Ludzie na lodzie

Zakaz polowań na foki wywrócił tradycyjne role społeczne Grenlandczyków, a nawet pozbawił ich szacunku do samych siebie, bo w oczach świata uczynił obiektem pogardy.

01.11.2021

Czyta się kilka minut

Dziecięce zabawy późnym wieczorem (godzina 22) w rybackiej wiosce Tiniteqilaaq nad fiordem Sermilik. Sierpień 2016 r. / BARTEK DOBROCH
Dziecięce zabawy późnym wieczorem (godzina 22) w rybackiej wiosce Tiniteqilaaq nad fiordem Sermilik. Sierpień 2016 r. / BARTEK DOBROCH

Wyciągnął kartkę papieru. Zaczął kreślić na niej linie. Byłem na Grenlandii po raz pierwszy w życiu, a za kilka dni miałem poprowadzić grupę turystów na pokrywający ją lądolód. Wskazówki włoskiego podróżnika mieszkającego na wschodzie Grenlandii od lat 80. wydawały się bezcenne.

– Od plaży, na której rozbijecie obóz, pójdziesz prosto na wznoszącą się nad nią górę – zakreślił ni to okrąg, ni to garb. – Z niej widać lądolód. Zejdziesz prosto w jego kierunku. Tylko nie wchodź na czarny lód, który jest tu po prawej. Wejdziesz na lodowiec wprost na lewo od niego. Ale nie idź też moreną – jeszcze dalej po lewej wyrysował kolejne linie.

Wieczorem, w dniu, gdy dwie łodzie motorowe przetransportowały nas, nasze bagaże, namioty i prowiant na plażę w fiordzie Nagtivit, wybrałem się na rekonesans. Dopiero z góry odsłaniał się widok na gargantuiczne cielsko grenlandzkiego lądolodu. Tam, gdzie miało prowadzić dogodne wejście na jego powierzchnię, rozciągało się polodowcowe jezioro w kolorze zbożowej kawy. Przed nim zalegała kleista warstwa błota, na którym pardwy odcisnęły tysiące śladów. Wąski pas gruntu dzielił jeszcze jezioro od wód fiordu, ale prowadził prosto na spękany, czarny od tysiącletnich zanieczyszczeń lód. Trzeba było nadłożyć dwa kilometry moreną.

Susza w wodnym świecie

– Pewnie był tam ostatnio dziesięć lat temu – tłumaczyła błędne instrukcje Roberta Peroniego przewodniczka spotkana w jego hoteliku w Tasiilaq. W wyprodukowanym przez Leonarda Di Caprio dokumencie „Czy czeka nas koniec?” słynny aktor wraz z glacjologiem na lodowcu w zachodniej Grenlandii naciągają spoczywającą na lodzie linę, która jeszcze pięć lat temu cała – jakieś 30 stóp, jak ocenia naukowiec – tkwiła pionowo w lodowym odwiercie. Nawet z perspektywy komputerowego ekranu widać, że dystans między nimi, będący miarą ubytku grubości lodu, wynosi więcej niż 9 metrów.

W 2016 r. znikanie lodów Grenlandii nie zajmowało jeszcze uwagi ludzi – poza glacjologami. Mediów nie zagrzewały ich alarmistyczne raporty i klimatyczne rekordy największej wyspy świata. W tym roku w najwyżej położonym punkcie lądolodu, na wysokości 3290 m n.p.m. 14 sierpnia odnotowano pierwszy w historii pomiarów opad deszczu. Lądolód tracił ok. 8 mld ton lodu dziennie, termometry niemal wszędzie notowały rekordowo wysokie temperatury. Na położonym za kołem podbiegunowym lotnisku wskazały 23,2 stopni.

Czy jednak największy na północnej półkuli rezerwuar słodkiej wody może zaskoczyć problemem z dostępem do niej?

