Człowiek, który oswoił wyspę: jak odzyskiwano „ziemie odzyskane”

Upolityczniony po wojnie mit piastowski zyskał nowy wymiar, przesiedleńcom udało się odzyskać Słowian i Wikingów. Oto opowieść o krajoznawcy, który pozwolił nowym mieszkańcom Wolina poczuć się u siebie.

09.01.2024

Czyta się kilka minut

Miedzymorze Wolińskie, wrzesień 2023 r. // fot. Olga Drenda
Widok na Wsteczną Deltę Świny z Lubina, wrzesień 2023 r. / Fot. Olga Drenda

Miejscowość Lubin na Wolinie oczarowuje bajecznym widokiem: z wysokości klifu można podziwiać „Krainę 44 Wysp”, czyli archipelag Wstecznej Delty Świny, gdzie sztormy na Bałtyku podczas cofki kierują masy słonej wody w stronę Zalewu Szczecińskiego. Powstające na płyciznach, zarośnięte szuwarami wysepki to raj ptasiarzy – w zależności od pory roku można tu wypatrzyć wyjątkowo rzadkie, zagrożone wodniczki, a także biegusy, nury i dziesiątki innych gatunków. Żyją tu również liczne ptaki drapieżne, wszak jesteśmy w krainie bielika, a to zobowiązuje. Na bardziej stabilne wyspy barkami dowożone są krowy – naturalne kosiarki, w tym puchate krowy szkockie. Gdy spojrzymy w dół klifu, dostrzeżemy stada kormoranów.

Dzisiejszy Lubin oferuje więc spokojną alternatywę dla nieodległych Międzyzdrojów – zamiast gwaru deptaka, imprezowni i stoisk z modną ostatnio pluszową gęsią, oferuje slow life, spokój kameralnych pensjonatów i kontakt z naturą.

Nie zawsze tak było. W tej niedużej wsi zgromadziło się sporo znaków wielkiej historii. Od X do XII w. istniała tu ważna osada obronna, zniszczona przez duńskiego króla Waldemara I. Pozostał jedynie kościół świętego Mikołaja, jedna z najstarszych świątyń chrześcijańskich w tej części Pomorza, założona przez biskupa Ottona z Bambergu; dziś na grodzisku można zobaczyć jego pozostałości, odkryte w trakcie badań archeologicznych, i wybić pamiątkową monetę – arabską dirhamę (srebrne monety z X w., ślad po średniowiecznych szlakach handlowych, znajdowali tu po wielu stuleciach rolnicy).

Pozostałości założonej w 1857 r. cementowni Quistorpa (wrzesień 2023 r.) // fot. Olga Drenda

O przemysłowej karcie tej części wyspy przypomina żelbetowa brama wjazdowa, pozostałość po kolejce dowożącej wapno z kopalni kredy. Prowadziła do fabryki cementu szczecińskiego przedsiębiorcy-filantropa Quistorpa, założonej w 1857 r. w ówczesnym Lebbin. To za jej sprawą rybacka wieś rozrosła się do rozmiarów miasteczka. W ruinach zbombardowanej przez RAF podczas wojny, a potem rozkradzionej przez Armię Czerwoną cementowni Andrzej Wajda kręcił „Kanał”. Wolin, po burzliwym powojennym interludium, stanowił już wówczas część Polski, a przybyli z różnych stron nowi mieszkańcy uczyli się wyspiarskiego życia, zapisując we własnych biografiach zupełnie nowe karty.

Krzywousty na głazie

Nowi Wolinianie uczyli się nie tylko rybołówstwa, ale także krajobrazu. Często radykalnie odmiennego od pejzażu rodzinnych miejscowości – z innymi gospodarstwami, inną architekturą i przyrodą. W oswojeniu miejsca pomagały pobudzające wyobraźnię toponimy, odsyłające do legend, które czyniły ten obszar bardziej swojskim. Przypomina o tym obelisk upamiętniający Czesława Piskorskiego, krajoznawcę, popularyzatora wiedzy o Pomorzu Zachodnim, autora przewodników. Pomnik, ufundowany w 1989 r. przez międzyzdrojski oddział PTTK, stoi w miejscu nieco dziś zapomnianym – w pobliżu pozostałości „Złotego Dworu”, dawnego budynku administracyjnego i szkoły przy cementowni Quistorpa, w czasach PRL przekształconego w ośrodek wypoczynkowy dla dzieci górników z kopalni Wałbrzych. Jednego z wielu, bo na wczasy do Lubina przybywało wiele turnusów spragnionej jodu górniczej dziatwy.

