Przytór odzyskany

70 lat temu granice Polski przesunięto na Zachód. Kim byli pierwsi osadnicy przybywający do niemieckich domów? Spójrzmy na Przytór, osadę nad Bałtykiem.

13.09.2015

Czyta się kilka minut

Dzieci państwa Rosołów: od lewej Józio na rękach swojej siostry Władzi, mała Hela i Jadzia, Międzyzdroje, 1948 r. Obok: dokument zezwalający Tomaszowi Rosołowi i jego rodzinie na osiedlenie się w Przytorze / Fot. Archiwum rodzinne
Dzieci państwa Rosołów: od lewej Józio na rękach swojej siostry Władzi, mała Hela i Jadzia, Międzyzdroje, 1948 r. Obok: dokument zezwalający Tomaszowi Rosołowi i jego rodzinie na osiedlenie się w Przytorze / Fot. Archiwum rodzinne

Latem i jesienią 1945 r. ludność polska zaczęła na dobre zasiedlać Dolny Śląsk, Lubuskie, Prusy Wschodnie i Pomorze: ziemie, które miały być rekompensatą za Kresy zabrane przez Stalina. Jak ten proces wyglądał we Wrocławiu czy Szczecinie, wiadomo dziś sporo – do miast garnęła się inteligencja, która potem dzieliła się wspomnieniami. Świadectw z prowincji jest mniej. Jak wyglądało więc zasiedlanie terenów, które leżały z dala od ośrodków miejskich? Kim byli tam pierwsi osadnicy? Oto historia jednej z nadbałtyckich osad.

Szli osadnicy

Przytór – dziś dzielnica Świnoujścia, położona już w granicach Wolińskiego Parku Narodowego – liczy obecnie ok. 800 mieszkańców. Zanim 70 lat temu przyszli Polacy, była to wieś niemiecka. Jak większość tych terenów, przez propagandę komunistyczną zwanych Ziemiami Odzyskanymi. Komuniści chętnie przejmowali tezy przedwojennych historyków konserwatywnych i narodowych o polskości Prus i Pomorza; w PRL wznawiano książki „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza czy „Ziemia gromadzi prochy” Józefa Kisielewskiego (powstałe w latach 30. XX w.). Ale choć kiedyś istotnie żyli tu Słowianie, to już od setek lat na Ziemiach Odzyskanych większość stanowili Niemcy.

Przed wojną Przytór był osadą rybacką. Działania wojenne ją oszczędziły. Większość rdzennych mieszkańców uciekła wraz z cofającym się Wehrmachtem. Inni zostali jeszcze przez kilka-kilkanaście miesięcy. Parę niemieckich rodzin, zamieszkałych nad kanałem od strony zachodniej, wyjechało dopiero w latach 1947-48.

Opuszczając w 1945 r. domy, Niemcy byli przekonani, że wkrótce wrócą – i zostawiali je w niemal idealnym stanie. Umeblowane, z firankami w oknach i zastawami w kredensach. Na kuchniach stały garnki, na ścianach wisiały zdjęcia gospodarzy. Po wprowadzeniu się nowych właścicieli, te ostatnie zwykle lądowały w piecach.

Poniemieckie domy były z cegły, pokryte dachówką, z piecami kaflowymi – w przedwojennej Polsce spotykanymi na wsi jedynie w dworach ziemiańskich (wyłączając rozwiniętą Wielkopolskę i Śląsk). W każdym domu był prąd. Dla wielu nowych mieszkańców, zwykle z rodzin chłopskich, robotniczych lub rzemieślniczych, wprowadzenie się do domów z takimi luksusami było awansem cywilizacyjnym – bez względu na sentyment do ziemi rodzinnej na Kresach lub gdzie indziej.

Z Paździerzyc w świat

Pierwsi byli tu z jednej strony działacze komunistycznej PPR (tworzący nową administrację), a z drugiej – osadnicy wojskowi. Działacze pochodzili często z centralnej Polski. Żołnierze – z Kresów: zdemobilizowani, zwykle samotni. Często nie zdołali dotrzeć do Armii Andersa; dlatego Armia Berlinga była dla nich szansą wyrwania się z Sowietów. Po zdobyciu Berlina nie mieli do czego i kogo wracać.

