Wigilia z teologiem (dziennik)

Ważny, dramatyczny tekst ks. prof. Tomasza Węcławskiego. Myśleniem nad nim wypełniłam ostatnią wigilię, wolną od zabiegania, od wysiłku Marty, od troszczenia się o wiele, chociaż tylko jedno jest konieczne. Śnieg powoli padał, zasypywał las, okrywał dach przyjacielskiego domu, gdzie gościliśmy. Inni pracowali, ja w ciszy mogłam czytać i myśleć, właśnie w tych godzinach podarowanych przez innych.

16.01.2006

Czyta się kilka minut

---ramka 403254|strona|1---Rozmowę z tym tekstem zacznę od parafrazy tego fragmentu, w którym najdobitniej zarysowany jest duchowy paradygmat wyłaniający się z poszukiwań i prób wyrażenia, co mówią znaki czasu. Oto moja wersja, błogosławiona sekwencja wzrostu ku pełni:

1. Jest nas mało, wciąż za mało, zawsze będzie za mało, by wypełnić miarę Chwały Bożej. Jeśli jeszcze ktoś się zjawi, to niechże wejdzie, niech przekroczy wszystkie progi i zamieszka.

2. Sam może wybrać swoje miejsce, a my mu powiemy "usiądź jeszcze bliżej".

3. Prosimy, niech przybysz nas nie opuszcza, chcemy, by stał się domownikiem. Nie chcemy stracić przybliżenia do Pełni, które mu zawdzięczamy.

Ks. Węcławski ukazuje grozę wizji świata opartej na odrzucaniu "obcych". Łatwiej tę grozę ukazać, niż wzbudzić wiarę, że przetrwamy i doczekamy Pełni Czasów, że nie utracimy życia i tożsamości, gdy nasz krąg będzie bezwarunkowo otwarty dla każdego.

Sama myślę: ten, kto przychodzi, może nas wzbogacić (zmienić-ku-pełni), jest potrzebny... ale przecież może to być ktoś, kto nas porani i ucieknie, może porywając za sobą przerażonych czy urzeczonych jego siłą. Może więc trzeba jeszcze inaczej:

1. Jest nas mało, zawsze za mało (jeśli bez Ciebie).

2. Jeśli ktoś się pojawi, niech wejdzie. Niech odpocznie, podzielimy się jadłem i napojem. I niech pokaże, czego szuka.

3. Sprawdzimy zamiary. Niech zajmie dogodne miejsce, ale bez popychanek. Wysłuchajmy się, ale wzajemnie.

4. Najlepiej byłoby, gdyby przybysz mógł pozostać, ale nie wolno mu np. zmieniać naszego obyczaju przyjmowania przybyszów i niewypędzania tych, z którymi mamy jakiś kłopot. Przybysz jest wolny. I my też. Nie musimy koniecznie być razem.

Sekwencja życia bardziej jest skomplikowana niż pojawiająca się w tekście

ks. Węcławskiego sekwencja śmierci. Trudno ją zapisać bez warkocza wątpliwości u każdego słowa.

Przygody w "trzech światach"

Ks. Węcławski rysuje trzy "procesy". Wolę powiedzieć "trzy światy" (w sensie "Umwelt") - jakby trzy aranżacje zabudowy duchowej przestrzeni. Ważne wydaje mi się zaznaczenie, że te "światy" współistnieją we współczesności, w myśleniu i odczuwaniu konkretnych osób. Może istotnie zostały one odkryte w różnych epokach, ale żaden nie znikał z pojawieniem się nowego. Myślę, że odkrycie "świata trzeciego" stwarza pełną możliwość ich porównywania i interpretowania. Tertium datur! Mamy piękne i poniekąd nowe narzędzie pracy myślowej, krytyki wyjaśniającej, oświetlającej, uwalniającej z zamknięcia w zastanym.

