Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zdumiewająca skądinąd – nie z racji nazwisk, bo jest zrozumiałe, że ktoś taki jak szef Radu Europejskiej musiał spotykać, z większą lub mniejszą przyjemnością, postaci takie jak Xi Jinping lub Donald Trump. Cieszy też, że brzemię prowadzenia kontynentu przez rafy ostatniej pięciolatki nie odebrały mu możliwości spotkań z Olgą Tokarczuk czy biesiad z Bronisławem Majem – „o polityce i poezji”. Wróćmy jednak do nazwisk. Sęk w tym, że to tylko, jak mawiają Anglosasi, name-dropping, czyli popis w trakcie przyjęcia, rzucone od niechcenia „myślałem, że zdążę przed powrotem zajrzeć na herbatę do Elżbiety, ale była zbyt zmęczona otwieraniem wystawy kwiatów”. Ułożono z nich bowiem gołą listę, a nie indeks, wydawca uznał, że szkoda farby na numery stron. Ktoś zainteresowany tym, w jakich okolicznościach Tusk zetknął się z prezydentem Turcji, musi się natrudzić kartkowaniem, żeby trafić wreszcie na zdanie: „Pakuję prezenty dla wnuków, kiedy dzwoni Erdoğan”.
Przyznam bez bicia, że taka fanaberia jak indeks była mi potrzebna w niecnym celu: chciałem sprawnie odkopać krążący po twitterowym piekiełku prześmiewców akapit, w którym Tusk chwali się, jak to siedząc na tarasie ogląda reprodukcje Kokoschki, puszcza z telefonu piątą symfonię Mahlera i pije malwazję. Kimże jestem, żeby wypominać skakanie po artystach? Kokoschka, no cóż, wypada wiedzieć, że istniał, ale rzadko się oglądało. Prawie nie wychodzę z kuchni, a tam z radia lecą proste kawałki, jednak z czasów, kiedy obcowałem z prawdziwą muzyką, pamiętam, że symfonie Mahlera słuchane bez skupienia osiadają na powierzchni mózgu jako sentymentalny podkład do niemego filmu. Moją złośliwą czujność wzbudził dopiero dźwięk nazwy wina. Malwazja bowiem nic nie znaczy, jeśli się nie dookreśli, o jaki konkretnie szczep chodzi z tej ogromnej rodziny występującej w całym basenie Morza Śródziemnego. Nasz były premier wszak lubi wino – w trakcie toskańskich wakacji w „pasterskim domu” (ale z basenem) notuje np.: „brunello w kieliszku. Poczucie szczęścia”, czyżby więc niedopatrzenie w nazewnictwie to dowód pustego lansu?
Kartkowałem wytrwale, wyłuskując po drodze rzadkie wzmianki spożywcze („płaty tłuszczu z fok i przeraźliwie tłuste i lekko cuchnące kawałki skóry narwala” na Grenlandii), aż trafiłem na właściwą stronę. Tusk wspomina wizytę w Opatiji – w czasach c.k. monarchii krakowscy redaktorzy jeździli tam nad krajowe morze i zwała się wówczas Abacją. Nocuje w hotelu, który należał do brata Gustava Mahlera. Jego żona, piękna Alma, miała niekonwencjonalne podejście do monogamii, czego ofiarą padł m.in. wspomniany malarz, Tusk dostał najpewniej książkę o tych postaciach i stąd nazwiska w jego zapiskach. A winem musiała być malvasia istrana, faktycznie wybitny kompan na tarasie, zwiewny, kwiatowy w nosie, o ostrym kwasowym nerwie otulonym delikatną miodową słodyczą.
Przymiotnik odnoszący się do Istrii stanowi polityczną pułapkę – Chorwaci nie lubią, kiedy Włosi uprawiający tę winorośl z dobrym skutkiem po sąsiedzku go używają.
Czytają to bowiem jako rewizjonizm, powrót do irredenty, która niecałe sto lat temu sprawiła, iż Włochy sobie ten cudowny kawałek ziemi wzięły siłą razem z solidną porcją Dalmacji. Historycznie i językowo związany z Wenecją, ale to było dawno, teraz żywioł włoski zanikł i nikt już nie mówi: Abbazia, Rovigno, Pola, Fiume, Zara... To niejedyne polityczne wino w tej okolicy, krążył w Zagrzebiu pomysł, abyśmy w całej Unii przyjęli nazwę graševina zamiast welschriesling (w wydaniu węgierskim olaszrizling), bo wywodzi się z ich kraju. Mniejsza z tym, to nie jest popularne u nas wino, ale co zrobi Polak, kiedy na swoje ulubione primitivo będzie musiał wołać crljenak kaštelanski, bo zgodnie z naukowym konsensusem to jest praszczur tego szczepu? Czerniak kasztelański? Wróżę problemy.
Tusk w swej robocie musiał uważać, żeby nie nadepnąć któremuś z 28 premierów na odcisk, nawet skrobiąc ołówkiem w dzienniku, zachował się czujnie i dla dobra europejskiego projektu opuścił trefny przymiotnik. Po co mnożyć swary, już wystarczy że Polak z Niemcem się kłócili dopiero co: Kopernik czy Kopernikus? Ciężka to zaiste dola, trochę podobna do przedszkolanki, nie chciałbym tak musieć kluczyć, nawet za butelkę brunello dziennie.
Do nas z życzeniami zadzwoni przed wigilią tylko ciocia Basia, a nasz ewentualny dziennik miałby na końcu listę dwudziestu nazwisk ludzi bardzo ważnych – ale tylko dla nas. Ale czy za kilka dni nie będziemy stąpać po minowym polu świątecznych rozmów, gryźć się w język i kontrolować gesty? Bo nieważne, czy na górze drabiny (chwiejna to zresztą drabina i łatwo się z niej spada), czy na dole, dolą człowieka jest tkać relacje, czesać zdania, milczeć częściej, niż mówić. Słowa jak pociski, jak schrony i zwiadowcze drony, jak paragrafy raz po raz negocjowanego rozejmu.
Tak smakują święta, kiedy co roku ćwiczymy, niczym zgnuśniali rezerwiści, wielkie manewry społeczne. Życzę wam, żebyście mogli zawsze z nich wrócić. Do tej jednej osoby – na poduszce obok czy pośród trzasków w słuchawce – z którą słowa układa się tylko po to, żeby były piękne. Szczerze. ©℗