Jak Józef Majewski: 93-letni, ale nadal krzepki mężczyzna, pomaga dziś córce w prowadzeniu gospodarstwa agroturystycznego.
Odkłada kosę spalinową, siada na ławce i zaczyna opowieść w specyficznej kresowej mowie: – Od urodzenia aż do 17 września 1939 r. ja żył 200 metrów od sowieckiej granicy, w gminie Wołma. Przed wojną należał do Związku Strzeleckiego, a w wojnę ukrywał się w lesie, w ziemiance zrobionej własnymi rękami. Najpierw weszli do nas Rosjanie, potem Niemcy, potem znów Rosjanie. Latem 1944 wpadł przypadkiem w ręce Rosjan, został przetransportowany do Białegostoku i musiał iść na front. Wiosną 1945 pod Dreznem zdążył dostać się do niewoli. Nie wiem, czemu Niemiec mnie nie zastrzelił, pewnie nie chciał. Strzelał z bliska, ale po nogach. Któregoś dnia pilnujący nas Niemcy rozeszli się i to był koniec wojny. Szybko znalazł polskie wojsko i jeszcze przez dwa lata wojował z UPA.

Majewski został zdemobilizowany w lutym 1947 r. Jego rodzinna wieś Paździerzyce znalazła się na sowieckiej Białorusi. Przybył do Przytoru: – Namówił mnie kolega, który mieszkał już w sąsiedniej Wapnicy. Ja tu przyjechał w pojedynkę. Potem ściągnął z rodzinnej Nowogródczyzny siostrę i brata. A potem przyjechali do Przytoru inni Polacy z mojego powiatu. Sołtys Przytoru powiedział mnie: chcesz rybaczyć, to przydzielam cię do domu rybaka. Jak ja się wprowadzał do mojego nowego domu, mieszkał w nim jeszcze niemiecki rybak z rodziną. My żyli razem pod jednym dachem z pół roku. Potem Niemcy wyjechali.

Uciekając przed UB

Kolejną grupę osadników stanowili ludzie, którzy podczas wojny lub/i po 1945 r. byli w konspiracji – i teraz woleli zejść z oczu funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa.
Władysław Bahryj walczył w partyzantce na Zamojszczyźnie, jego żona była sanitariuszką w tym samym oddziale. Po 1945 r. Bahryj nadal walczył, z komunistami; trafił do więzienia. Zwolniony, bał się kolejnego aresztowania i natychmiast opuścił Zamojszczyznę, wraz z żoną i synkiem. Chcieli uciec na Zachód, przez duńską wyspę Bornholm. Ale gdy dotarli do Świnoujścia i zobaczyli łódkę-łupinkę, którą mieli przemierzyć Bałtyk, zrezygnowali. Osiedli nad Bałtykiem.

Przed UB uciekał też Józef Piechota. Wojnę i okres tużpowojenny przeżył w oddziale partyzanckim Wojciecha Lisa „Mściciela”. Ponieważ ojciec Piechoty ukrywał w swym domu mężczyznę pochodzenia żydowskiego, ten – już jako funkcjonariusz UB – wiedział o partyzantach więcej niż powinien... Tak opowiadał Józef.
W maju 1945 r. Piechota uczestniczył w imprezie z udziałem trzech innych partyzantów; w jej trakcie przypadkowo postrzelony został jeden z nich – siostrzeniec Józefa; zmarł. Partyzant, który strzelił, został rozstrzelany przez ludzi „Mściciela”.

Piechota miał dość wojny, postanowił uciec. Daleko. Między rokiem 1945 a 1950 pomieszkiwał we Wrocławiu, Zielonej Górze, Szczecinie... Do Przytoru trafił po raz pierwszy jako kierowca szczecińskiej Centrali Złomu, która rozbierała niemieckie baterie przeciwlotnicze z okolicznych bunkrów. W Przytorze znalazł swoją miłość (przeżył z nią 61 lat).