Do pierwszego z "trzech światów" weszłam niemal 60 lat temu. W latach 40. jezuici toruńscy organizowali wykłady z filozofii dla studentów UMK. Byłam licealistką, ale weszłam w to grono. O. Bajko wykładał tomistyczną metafizykę. Wkrótce kupiłam nowo wydany "Byt" Stefana Swieżawskiego. W religijność nie byłam wyposażona, ale zaczęłam odkrywać powagę relacji człowieka z Bogiem - jakby jednocześnie wspaniałość bytu i Bytu Pierwszego. Przeżywałam piękno i celność, aktualność liturgicznej tradycji Kościoła. Biblijne wizje rzeczywistości docierały do mnie (przez liturgię głównie). Ten "świat" był piękny i było w nim dla mnie miejsce. Moja inność - np. brak zwyczajowej pobożności - nie budziła podejrzeń. A mówiąc językiem dzisiejszym, "tak naprawdę" nie to było wtedy dla mnie ważne. Miałam poczucie bezpośredniego zaproszenia ze strony Gospodarza Świata i tego, że On Sam wszystkie względy ludzkie przekracza. Wkrótce zostałam katechetką. Uczyłam religii, nie wątpiąc, że świadomość istnienia Boga jest zbawczym dobrem, którym trzeba się dzielić. Kim byłabym, gdyby mnie jej nie udzielono?

Do czasu zamieszkiwania w "świecie pierwszym" doliczę doświadczenie studiów teologicznych i pedagogicznych w Instytucie Katolickim we Wrocławiu; w tym napisanie pracy dyplomowej: "Wychowanie intelektualne podstawą apostolstwa" (1954). Mało z niej pamiętam - tyle że w oparciu o teksty Maritaina starałam się bronić tezy, iż prawdę nie tylko się poznaje, lecz można ją kochać właśnie jako prawdę, za jej prawdziwość. Do tego może zmierzać wychowanie, tym samym otwierające możliwość wiary.

Czytałam wielokrotnie opis "Trzech procesów" - wciąż bez pewności, że dobrze autora rozumiem. Zastanawiam się zwłaszcza nad przejściem, a raczej przechodzeniem od jednego z nich do drugiego. Bo gdzie też się znalazłam studiując filozofię tzw. "teoretyczną" na KUL (pod koniec lat 50.)? Co się tam wtedy wyłamywało ze schematu "świata pierwszego"? Nurt analityczny, Wittgenstein, Popper? A może etyka z doc. Karolem Wojtyłą? Dokąd to prowadziło? W "świat drugi" czy może w ten tajemniczy "trzeci"? Może on nam jakoś świtał, choć nie wszystkim i nie definitywnie?

"Świat drugi": mam wrażenie, że bardziej jest on "procesem" niż "pierwszy". Dla mnie początkiem wchodzenia w ten świat stała się współpraca z Anną Morawską w "Znaku", a potem II Sobór Watykański. Najpierw z pozycji czytelnika doniesień z Rzymu i redaktora, potem - z autopsji na III Sesji w Rzymie. W gorącym tyglu - jako fanka ekspertów teologicznych i "lobbystów", np. na rzecz dokumentu o wolności religijnej. Można było wtedy poczuć, że święta góra, na której mieszkamy, jest czynnym wulkanem. Aby mogły powstać nowe rozstrzygnięcia i kodyfikacje niezbędne dla odnowy Kościoła, te dawne musiały zmienić status. Musiałam dostrzec w nich owoc procesów podobnych do tego, co teraz działo się na moich oczach. Ruszyły tryby i okazało się, że skrzydlaty hipopotam (moja ulubiona alegoria Kościoła) nie jest posągiem.

Sobór otworzył przede mną lowańskie studia teologiczne, wykłady z teologii protestanckiej, ekumeniczne traktowanie właściwie wszystkich zagadnień, lektury - głównie prac Edwarda Schillebeeckxa, ale i biblistów. W ślad za tym przyszły zgromadzenia ekumeniczne Światowej Rady Kościołów z całą ich otoczką (Uppsala 1968, Nairobi 1974). Ekumeniczna grupa niemiecko-czesko-polska, świeckie inicjatywy synodalne, a nawet próby zwrócenia się ze swymi refleksjami do Synodu Biskupów w Rzymie. W tym wszystkim widzę elementy "drugiego procesu", jakiś do niego wstęp, fazę twórczą. To były jakby drożdże. Nie mogły one unieść wysoko zbyt ciężkiego ciasta, najczęściej było też na wyrośnięcie za mało czasu. Do dziś mnie to zasmuca i poniekąd zniechęca.