– Woda? Znajdziesz ją wszędzie, pięć minut drogi plażą od miejsca, w którym rozbijecie namioty, jest ciek wodny – instruował Peroni. Ciek okazał się tym, co w Tatrach górale nazywali suchą wodą. Dziesięć minut dalej woda kapała ze skały. Zbyt wolno, by nabrać ilość potrzebną do gotowania dla w sumie dziewięciu osób. Tajemnicę jej braku wyjaśniała bardzo ciepła wiosna, w ciągu której śnieg zasilający okresowe strumienie stopniał już w czerwcu. Lodowce były zbyt daleko, jedynie niewielkie odłamki kry prawie dobijały do brzegu. Trzeba było rozłupać je na kawałki i topić przez cały dzień w plastikowych skrzynkach, w których przywędrował z nami cały, przeważnie liofilizowany prowiant na kilka dni pobytu w okolicy fiordu. Idealny scenariusz na reedukacyjną wycieczkę dla denialistów klimatycznych. Ale grupa ciekawych świata pasjonatów wędrówek z Niemiec do nich nie należała.

Grenlandia przypominała na każdym kroku, że dla jej rdzennych mieszkańców była polem codziennej walki o przetrwanie. Pod powłoką stałości i harmonii kryła ciągłą zmianę, brutalną nieprzewidywalność. A jednocześnie była samospełniającą się obietnicą przygody dla tych, którzy jej łaknęli.

Pierwszy kontakt

Eryk Rudy, morderca i banita, w 982 r. przybił do południowo-zachodnich brzegów wyspy; przodkowie jej rdzennych mieszkańców zasiedlili ją już około 3,5 tysiąca lat wcześniej. Nazwę Grenlandia, oznaczającą „zieloną ziemię”, nadał jej jako przynętę dla potencjalnych osadników, których chciał przyciągnąć po powrocie na Islandię, czyli „lodową ziemię”. W przypadku wschodnich wybrzeży Grenlandii nazwa przez kolejnych dziewięć stuleci nie znajdowała pokrycia. Brzegi powyżej 60 stopnia szerokości północnej pozostawały niedostępne dla statków za sprawą dryfującego pola lodowego stukilometrowej szerokości.

Kapitana duńskiej marynarki Gustava Holma przyciągnęła legenda z islandzkich sag, błędnie lokalizująca tam „wschodnią siedzibę” Wikingów. Z końcem sierpnia 1884 r. wynajął dwa umiaki, inuickie łodzie wiosłowe budowane z foczych skór rozpiętych na szkielecie z wyrzuconego przez morze drzewa lub kości wieloryba, i wraz z innym oficerem marynarki, załogami złożonymi tradycyjnie z Inuitek i zachodniogrenlandzkimi tłumaczami dotarł w rejon wyspy Ammassalik. Zamiast potomków Wikingów, zamieszkiwali ją jednak ludzie wywodzący się z wygasłej już na zachodzie wyspy kultury Dorset, którzy – pozbawieni dotąd jakiegokolwiek kontaktu z białymi – prowadzili koczowniczy tryb życia, w odwiecznym rytmie natury, korzystając wyłącznie z jej zasobów.

Czytałem o Holmie u Roberta Gessaina, francuskiego antropologa, który począwszy od 1934 r. odwiedzał i badał żyjących na wyspie oraz w jej okolicach Inuitów, a nawet zamieszkał wśród nich z rodziną. Książka Gessaina stała przez lata na półce z dziadkową kolekcją literatury podróżniczej, ale tytuł z jej grzbietu – „Ammassalik” – i sąsiedztwo poświęconych Afryce książek z serii Naokoło Świata wydawnictwa Iskry sugerowały, że to raczej kolejna opowieść o Tuaregach czy kameruńskich czarownikach. Dopiero propozycja poprowadzenia trekkingu po pozbawionych szlaków, a nawet ścieżek górach wschodniego wybrzeża Grenlandii sprawiła, że po nią sięgnąłem.