– Lewe papiery, poświadczające mój meldunek w Szczecinie od 1945 r., załatwił mi wtenczas sekretarz miejscowej organizacji partyjnej. Równy chłop. Strzelili my po kielichu i załatwił – wspominał po latach.

Trupy pod podwórkiem

Tymczasowość Ziem Odzyskanych z każdym rokiem nabierała cech trwałości. Zachodni alianci nie przybywali, by wyzwolić Polskę spod komunizmu. Za to do Przytoru przyjeżdżali teraz mieszkańcy centralnej Polski – w nadziei na lepsze życie.

Przed wojną Tadeusz Kębrowski był szewcem – miał zakład w Warszawie, przy Żelaznej. Po Powstaniu został z żoną i gromadą dzieci bez dachu nad głową. Przyjechał na Pomorze, by szyć buty przybywającym tu zewsząd wygnańcom.

Latem 1947 r. w Przytorze osiedliła się rodzina Rosołów: Tomasz i Bronisława z dziećmi. Wspominała Jadwiga Piechota, z domu Rosół, która zmarła kilka misięcy temu: – Ja i moje rodzeństwo urodziliśmy się w Zduńskiej Woli. Rodzice przed wojną i podczas wojny pracowali na służbie, najpierw u Polaków, potem, w czasie wojny, u Niemców. Byli analfabetami. Jak przyszedł front, Niemcy uciekli i zajęliśmy ich mieszkanie w kamienicy. Szybko dokwaterowano nam mieszkańców. Było ciężko. Ojciec zdecydował się jechać na zachód.

W 1946 r. trafili do Nowogardu. – Tam przyjęłam pierwszą komunię – wspominała Jadwiga. – Mama uszyła mi sukienkę ze starej poszewki i firanki. Ojciec pracował jako szklarz. Ale coś mu tam nie pasowało, pojechaliśmy dalej. Aż do Przytoru. Pamiętam, jak przedostawaliśmy się na wyspę Wolin: dojechaliśmy pociągiem do Recławia, który sąsiaduje z Wolinem od strony Szczecina. Tu z mamą i rodzeństwem nocowałam na tobołkach w budynku nieczynnej dziś stacji. Czekaliśmy kilkadziesiąt godzin, aż ojciec przyjedzie po nas z dokumentami pozwalającymi nam przeprawić się na Wolin. Most na Dziwnej był wysadzony, szliśmy mostem pontonowym. Potem jechaliśmy na pace auta ciężarowego.

– Co mi utkwiło w pamięci, gdy pierwszy raz tu stanęłam? – zastanawiała się Jadwiga. – Chyba szczątki ludzkie, których po lasach Pomorza Zachodniego było mnóstwo. Niby były jakieś służby, które je zbierały i zakopywały, ale potem jacyś ludzie nie wiadomo po co je wykopywali. Psy rozciągały po łąkach kości.
Potwierdza to Majewski: – Trupów wojskowych i cywilów było jeszcze dużo. Pamiętam, że zaraz jak ja przyjechał, dwóch miejscowych Niemców z Przytoru ze strachu przed nową władzą popełniło samobójstwo. Pochowali ich na podwórku jednego z domów. Dziś na tym miejscu przyjezdni z centralnej Polski budują sobie dom. Ja poszedł do nich i zaczął im opowiadać tę historię. Nie chcieli słuchać.

Z Francji na Wolin

Wbrew potocznym opiniom, etniczna jednolitość społeczeństwa, które kształtowało się na ziemiach zachodnich, nie była oczywistością.

Polaków, którzy przebywali na Zachodzie, do powrotu namawiała propaganda komunistyczna – lub rodziny. Zaczęli wracać. Również mężczyźni z kobietami, które Polkami dopiero miały się stać.

Jan Leśniak przybył do Przytoru z żoną, Węgierką. Ilona pochodziła spod Szombathely. Leśniak, z zawodu kowal, przejął dom i kuźnię niemieckiego kowala. 91-letnia dziś Ilona wspomina, nadal z węgierskim akcentem: – Mąż walczył w kampanii wrześniowej 1939 r., pod Przemyślem dostał się do niewoli, uciekł i dostał się na Węgry, jak wielu Polaków. Tam się poznaliśmy. Gdy skończyła się wojna, pojechaliśmy z mężem do Polski.