Wynikiem "procesu drugiego" są "osądy", jak to określa ks. Węcławski - osądy, a za nimi, jak myślę, nowe kodyfikacje na wzór dawnych, choć odmienne w wielu aspektach, niestety znów absolutyzowane albo przeciwnie - w praktyce mało brane pod uwagę. Miały funkcjonować inaczej niż dawne, nie zawierają anatem, ale... Drogowskazy są szybko zmieniane w słupy graniczne.

Najtrudniej zrozumieć, czym ma być "świat" czy "proces" trzeci. Sam ks. Węcławski pisze, że przedstawia tylko "intuicję". Jeśli kodyfikowania mamy tu naprawdę unikać - intuicja właściwie powinna pozostać intuicją. Chodzi raczej o to, by intuicję uznać za wyraz zmysłu wiary, czyli za oddech wierzących, któremu za radą kard. Newmana należy się przysłuchiwać. To dobra metafora - słuchanie, jak oddychają, leży w samym centrum doświadczenia rodzicielskiego i opiekuńczego, np. w hospicjum.

Anna Morawska mówiła, że myślenie o Bogu może być rozwijane wewnątrz "kokonu" albo poza nim. Kokon to uznany za oczywistość system znaków, w zasadzie zrozumiałych tylko dla ludzi z tego samego oprzędu, współzamkniętych. Kokonowy system przesądza, co da się powiedzieć i jak. U Węcławskiego "proces trzeci" to przeniknięcie poza swój kokon. Najpierw przemożne czucie, że kokon to nie cały świat. Sens wiary musi być transcendentny wobec jej oprzędów. Można tęsknić za wydobyciem się z kokonu, za spotkaniami, które dzięki temu będą możliwe i dadzą porozumienie w rzeczach wiary - komunikację bez kodyfikacji.

Czy potrafimy żyć nie tworząc sobie nowych oprzędów? Czy tworząc je - zachowamy pamięć, świadomość, że nadal istnieje przestrzeń nieopleciona? Że chcemy w niej bywać, aż zamieszkamy na zawsze? Są to wątpliwości teoretyczne i praktyczne.

Na płaszczyźnie teorii: nie wiem, czy mam rację sądząc, że ks. Węcławski nie proponuje, by "proces trzeci" miał polegać na czymś w rodzaju demitologizacji. Że rzeczywiście chodzi tu o "rozmowę", o doraźne porozumienie, wzajemną kontemplację tego, co chcemy sobie ukazać. O akt dialogu i świadectwa.

Czasem myślę, że czytam jakiś tekst biblijny właśnie w takiej rozmowie. Pozostaje jednak problem języka. Z kokonu płynie suflerka lub dyktando. Nie ma języka wolnej przestrzeni. Może jest ona przestrzenią zastrzeżoną dla teologii negatywnej, wreszcie - dla milczenia? Ale co począć z adagium, "wiarą ze słyszenia", z usłyszenia? Pisałam o tym w mojej książeczce "Już / jeszcze nie". Tamte rozważania wydają mi się jakby próbami wspinania się ku temu, co ks. Węcławski nazywa "trzecim procesem". Chyba jest tak, że do tej strefy dialogu kontemplacyjnego możemy docierać tylko czasami; spotkania zdarzają się raczej wyjątkowo i wyjątkowe są rozmowy z tego typu otwarciem.

Dialogiczność może być wpisana w tekst, ale tylko jako możliwość, szansa. Do rozmowy dochodzi (albo nie) dopiero w odczytywaniu. Teksty same w sobie są takie bezbronne! Na przykład: połowa półki samych dokumentów Jana Pawła II - encykliki, listy, "Tryptyk Rzymski"... Czy będą czytane w trybie rozmowy? Myślę, że mogą, choć zachęcają do tego w różnym stopniu.

Odwaga do rozmowy

"Przemija postać teologii" to kolejny krok w rozważaniu o "trzech procesach".