Napisana w drugiej połowie lat 60. książka nosi pełny tytuł „Ammassalik, czyli cywilizacja obowiązkowa”. Ma skazy swojego czasu, włącznie z określaniem rdzennych Grenlandczyków wyższościowym mianem „Eskimosów”, oznaczającym „zjadaczy surowego mięsa”; oni sami nazywali się po prostu Inuitami, czyli „ludźmi”. Gessain dał kompendium wiedzy o pradawnej kulturze łowców i zapis ich ewolucji po zetknięciu z zachodnią nowoczesnością. Jak napisał w przedmowie, chciał „pokazać, jak nasze zachodnie społeczeństwo podające się oficjalnie za tolerancyjne, dbałe o innych, mimo zapewnień o swoich dobrych intencjach, nadal podąża tradycyjnym szlakiem niezrozumienia, nieposzanowania, destrukcji, unicestwiania kultury małych ludów”. Wydarzenia następnych lat potwierdziły niestety aktualność tych słów.

Nieproszona nowoczesność

Oderwałem wzrok od lektury, zerkając na znajomo wyglądający profil mężczyzny z włosami spiętymi w koński ogon i siwiejącym zarostem, siedzącego na tarasie Czerwonego Domu w Tasiilaq. – Alex Huber, jak sądzę? – zagaiłem. Ekstremalny wspinacz, słynny alpinista łapał zasięg i wypoczywał po wyprawie na niezdobyte ściany w jednym z okolicznych fiordów. Grenlandzki wschód wciąż oferował wiele do odkrycia.

Ponad czterdzieści lat temu przyciągnął też Roberta Peroniego, alpinistę i podróżnika z Tyrolu Południowego. Miał poprowadzić wyprawę na nartach w poprzek grenlandzkiego lądolodu. Potem trawersował go jeszcze kilkukrotnie, w tym jako pierwszy na północy, w najszerszym miejscu. Podjął także próbę przemierzenia wyspy w czasie polarnej zimy. 500 km w codziennej dwudziestodwugodzinnej ciemności, mrozie po minus 30 stopni i huraganowych wiatrach. Za pierwszym razem wyprawę przerwały odmrożenia towarzysza, za drugim, gdy Peroni szedł samotnie, klej spajający części sań nie wytrzymał temperatury. Peroni zrozumiał, że istotą jego bytności na Grenlandii nie są przygody, ale ludzie. A ci właśnie stawali przed nowymi wyzwaniami.

W Tasiilaq pojawił się na początku lat 80., gdy „lud Inuitów przeżywał konfrontację z nowoczesnością, o którą się nie prosił i której nie pragnął” – jak pisał w książce „Tam, gdzie wiatr krzyczy najgłośniej”. Więcej szkody niż paternalizm Duńczyków, którzy nie mieli ambicji kolonizatorskich, chcieli tylko modernizować życie Inuitów na swoją modłę, przyniosła rdzennym Grenlandczykom działalność organizacji znanych raczej z walki przeciw szkodom wywoływanym przez człowieka.

Podjęta pod koniec lat 70. przez WWF kampania w obronie zwierząt polarnych, wzywająca do powstrzymania masowego zabijania fok, była słuszna i ważna, dopóki jej ostrze było skierowane przeciw brutalnym polowaniom na młode foki dla pozyskania ich skór, odbywającym się zwłaszcza w Kanadzie. Podkręcona przez Greenpeace, dotknęła jednak najmocniej Grenlandczyków, dla których foki stanowiły odwieczne źródło pożywienia. Były odpowiednikiem naszych świń, krów i owiec. A także ziemniaków i sałaty. A nawet czymś więcej, bo focze skóry i tłuszcz stanowiły wcześniej także ich okrycie i opał. Zakaz polowań z dnia na dzień wywrócił tradycyjne role społeczne, nadkruszył tożsamość, a nawet pozbawił Grenlandczyków szacunku do samych siebie, bo w oczach świata stali się obiektem pogardy.

Mały dom, cztery metry na osiem, który Peroni kupił za namową grenlandzkich przyjaciół, stał się wkrótce miejscem spotkań. Grenlandczycy przychodzili zjeść zupę, wypić kawę i mówili: „Jutro poderżnę sobie gardło”. Samobójstwa stały się plagą, która dotykała zwłaszcza młodych. Któregoś razu w ciągu kilku nocnych godzin życie odebrało sobie jedenaście osób. Szerzyła się depresja i alkoholizm.