Ilona nie była wyjątkiem w przytorskiej mozaice. Jeszcze dłuższą drogę przebyła Rosma- rie Sadka-Liniger (zmarła w maju tego roku). Wspomina jej syn, Piotr Sadka: – Matka była Szwajcarką spod Berna. Razem z ojcem i moim najstarszym rodzeństwem przybyła do Przytoru późną jesienią 1945 lub zimą 1946 r. Promem, ze Szczecina. Zajęli przydzielony im dom, a pierwszą ich pracą był handel zegarkami przywiezionymi ze Szwajcarii – śmieje się Sadka.

– A jak ojciec znalazł się w Szwajcarii? We wrześniu 1939 r. uciekł z rodzinnej Bydgoszczy przez Słowację i Węgry aż do Szwajcarii. Tam poznał mamę. Po wojnie do powrotu do Polski namówiły go siostry – wspomina Piotr.

Wśród tych, którzy ulegli propagandzie, byli Heflikowie. Jerzy Heflik wyjechał do Francji do pracy jeszcze na początku lat 20. XX w. Był górnikiem, założył rodzinę. Ideowiec, angażował się we francuski ruch komunistyczny. W 1947 r. przyjechał do PRL z wiarą w lepsze jutro swej rodziny, w tym urodzonych we Francji synów. Starszy z nich, Jerzy, w Przytorze zwany był powszechnie Żorżem.

Nadzieje się nie spełniły. Wspomina Józef Majewski: – Heflikowie strasznie głodowali. Dopiero po jakimś czasie, jak stary Jerzy otrzymał francuską emeryturę, zaczęli żyć na przyzwoitym poziomie.

Na początku lat 50. Heflika i Majewskiego spotkała przygoda, którą starzy przytorzanie opowiadają do dziś. Majewski: – Prom w Świnoujściu, łączący obie części miasta położone na wyspach Wolin i Uznam, to była wtedy zwykła barka ogrodzona luźnym łańcuchem. Regularnie my wjeżdżali na niego autem ciężarowym z rybą, siedząc w trójkę w kabinie. Kiedyś hamulce poszli, my przejechali cały prom i wpadli do wody. To był marzec, woda lodowata. Cudem boskim ja się wydostał z auta i dopłynął do brzegu. Żorża na powierzchni trzymała kufajka, wyłowili go nieprzytomnego. Kierowca utonął.

Helga została w Polsce

Osiedleńcami byli tu też... Niemcy. Oni ojczyzny nie opuścili, to ojczyzna ich opuściła.
Na przełomie lat 40.i 50. niezamieszkałych domów pozostawało coraz mniej i na dodatek były coraz bardziej zdewastowane. Majewski: – Przytór leży obok lasu, który dzieli osadę od Bałtyku. Ale zaraz po wojnie nowym osadnikom nie chciało się biegać do lasu po drewno na opał. Rąbali dębowe meble w niezamieszkałych jeszcze domach, wyrywali drzwi i okna i tym palili.

Któregoś dnia, na początku lat 50., remontem jednego z niewielu pustych jeszcze budynków mieszkalnych zajął się Henryk Lange [nazwisko zmienione – red.]. Do odremontowanego domu wprowadził się z żoną Helgą, Niemką z Gdańska, i dziećmi: maleńką córką i o kilka lat starszym synem, pochodzącym z gwałtu: Helga, jak wiele Niemek, została zgwałcona przez żołnierza Armii Czerwonej. Z czasem rodzina Lange powiększyła się o kolejne dzieci.