Ks. Wacław Hryniewicz podejmuje pytanie ks. Węcławskiego: dlaczego nie rozmawiamy (w Kościele, w społeczeństwie) o sprawach zasadniczych? Porozumiewanie się w rzeczach wiary, rozmowa o Bogu jest dla mnie analogią spełnienia się Obietnicy, że On będzie Wszystkim we wszystkich, wręcz modlitwą na te czasy. Szczególnie rozmowa w milczeniu, wspólne wpatrzenie. Nie tylko w tym tekście ks. Hryniewicz przypomina tę perspektywę. Za jego pisarstwem (poprzez nie) dostrzegam soborowy obraz Kościoła, natchnienie Jana XXIII - Lud Boży w drodze. Trzeba się jednak zastanowić, dlaczego nad tą pielgrzymką płynie furkot kazań i przemówień, a z rzadka tylko dobiega szmer raz po raz wygasającej czy wygaszanej rozmowy? Dlaczego nie rozmawiamy dłużej i więcej? Dlaczego tyle zahamowań w rozmowach?

Najłatwiej powiedzieć, że wynika to z braku priorytetu dla spraw zasadniczych i tempa życia; że przyczyną jest materializm praktyczny i komercjalizacja mediów, bez których udziału rozmowy stają się tak prywatne, że aż tajne. To wszystko prawda, ale nie cała: przyczyną braku rozmów między ludźmi myślącymi na tematy fundamentalne i wokół tekstów poruszających takie tematy jest wciąż strach, wiele różnych jego odmian pochodzących z różnych biograficznych źródeł.

"Ksiądz zawsze będzie górą - powiedziała kiedyś śp. Janina Dzieniowa, wspaniała nowohucka matka i duchowa liderka tamtejszego zespołu synodalnego. - Ksiądz zna te wszystkie kościelne słowa, a my nie". W szkołach, na różnych lekcjach dzieci są wyśmiewane, ponieważ ich naturalny język bywa nieporadny albo jest niesłusznie tak oceniany. To bardzo silne i prawie powszechne doświadczenie bycia niezrozumianym i wyśmianym zniechęca do prób rozmawiania z "mądrzejszymi". Co gorsza, ci "mądrzejsi", np. duchowni, sami długo ćwiczeni w potulnym słuchaniu, chcą się wreszcie dorwać do słowa - a nie słuchać nieporadnych wypowiedzi zwykłych wiernych albo niepokojąco kompetentnych "intelektualistów". Strach przed upokorzeniem uczy: "lepiej się w żadne dyskusje nie wdawać". To jeden z wektorów przytłaczania. Obawiam się, że nie słabnie.

Drugi uważam za jeszcze groźniejszy. To strach przed stratami, jakie może przynieść niewczesne ujawnienie swoich poglądów. Znam go z autopsji. Jest to strach inteligentny, oświecony i czasem daje pożyteczne rady. Nie zawsze warto gadać o wszystkim. Uznaję realną odpowiedzialność za prowokowanie nieporozumień, za zgorszenie czy smutek rozmówców potraktowanych tak, że poczują się zagrożeni tym, co mówię. "Gently break the news".

To nowe, które ma być wzbogaceniem, powinno docierać od razu jako wzbogacenie, a nie jako zamach na posiadane dobro. To jest użyteczny, potrzebny hamulec. Ale nie tylko ten hamulec działa. Powstrzymuję się od rozmowy, gdy wiem lub domyślam się, że w atmosferze podejrzeń to, co mówię, podsyci je w stosunku do mnie, mogę stracić dobre imię i związane z nim możliwości przynoszenia pożytku. Ten rodzaj obaw w środowiskach kościelnych występuje szczególnie ostro. Wiąże się to ze strukturami w praktyce autorytarnymi czy oligarchicznymi, których nie równoważy kolegialność. Gdy chodzi o odnawianie się i żywe funkcjonowanie teologii, przypuszczam, że znaczną rolę może wciąż mieć sprawa "modernizmu" i rany wyniesione z kampanii jego zwalczania. Tak przez często domniemanych tylko "heretyków", jak i przez inkwizytorów.