Kuchnia włosko-grenlandzka

Ten dom stał się wkrótce punktem odniesienia dla wszystkich, którzy mieli problemy. Peroni zdał sobie sprawę, że aby pomóc im je rozwiązać, musi dać coś więcej poza gościną – pracę. „Co to znaczy praca, Robertì?” – pytali. Idei pracy zarobkowej nie rozumieli. Gotowi byli pomagać mu, nie przyjmując zapłaty. Dzięki nim rozbudował budynek, tworząc agencję turystyczną i hotelik przypominający alpejskie schronisko, ale zbite ze skandynawskich desek – tak jak wszystkie domy w miasteczku, których bujna kolorystyka przypomina pasiekę. The Red House, Casa Rosa – Czerwony Dom ma swoją nazwę wypisaną na ścianie po grenlandzku: Utiili Aapalartoq.

Na drzwiach Peroni zawiesił tabliczkę: „Jesteśmy tutaj w ich domu”. Czerwony Dom stał się dosłownie miejscem pracy dla wielu, zarówno starszych, jak zmarły dwa lata temu Anda Kuitse, odtwarzający dla gości wschodniogrenlandzkie pieśni i tradycyjny taniec z bębnem, jak też młodych, jak transseksualna Ilannguaq. Urodzeni łowcy wożą teraz turystów łodziami motorowymi na otwarte wody Atlantyku na fotograficzne łowy z humbakami, manewrują w labiryncie gór lodowych w fiordzie Sermilik. Albo przygotowują potrawy w oferującej zadziwiającą mieszankę kuchni włosko-grenlandzkiej hotelowej restauracji. Jako primo piatto spaghetti alla carbonara, jako secondo – stek z wieloryba.

Na Grenlandii dopuszczalny jest bowiem limitowany połów wielkich ssaków. Podobnie jak odstrzał niedźwiedzi polarnych, jeżeli stanowią one zagrożenie dla ludzkich siedlisk. A w czasach globalnego ocieplenia niedźwiedzie coraz częściej zapuszczają się na nowe tereny w poszukiwaniu pożywienia. Ich skóry schną obok prania na sznurkach rozwieszonych między domami. Mięso jednego z nich wylądowało na talerzu myśliwego, męża kucharki z Red House’u – gospodyni wydzieliła po kęsie gościom Roberta. Było włókniste, tłuste, gorzkawe. Ponoć najbardziej podobne do ludzkiego, choć trudno sobie nawet wyobrazić genezę tego porównania. Skosztowanie mięsa niedźwiedzia polarnego odczułem jednak jak przekroczenie kulinarnego tabu, za którym został już tylko kanibalizm.

W sklepie z pamiątkami w Tasiilaq można nabyć wisiorki z niedźwiedzich kości i wyrzeźbione z kła narwala tupilaki, figurki grenlandzkich potworów. Uprzejma ekspedientka informuje tylko, że zgodnie z prawem nie wolno ich wywozić poza Grenlandię. Ta zaś kończyła się na oddalonym o godzinę drogi motorówką lotnisku w Kulusuk (spadku po dawnej amerykańskiej bazie wojskowej), na które latają samoloty z Islandii. Przy tamtej wiosce dwutysięczne Tasiilaq jest metropolią, największą miejscowością na wschodniej części Grenlandii. W centrum stoją dwa kościoły; stary dziś jest lokalnym muzeum. Do tego poczta i supermarket sieci Pilersuisoq. Po ulicach jeżdżą samochody, choć najdalej można nimi dojechać ze trzy kilometry za miasteczko. Kursują nawet taksówki, pogotowie, a prywatne terenówki i pick-upy służą najczęściej do transportu towarów z portu, do którego siedem razy w roku dopływają skandynawskie statki.

Zaczynające się niebawem pół­rocze, gdy zamarznięty fiord uniemożliwia ich dotarcie, to czas pozbawiony świeżych towarów. Zamiecie śnieżne i wiejący zimą piteraq potrafią na dni i tygodnie całkowicie odciąć Tasiilaq od świata. Lockdown na wschodzie Grenlandii jest cyklicznym uwarunkowaniem pogodowym.