Jak Henryk spotkał Helgę? Początkowo, tuż po wojnie, osiedlił się na wyspie Karsibór (dziś dzielnica Świnoujścia) i tu pędził kawalerskie życie. Przyszłą żonę poznał, gdy przyjechała z synkiem w odwiedziny do znajomej, sąsiadki Henryka. Życie codzienne w urokliwym przyrodniczo Karsiborze było po wojnie uciążliwe: aby dostać się na Wolin – do sklepu lub pracy – trzeba było mieć własną łódź. Tak latem, jak i zimą. Połączenia mostowego między osiedlem Karsibór a osiedlami na Wolinie czy Uznamie nie było. To spowodowało, że Langowie przenieśli się do Przytoru.

Helga nie była tu jedyną Niemką. Z okolic dzisiejszych Gryfic pochodziła Erna Zahrau, która też nie wyjechała po wojnie. Związała się z Polakiem; w Przytorze mieszkała do śmierci.

Bez „syndromu dziedzica”

Dziś Przytór jest inny niż 60-70 lat temu. Architektonicznie upodobnił się do typowych podmiejskich osiedli. Krytych czerwoną dachówką domów z drewnianymi okiennicami jest mniej; więcej za to pseudodworków.

Gdy przybywali tuosadnicy, wieś była mozaiką społeczną: wspólnotą ludzi o różnych życiorysach. Dziś społeczność jest bardziej zatomizowana. Pięćdziesięciokilkuletni rdzenny mieszkaniec narzeka: – Stary Przytór to miał klimat! Ludzie byli inni. Nie było problemu, by się zorganizować. Dziś przytorskich „pnioków” prawie już nie ma, duża część ich potomków wyemigrowała. Niby dużo domów się pobudowało, dużo nowych rodzin sprowadziło, ale to „kszoki”. Ogrodzili się murem, zamknęli we własnym świecie.

Choć, z drugiej strony, nadal nie brak chętnych do działania w Domu Kultury czy OSP...

Czy jest coś, co wyróżnia dzieci, wnuki i prawnuki osadników? Na pewno brak wielopokoleniowych powiązań rodzinnych w prowincjonalnych osadach ziem zachodnich – tych, które tak mocno cechują dawną Kongresówkę czy Galicję. Dalej: zróżnicowanie społeczne (i czasem etniczne) wymuszało na osadnikach – i wymusza na ich potomkach – dużą tolerancję i nieprzywiązywanie zbytniej wagi do pochodzenia społecznego przy samoocenie czy ocenie innych. Wreszcie, w porównaniu z ziemiami dawnej Kongresówki rzuca się tu w oczy brak „syndromu dziedzica”. A stereotypy mają małe znaczenie.

Nie jest to na pewno społeczność typu amerykańskiego, ale – zachowując proporcje – widać analogie.

Czekając na legendę

Inną cechą mieszkańców prowincji Ziem Odzyskanych jest mobilność – zwłaszcza w porównaniu np. z mieszkańcami prowincji dawnejKongresówki. Ziemię traktują jak towar, a nie jak ojcowiznę. Są bardziej pragmatyczni niż sentymentalni. Stąd wiele dzieci i wnuków pierwszych powojennych osadników z Przytoru emigruje.

Synowa Tomasza Rosoła, Krystyna (z matki Słowaczki i ojca Polaka), urodzona tuż po wojnie już na Wolinie, podkreśla: – Zawsze wpajałam dzieciom, że należy ruszać w świat i świata się nie bać, bo tu dla wszystkich chleba nie starczy.

Przy owdowiałejmatce została dziś tylko jedna córka, reszta z jej dziewięciorga dzieci poszła w świat. Dwaj synowie, którzy mieszkają w Polsce, są „okresowymi emigrantami”: pracują na morzu. Reszta to faktyczni emigranci. Krystyna: – Jedna córka mieszka w Kanadzie, pozostałe dzieci wyjechały do Berlina, do Norwegii. Do domu zaglądają tylko na święta i pogrzeby.

Czy Ziemie Odzyskane, ze swoim zróżnicowaniem społeczno-narodowo-wyznaniowym, z przenikaniem kultur, odkrywane dziś „na nowo” przez pasjonatów, historyków i dziennikarzy, mają szansę zbudować własną pozytywną legendę? Podobną do tej, którą już przed wojną cieszyły się w Polsce Kresy? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2015