Czesław Piskorski, 1985 r. // Fot. Jerzy Gazda / pomeranica.pl / CC 3.0

„Tutaj wśród pierwotnego krajobrazu rodzących się wysp i ostrowów, tysięcy ptaków i roi motyli poznać można inny świat, obecnie rzadko spotykany” – pisał o Wolinie Piskorski. To on właśnie jest uważany za autora, a raczej adaptatora większości lokalnych toponimów oraz polonizatora miejscowych legend. To z jego przewodników można było wyczytać, że na Królewskim Głazie, pomniku przyrody w wodach Zalewu Kamieńskiego, stał Bolesław Krzywousty, przyjmując defiladę floty pokonanych książąt zachodniopomorskich Świętopełka i Warcisława.

Ewa Zamorska-Przyłuska, historyczka sztuki, autorka „Wyspy rybaków” i powstającego przewodnika literackiego po „międzymorzu wolińskim”, mówi, że Królewski Głaz i Kraina 44 Wysp to określenia, które niemal na pewno można przypisać Piskorskiemu.

– Nigdy nie było tu akurat 44 wysp, ale slogan przetrwał, bo działa na wyobraźnię i wpada w ucho. Przyjął się bardzo szybko, dzisiaj nazwalibyśmy to efektem udanego marketingu turystycznego. Opowieść o Królewskim Głazie już w momencie powstania, czyli w latach 60., musiała trafić do potocznego obiegu, skoro Jarosław Kociuba w swoim obszernym zbiorze pomorskich legend powołuje się przy niej na przekazy historyczne i miejscową tradycję – wyjaśnia badaczka. – Moim zdaniem Piskorski starał się oswajać krajobraz obcy osadnikom, surowy, morski, pozbawiony np. kapliczek, barokowych kościołów. Pisał legendy inaczej, niż to się robi zazwyczaj, nie wydobywał ich z mroków historii. Postąpił odwrotnie: ustawił Krzywoustego na głazie, żeby nasycić krajobraz treścią, ale taką, której w tym pejzażu nie było. Udało mu się przyspieszyć bieg dziejów, stworzyć w krótkim czasie wrażenie, że niemal na każdym kroku zakodowana jest tutaj polska historia. Bez takich zabiegów nie byłoby zadomowienia na tzw. Ziemiach Odzyskanych.

Byliśmy, jesteśmy, będziemy

Piskorski pochodził z Poznania, gdzie studiował prawo i geografię na Akademii Handlowej. Później pracował krótko jako dziennikarz. W czasie II wojny światowej działał w konspiracji. Aresztowany przez gestapo trafił do niesławnego poznańskiego Fortu VII, a następnie do obozów w Mauthausen i Gusen. Z innymi „guseńczykami” połączyły go więzi przyjaźni i współpracy. Po zakończeniu wojny osiedli nie we Wrocławiu, który przyciągał raczej kresową inteligencję, a w nadal niespokojnym, wyczerpanym głodem, szabrem i trwającymi jeszcze walkami Szczecinie. Tam założyli oficynę wydawniczą Polskie Pismo i Książka, z intencją zapewnienia niedrogiego dostępu do wiedzy i kultury dla każdego nowego przybysza.

Wraz z Łucją Królakową Piskorski przywiózł pociągiem do Szczecina polskie czcionki drukarskie. Publikowali książki krajoznawcze, mapy, pocztówki, książeczki dla dzieci, beletrystykę i poezję, prowadzili agencję reklamy i wytwórnię stempli. W pierwszym numerze tygodnika „Pionier Szczeciński” zamieścił manifest pod hasłem „Byliśmy, jesteśmy i będziemy”, zapożyczonym od przedwojennego reportera Józefa Kisielewskiego. W kolejnych latach wezwanie to, jako część „piastowskiego mitu”, miało trafić na pomniki w niemal każdym mieście Polski Zachodniej.