Łowcy i akrobaci

– Zasada jest prosta: telefonem satelitarnym zgłaszasz się codziennie o siódmej wieczorem – wykładał Peroni. – Obóz otoczysz alarmem na niedźwiedzie. Wyzwala go naciągnięcie lub zerwanie żyłki. Jeśli zobaczysz niedźwiedzia, najpierw ładujesz nabój hukowy, o ten, niebieski, i strzelasz. Jeśli niedźwiedź zbliży się na odległość 20 metrów, ładujesz biały. Pamiętaj, biały niedźwiedź, biały nabój – wręczył mi dubeltówkę.

Kilka dni później szedłem do Doliny Kwiatów i na najbliższą górę nad miastem, o nazwie skazanej na wieczne niezapamiętanie: Qaqartivakajik. Trudniejszej nawet niż wymowa niemieckiej nazwy rosnącej wszędzie wierzbówki kiprzycy, Schmalblättriges Weidenröschen: szmalbletriges­wajdenryssien.

Z zawieszoną na ramieniu bronią prowadziłem przez Tasiilaq grupę nieuzbrojonych Niemców. „Tu jest jak w Teksasie” – komentował jeden z amerykańskich turystów, którzy przybyli płynącym wzdłuż wybrzeża statkiem wycieczkowym i na podstawie kilku godzin na lądzie oceniali grenlandzką rzeczywistość. W pewnym momencie do naszej grupki podbiegło dwóch kilkulatków i zaczęło ściskać moją dłoń. Tylko moją. Tłumaczyłem sobie, co ten milczący gest mógł wyrażać: „Bądź pozdrowiony, łowco, który idziesz nam przynieść mięsko”.

Kilka dni później daleko od miasta martwiłem się, żeby samemu nie zostać pożywieniem. – W waszej okolicy pojawił się niedźwiedź. Jutro będziecie ewakuowani. Dzisiaj w nocy musicie pełnić wachtę – telefon od Roberta brzmiał bardzo poważnie. W transporcie do fiordu Nagtivit śrutówka nie dotarła, u boku był więc pożyczony przez Inuitów sztucer. Wypadało go przestrzelać. Z Thomasem, jedynym Szwajcarem w grupie, urządziliśmy zawody strzeleckie. Strzelaliśmy do puszki po pepsi ustawionej na imitującej niedźwiedzia krze. Zwycięstwo w pierwszym strzale, odniesione w Święto Narodowe Szwajcarii nad rodakiem Wilhelma Tella, wpisałem na listę największych życiowych sukcesów.

Prawdziwy niedźwiedź na szczęście się nie pojawił, ale wymusił powrót do Tasiilaq i dwudniowy lockdown w najbliższej okolicy, burząc nasz program. A potem przyszły godziny oczekiwania na łodzie, które nie nadpływały. Grenlandzki dziki wschód okazał się testem cierpliwości, krainą skłaniającą do wyzbycia się oczekiwań. Wbrew temu, co można przeczytać w „Anatomii pewnej nocy” austriackiej pisarki Anny Kim, Tasiilaq (które u niej nazywa się Amarâq) nie było „wejściem do miejsca, którego, raz do niego wszedłszy, nie można opuścić, gdyż wejście nie jest wyjściem”. Każda wyprawa dobiega końca. Od tej, którą kierował Alex Huber, Robert otrzymał kilka kompletów nart. Przyjął je z kurtuazyjną radością, podszytą smutkiem, gdyż wiedział, że osłabiony przez chorobę wzrok nie pozwoli mu już z nich skorzystać.

Słońce nad Tasiilaq zachodziło kilkukrotnie w ciągu dnia, chowając się, to znów wyłaniając zza otaczających fiord szczytów. Inuici mawiali, że są tam tylko dwie pory roku: noc i dzień. Wypadająca latem pora dnia przeciągała dziecięce zabawy aż do północy. Chłopcy z rybackiej wioski Tiniteqilaaq bawili się w polowanie z prawdziwymi wiatrówkami. Dziewczyny skakały na uwielbianej przez miejscowe dzieci trampolinie. Młodzi Grenlandczycy ze wschodu dorastali, pamiętając wciąż o tradycji łowców, choć przygotowywali się też do roli akrobatów gotowych na kolejne tożsamościowe ewolucje.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2021