaków – część z nich osiedlono w Kamminke, wiosce na wyspie Uznam, która znalazła się po drugiej stronie granicy. Często jednak radziecka jednostka rekwirowała obfity połów z polskiego kutra.

Wszechwładza tego wojska sięgała poza Świnoujście. Sołtysi wsi z wyspy Wolin nieustannie skarżyli się na rabunki i samowolę „bratniej armii”. Tak np. sołtys Lepak Damazy zgłosił kradzież ok. 200 litrów oleju do transformatora oraz łódki motorowej, a także zaznaczył, że chciał stawiać opór, lecz żołnierz radziecki „powiedział, że ma rozkaz od Żukowa, robić, co mu się podoba”.

Z tym argumentem nikt nie mógł dyskutować. Ogromnym problemem dla polskiej administracji był właśnie fakt, że radzieckie jednostki stacjonujące na wyspach nie podlegały marszałkowi Konstantemu Rokossowskiemu, który jako tako liczył się z opinią Warszawy, tylko marszałkowi Gieorgijowi Żukowowi, który dowodził strefą okupacyjną w Niemczech. „Fakt ten ma szereg bardzo doniosłych konsekwencji, zarówno w odniesieniu do zamierzonej akcji repatriacyjnej ludności niemieckiej, jak i w odniesieniu do bieżących zagadnień administracyjnych – pisał Borkowicz w kolejnym liście do Wasilewskiego. – (...) należy dążyć do przekazania wspomnianego obszaru pod kompetencje Marszałka Rokossowskiego”.

Coś Polskę

Kilka miesięcy po przyłączeniu wysp do Polski nadeszła bardzo mroźna zima. Świnę skuł lód, przez co wyspa Uznam została odcięta od reszty kraju. Na kilka tygodni władzę nad polską częścią Świno­ujścia przejęli komendant milicji Jan Zientara i szef lokalnej komórki UB Jan Sołtyniak. Doszło do szeregu zbrodni na ludności niemieckiej. Rabunki, gwałty i morderstwa. Nieliczne opisy tych wydarzeń przerażają. Sprawa wyszła na jaw pod koniec marca 1946 r. Gdy puścił lód, Komenda Wojewódzka MO skierowała kontrolę do miasta. Winni zostali formalnie ukarani, jednak skala ich zbrodni jest niejasna. Zientara został ułaskawiony po roku, pozostałym zmniejszono kary o połowę.

W tym czasie służbę zdrowia na wyspie Wolin tworzyli lekarz Alfred Trost, jego córka Sybilla, pielęgniarka, niedawna ofiara przemocy seksualnej radzieckich żołnierzy, oraz sanitariusz ­Stanisław ­Rodzewicz, były więzień obozu w Oświęcimu. Pewnego dnia wojskowe radio podało, że u kobiety ­rodzącej w ­świnoujskim szpitalu wystąpił krwotok, była w ciężkim stanie. Brakowało tam doświadczonych lekarzy. Spiętrzenie kry powodowało, że żadna jednostka nie była w stanie przedostać się na drugą stronę Świny.

– Rodzewicz opowiadał mi, że wspólnie z Trostem natychmiast udali się nad kanał – wspominała Britta Wuttke – Trost wysiadł z samochodu i rzucił mu krótko: pilnuj wszystkiego! Sam wziął lekarski kuferek w rękę i skoczył na lód. I tak, przeskakując z kry na krę, przedostał się na drugą stronę.

Po latach to właśnie ona kontynuowała jego dzieło, tak jak obiecała sobie w dzieciństwie. Wysiedlanie zakończono w 1948 r., jednak pojedyncze osoby zdecydowały się zostać. Było to możliwe, jeśli udało im się udowodnić polskie pochodzenie. Rodzinę Wuttke skłonił do tego m.in. fakt, że wyjazd przekreślałby szansę na kontakt z ojcem Britty – ślad po nim zaginął w czasie łapanki, którą w maju 1945 r. urządziło radzieckie wojsko. Odnalazł się w 1953 r., tym samym, w którym zmarł Trost. Po studiach Britta podjęła pracę naukową, szybko jednak wróciła do międzyzdrojskiej przychodni, w której pracowała do 1980 r. Jej powieść „Homunculus z tryptyku” (1977), opowiadająca o całej złożoności wrastania młodej Niemki w polskość, zyskała szerokie uznanie.

A przecież historia Britty, a także losy Alfreda Trosta, polskich osadników i urzędników oraz radzieckich żołnierzy, to również opowieść o wrastaniu naszego kraju w niemieckie wyspy. Powolnym, opornym, kształtującym się przez relacje z dotychczasowymi gospodarzami oraz polityczno-militarnym hegemonem.

Podobno gdy Trost skakał przez krę na Świnie, by pomóc rodzącej kobiecie, obserwujący go ludzie uklęknęli. Ktoś zaintonował pieśń, inni szybko ją podjęli. Było to „Boże, coś Polskę”. ©

Autor jest historykiem i publicystą, pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2020