Zgodnie z ówczesnym zwyczajem – zainicjowanym przed 1939 r. i praktykowanym w kontrze do terminologii niemieckiej – nie mówiono bowiem o polonizacji wcielonych w nowe granice Polski terenów, a o repolonizacji, o powrocie na prastare ziemie słowiańskie. Nawet wtedy, gdy więź ze Słowiańszczyzną zanikła wiele wieków wcześniej. Za rozpowszechnianiem tej wersji historii stały jednak rozmaite motywacje, niekoniecznie wola propagandowego zaklinania rzeczywistości czy, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, uprawianie polityki historycznej.

Przemalowani Słowianie

– Ci ludzie naprawdę w to wierzyli, mój ojciec też – mówi prof. Jan M. Piskorski, historyk z Uniwersytetu Szczecińskiego. – Jak prawie wszyscy poznańscy studenci, był przed wojną bliski endecji, czytał reportaż Kisielewskiego z podróży po Niemczech „Ziemia gromadzi prochy”, malujący wizję starcia żywiołu germańskiego ze słowiańskim. Z autorem się zetknął, jego pracę traktował jak Biblię. Nasłuchawszy się, że Polska niegdyś sięgała Rugii, wierzył, zgodnie z duchem epoki, że niemieccy Pomorzanie to właściwie tacy przemalowani Słowianie. Wybitny historyk krakowski Józef Mitkowski konstatował w tym samym czasie, że Pomorzan nie wolno wysiedlać, lecz trzeba przekonać do polskości. Dopiero w latach 70. zaczął rozumieć, że historia tych terenów nie była aż tak prosta – wyjaśnia. – W ramach normalnego konfliktu pokoleń byłem kiedyś krytyczny wobec działań ojca, ale potem zrozumiałem, że każdego człowieka trzeba mierzyć miarą jego czasów. Prof. Gerard Labuda, u którego studiowałem i pracowałem, mówił to samo: że przybyszom trzeba było stworzyć nowy dom.

Nacjonalizacja i centralizacja życia gospodarczego i kulturalnego pod koniec lat 40. zakończyła działalność Polskiego Pisma i Książki, które okazało się zbyt niezależne jak na stalinizujący się kraj. Piskorski, jak wielu szczecinian, został poniekąd zesłany do Świnoujścia, porównywalnego z Nową Hutą komunistycznego placu budowy, gdzie otrzymał zatrudnienie w przedsiębiorstwie zajmującym się rybołówstwem.

– Nie najlepiej się czuł w nowej roli, więc każdą wolną chwilę wykorzystywał dla krajoznawstwa i turystyki. Zwiedzali Wolin wspólnie z moją matką i się w nim coraz bardziej zakochiwali. Mama, zanim zajęła się wychowaniem pięciorga dzieci, prowadziła latem dom PTTK w Dziwnowie. Przy okazji też pisała, lecz przede wszystkim fotografowała i malowała – opowiada Jan Piskorski.

Przewodnik po Kamieniu Pomorskim Urszuli Piskorskiej (1966) to wyjątkowa publikacja. Znajduje się tam wzmianka o cmentarzu żydowskim, który dwa lata później został zlikwidowany z polecenia władz. – Ojciec wydawał w tym czasie przewodnik za przewodnikiem, matka niektóre z nich ilustrowała. Gdyby nie Ewa Zamorska-Przyłuska, nigdy bym się może o tym nie dowiedział. Zainteresowałem ją wyspą, ziarno padło zresztą na przygotowany grunt, a ona zwróciła mi to w dwójnasób, odkryła zupełnie nową matkę, sprzed mojej pamięci, a ojca bardzo przybliżyła. Nie miałem świadomości, że jego wczesne książki są napisane tak lekkim piórem. Później zgniotła je już szarość życia w PRL i narzucony przez scentralizowane wydawnictwa krajoznawcze schematyzm przewodnikowy – wspomina syn.