Ktoś powie: "nic o tym nie wiemy". No właśnie. Kampania antymodernistyczna i to, czego dotyczyła, zostały zepchnięte w zbiorową podświadomość. A przecież to wszystko było wcale nie tak dawno. W roku mojej matury - 1949 - miała zostać zdelegalizowana Sodalicja Mariańska, ostatnia chyba organizacja katolicka w coraz bardziej zniewolonej Polsce. Tuż przed delegalizacją zostałam do niej uroczyście przyjęta w kaplicy Domu Jezuitów w Toruniu. Elementem ceremonii było przewidziane w statucie złożenie przez nowo przyjmowane sodaliski Przysięgi Antymodernistycznej. Nie byłam na to przygotowana i nie całkiem rozumiałam, o co chodzi. W moim odczuciu była to obietnica pojmowania wiary w kategoriach prawdy, a nie tego, co sugerował prymitywny "marksizm", wchodzący w skład narzucanej ideologii.

Jeśli na serio przystąpimy do rozmawiania o sprawach fundamentalnych, musimy też bez panujących dotąd niedomówień przeanalizować kwestię modernizmu. Najpierw są tu zadania dla historyków, a potem dokończenie "procesu drugiego": nowy osąd, nowe perspektywy. Trzeba na to wiele odwagi. Może jej wyzwolenie zrodzi "trzecią odwagę" - np. do rozmów wokół następnego Soboru? A może lepiej zacząć naszą rozmowę tak, jakby tragicznej i dramatycznej sprawy modernizmu nie było wcale? Kto wie, jeśli ją poniekąd wznowimy, zaczniemy rozgrzebywać, to w powietrze wzniesie się czarny obłok, przez który trudno będzie przejść?

Czy naprawdę nadszedł czas na odwagę? Dlaczego teraz? Bo nasz dzień się nachyla? A może znów, jak u początków ekumenizmu, chodzi o to, by świat mógł uwierzyć? Czy z braku odwagi nie milczymy, gdy wierzący tracą oddech? Czy nie przez nas coś gaśnie w młodych i właśnie zaliczają światy wiary do domeny guseł i wmówień albo interesownych kontraktów (vide ów "marksizm")?

O już i jeszcze nie

Rozmowa z tekstem ks. Hryniewicza jest dla mnie szczególnym przeżyciem. Może dotąd niedostatecznie zdawałam sobie sprawę z tego, jak wiele różnych swoich przekonań zawdzięczam jego przemyśleniom. To jasne, że właśnie on pokazał mi, jak cieszyć się myślą, że Bóg naprawdę będzie Wszystkim we wszystkich, bez wyjątków i wykluczeń. Ale jest więcej nieprzypadkowych zbieżności z tym, co wychodząc od Karla Bartha staram się ukazać w moich rozważaniach nazwanych "Już / jeszcze nie", czyli o obietnicy już spełnionej i oczekiwaniu jej spełnienia. Mam pytanie do ks. Hryniewicza: czy w przyszłości ostatecznej, eschatologicznej, gdy już wypełni się wszystko, do czego dążymy - czy wtedy otrzymamy więcej niż już dane w Chrystusie, w Jego Zmartwychwstaniu? Czy też będzie to samo, tylko inaczej pochwycone, inaczej - w sposób ostateczny - wszczepione w nas? Co za pytanie! Czy nie wystarczy tak czy owak dana nadobfitość daru?

Gdy Bóg będzie Wszystkim we wszystkich... Rozmawiając z autorami "Tygodnikowej" dyskusji, zaczynam widzieć, że w tej nadziei mieści się również nadzieja, że Chrystus-Słowo będzie we wszystkich Chwałą Ojca. Powtarzam sobie te słowa, wiedząc, że nie wiem, co mówię; że to zbędna i skazana na niepowodzenie próba mówienia o Niewysłowionym. Co to w praktyce znaczy? Myślę, że spokój i radość w obliczu różnorodności dróg ludzkich. Spokój, nie obojętność - bo przecież dalej będzie mi zależeć na tym, by trzymać się Jego drogi. To od Chrystusa wiem JUŻ, że Bóg jest dobry.

Milenkowce, 24-31 grudnia 2005

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2006