Przewodniki Czesława Piskorskiego po Pomorzu Zachodnim // reprodukcja Olga Drenda

Ze Stiny Steńka

Piskorski opowiadał o całym Pomorzu Zachodnim, wydał liczne przewodniki po zabytkach Szczecina, lecz o wyspach wyrażał się najserdeczniej. O dawnych Wolinianach: „Stała styczność z morzem, kontakty ze światem – sprawiły, że byli to ludzie odważni, zawsze gotowi do walki, ale równocześnie stanowili społeczeństwo rządzące mądrze i szanujące pokój”.

Są też opowieści i legendy trochę odziedziczone po etnografach niemieckich, trochę pisane na nowo. – Ojciec zbierał książki niemieckie i tłumaczył je, okraszając i trochę polszcząc – mówi Jan M. Piskorski. – Przy tym pierwiastka antyniemieckiego było u niego niewiele, zwłaszcza jak na kogoś, kto przeszedł przez obóz. Bywali u nas, przynajmniej tak to zapamiętałem z lat 70., krajoznawcy z NRD i ojciec nie miał z nimi problemów komunikacyjnych, sąsiad Ślązak po Wehrmachcie był dla nas wujkiem.

Ewa Zamorska-Przyłuska dodaje: – W 1946 r. legendy niemieckie nie nadawały się do przyswojenia przez Polaków. Tę o zatopionym grodzie Wineta Piskorski ubrał w 1946 r. w kostium słowiański i piastowski. Powojenni pisarze opiewali sprawiedliwą korsarkę Steńkę z wyspy na jeziorze Gardno. Ta słowiańska odpowiedniczka Robin Hooda, córka Klecia z pobliskiego Kamienia, w pierwotnej wersji ma na imię Stina i jest kompanką słynnego bałtyckiego pirata Klausa Störtebekera. Dopiero w 1964 r. ukazał się zbiór legend Gracjana Bojara-Fijałkowskiego, w którym zamieszczono wykaz także niemieckich źródeł. Czesław Piskorski czytał przedwojenne publikacje i z nich korzystał. Niestety trudno dotrzeć do archiwaliów, nie mamy jeszcze twardych dowodów jego nazewniczej inwencji, ale można prześledzić, kiedy nowe określenia pojawiają się w druku, i na tej podstawie snuć przypuszczenia.

Więcej niż cegły

Postać Czesława Piskorskiego, który przez dziesięciolecia prowadził turystów i mieszkańców po zakamarkach wyspy, owiana jest legendą: Britta Wuttke otworzyła swą słynną powieść „Homunculus z tryptyku” (1977) emblematycznym cytatem z jego przewodnika, nie podając nazwiska powszechnie znanego autora. Ale są i nieporozumienia.

– Panuje np. przekonanie, że pisząc o Kawczej Górze, Piskorski popełnił błąd, myląc kawę z kawką, bo przed wojną na Kaffeeberg działała kawiarnia. Tymczasem w przedwojennych pracach niemieckich wywodzono tę nazwę właśnie od słowiańskiej kawki – mówi badaczka. Takie niespodzianki zachęcają do tego, by nie spieszyć się z ogłaszaniem rozwiewania mitów, może okazać się bowiem, że to, co wydawało się podkoloryzowane, jest udokumentowane: – Lądy pojawiały się tu i zanikały, zmieniają się wciąż linie brzegowe. Szukam tropów literackich, także w książkach wyprzedawanych już czasem z bibliotek, tych z okresu PRL, ale i we wcześniejszych. Wierzę, że dopiero w opowieściach powstałych we wszystkich okresach historycznych można znaleźć klucz do tożsamości Wolina – tłumaczy Zamorska-Przyłuska.

Na pewno poglądy Piskorskiego pozwalały mu przekonująco formułować argumenty w obronie zabytków Pomorza Zachodniego. Nie było to łatwe. Pomimo górnolotnej retoryki o dziedzictwie praojców, lokalne władze czasem lekceważyły wartość obiektów historycznych, traktując je jako składy materiałów budowlanych lub bezrefleksyjnie zastępując nową zabudową pod pretekstem usuwania poniemieckich zniszczeń wojennych. Jako autorytet PTTK i nestor miejscowego krajoznawstwa działał na rzecz opieki nad zabytkami, a przypadki ignorancji krytykował, powołując się na argumenty, że zaniedbane obiekty świadczą o wysokim poziomie cywilizacyjnym dawnych słowiańskich mieszkańców Pomorza, a stan ich zachowania – o gospodarności Polaków. To pokazuje, że nie da się zawsze jednoznacznie ocenić uczestnictwa w budowaniu mitu: zdarza się, że to mit właśnie pozwala zobaczyć w bezcennym budynku coś więcej niż jedynie cegły. Im dalej od niepewności 1945 r., tym skuteczniej udawało się wzmacniać poczucie „bycia u siebie”, czy stopniowo je niuansować.

Sosna na łąkach wyspy Wolin, fotografia Zbigniewa Lubaka z przewodnika Czesława Piskorskiego "Wyspa Wolin", 1974 r. // reprodukcja Olga Drenda

Baśń o innych baśniach

Stopniowo i Czesław Piskorski stawał się żywym pomnikiem. Wydawał kolejne przewodniki, uczył studentów, a najszerszej publiczności stał się znany jako współprowadzący telewizyjnego programu „Imiona ulic”. Angażował się w zwrot pomnika kondotiera Colleoniego, zabytkowej kopii rzeźby Verrocchia, z Warszawy do Szczecina, choć sam nie doczekał już jego powrotu – zmarł w roku 1987. W 1989 r. międzyzdrojski oddział PTTK upamiętnił go obeliskiem w Lubinie. Wolin pozostał dla niego szczególnie ważny, nie tylko ze względu na krajobraz, ale też ze względów osobistych.

Jan M. Piskorski, który towarzyszył ojcu w licznych wycieczkach rowerowych po wyspie, wspomina: – Odwiedziliśmy jedną ze wsi i wpakowaliśmy się do jakiegoś domu. Ojciec powiedział: Pochwalony Jezus Chrystus! – i dostaliśmy posiłek. Byłem nastolatkiem i zszokowała mnie cała sytuacja. Potem okazało się, że w tym domu mieszkał jego kolega z Gusen. Akurat nie było go w domu, ale rodzina wiedziała, kto przyjechał. Guseńczycy trzymali się razem. Przyjaźnili się bez słów i odwiedzali z zaskoczenia.

Postać Czesława Piskorskiego przypomina, że relatywnie krótka powojenna historia Wolina jest pełna splątanych wątków. – Snujemy dzisiaj baśń o innych baśniach i piszemy nowe opowieści – mówi Ewa Zamorska-Przyłuska. – Upolityczniony po wojnie mit piastowski ulega przedefiniowaniu, tęsknimy za mitem rybackim, żywy jest mit słowiański i wikiński. Staram się uzupełnić woliński pejzaż o znaleziska literackie, tak by nasza pamięć i wyobraźnia sięgały dalej niż wspomnienia rodziców i dziadków dzisiejszych mieszkańców. Dzięki odnajdywanym opowieściom obraz wyspy wypełnia się pikselami, gęstym rastrem. Być może pozwoli to głębiej się tu zakorzenić, a dzięki temu ochronić zagrożony nadmorski krajobraz.

Lubiński pomnik stoi w miejscu nieco zapomnianym, pominąwszy może miłośników zwiedzania obiektów poprzemysłowych i filmu – w lokalnym małym porcie kręcono kilka lat temu serial „Klangor”. Krajoznawstwo również zmieniło charakter; dzisiaj ciąży raczej w stronę turystyki wizerunkowej organizowanej przez samorządy albo oddolnych inicjatyw pasjonatów. Np. miłośników geocachingu, czyli łazików, którzy po współrzędnych GPS odnajdują we wskazanych miejscach skrytki. Jedna z nich mieści się właśnie przy lubińskim pomniku. „Pewnie jakby Pan Czesław żył i wiedział o geocachingu – zostałby jednym z nas”, czytam na ich forum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Badaczka i pisarka, od września 2022 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książek „Duchologia polska. ­Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” (Nagroda Literacka Gdynia) oraz rozmów „Czyje jest nasze życie” ­(… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 2/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Człowiek, który oswoił wyspę