W imieniu unieważnionego świata

Chcę rozmawiać o sprawach istotnych, ale nie potrafię się odnaleźć w gablocie dla okazów mojego "typu, przygotowanej na użytek tej rozmowy.

20.03.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

W grudniu ukazał się na łamach "TP" niezwykle ciekawy tekst ks. prof. Tomasza Węcławskiego. Autor przedstawił w nim swoją wizję przemian w chrześcijaństwie i jego teologii, by zaprosić innych do debaty o sprawach fundamentalnych. Przyglądałem się tej rozmowie z perspektywy kogoś w pewnej mierze odpowiedzialnego za jej początek - gdyż ks. Węcławski był łaskaw wskazać na mój apel z tekstu o "sprawie Stanisława Obirka" ("Rzeczpospolita" z 28 listopada 2005) jako jeden z motywów dla swego rozważania. Odniosłem wrażenie, że nikt z dyskutantów nie postawił problemu tak szeroko jak autor "Trzech procesów" - że prawie nikt nie próbował dać obrazu współmiernego z jego obrazem lub rozwinąć refleksji pozostających w trwalszej styczności z procesem jego refleksji. Uczestniczący w rozmowie teologowie woleli wyjaśniać, dlaczego zwykle nie mówią o kwestiach istotnych (okazuje się np., że z powodu "nieprzygotowania publiczności" i strachu przed antyintelektualnym nastawieniem hierarchii, co sugeruje o. Tadeusz Bartoś), lub uzasadniać - w ramach swoistej apologii "procesu trzeciego" pióra ks. Wacława Hryniewicza - dlaczego także w teologii powinniśmy "wybrać przyszłość", wyrzekając się szkodliwego przekonania, że chrześcijaństwo "posiada prawdę absolutną". Na tym tle wyjątkiem był tekst Haliny Bortnowskiej, która podjęła próbę ukonkretnienia wizji "trzech procesów" w historii swego życia - próbując w ten sposób zmierzyć się z całym projektem intelektualnym ks. Węcławskiego.

---ramka 403254|lewo|1---Muszę przyznać, że nie dziwię się relatywnie niewielkiemu odbrzmieniu myśli o "trzech procesach" w dalszej rozmowie. Należę do tych odbiorców tekstu ks. Węcławskiego, którzy - jak pani Bortnowska - czytali go wielokrotnie, jednak "wciąż bez pewności, że dobrze autora rozumieją". Przyznam więc też, że do dyskusji przystępuję z wahaniem: z jednej strony chcę rozmawiać, z drugiej strony mam wrażenie, że autor "Trzech procesów" utkał swój dyskurs z materii ogromnie subtelnej i, przynajmniej miejscami, z trudem dającej się uchwycić. Z daleka wizja Węcławskiego przypomina skałę, choć jest chmurą idei.

Dwa i pół procesu

Triada, ułożona z "procesów" metafizyki-czyli-bezpieczeństwa, krytyki-czyli-sądu i dialogu-czyli-akceptacji, nosi w sobie wszelkie atrakcje i słabości historiozofii zbudowanej na "przekraczaniu" kolejnych epok-eonów czy formacji społeczno-kulturowych, aż do nieprzekraczalnego (?) spełnienia w finalnym stanie ducha czy nowym porządku świata. Jak jej wielkie poprzedniczki, także narracja ks. Węcławskiego daje zaangażowanemu uczestnikowi poczucie odkrycia biegu dziejów, uchwycenia jakiegoś "prawa tworzenia" - co prawda (jak uczciwie zaznacza autor) "na granicy dopuszczalnego uproszczenia", lecz z poczuciem możliwości stanięcia ponad zdezaktualizowanymi sporami mniej zorientowanych uczestników Historii. Gdy obcuję z takim sposobem myślenia, mam najczęściej wrażenie, że jego wyznawcy mają poczucie znalezienia się w "wyjątkowym momencie historii", zwykle tym trzecim i szczytowym, następującym po "przekroczonych" etapach dawnych. Czy nie tak wygląda np. zreferowana przez Józefa Majewskiego w tekście na cześć Vaticanum II historiozofia Karla Rahnera: najpierw Kościół Jezusa, potem Kościół Pawła, a teraz Kościół Soboru Watykańskiego II ("TP" nr 50/05)?

Na korzyść konceptu ks. Węcławskiego przemawia fakt, że "trzeci proces" traktuje on nie jako oczekujący spełnienia porządek, epokę dziejową czy ziemię obiecaną Kościoła, lecz jako intuicję, stan ducha, który nigdy "nie dokonał się i nie dokona" tak, jak identyfikowalne chronologicznie dwa pierwsze "procesy". Zrozumiałem, że autorowi bliższa jest perspektywa spoglądania na człowieka i Boga "z historii" - a nie "sponad historii". Konsekwentnie, "metafizyczny wgląd w ponadczasową i tym samym ponadjednostkową istotę rzeczy" zostaje przezeń zesłany do muzeum lub do zamkniętego kwartału dla maruderów "procesu pierwszego", w to niesławne residuum zamieszkiwane przez samozwańczych "obrońców tradycji". Jest jednak rzeczą zastanawiającą, w jak nikłym stopniu ks. Węcławski jest zainteresowany historią realną - wskazuje na to także fakt, że jego finalna propozycja "procesu trzeciego" jest propozycją zrelatywizowania wielkich sporów historycznych między "procesem pierwszym" i "procesem drugim" (a więc - odpowiednio, od góry do dołu - między "metafizykami" i "krytykami", "fizykami" i "personalistami", partią porządku i partią zmiany, tradycjonalistami i modernistami, "konserwatystami" i "progresistami", pro life i pro choice...). Autor "Trzech procesów" odsuwa na bok metafizykę, ale to nieprawda, że na jej miejsce wchodzą narracje o "ludzkich przeżyciach" - wchodzi tam swoista inkluzywna mistyka "bycia jednym z innym". Śmiem jednak twierdzić, że to nie metafizyka bytu zamiennego z prawdą, lecz mistyka inkluzji lekceważy naprawdę ludzki trud dociekania prawdy i równie ludzki trud życia nią.

Inność czy Świętość?

Oczywiście istnieje w tekście ks. Węcławskiego cała warstwa rozumowań, z którymi nie sposób się nie zgodzić. Z pewnością bliżej prawdy jest ten, kto - w perspektywie Wcielenia - mówi, że Bóg jest bardziej ludzki niż nie-ludzki. Także dla nas. Prawda wiary, że Bóg stał się człowiekiem, wiąże bowiem w sobie nie tylko fakt wcielenia Syna, lecz i ludzką dostępność Ojca (Kto widział Syna, widział też i Ojca...).

Podobnie, ogromnie ważne jest upominanie się o to, by nigdy idea zbawienia nie powodowała lekceważenia historii Zbawienia, a platońska ontologia czystych form nie zastępowała rozumienia aktualnego stanu natur i jednostek. W tym niemal potocznym, zdroworozsądkowym sensie oglądanie spraw Bożych i ludzkich "z historii" jest naszym zwykłym punktem wyjścia, a zdziwienie odkrywaną tu odrębnością czy innością - zarówno początkiem dobrej filozofii, jak i naturalnym przygotowaniem dla przychodzącego Objawienia.

Jednak choć Zbawienie dokonało się w historii - to nie cała historia była historią Zbawienia. Biblia pokazuje nam dość nurtów historii przedchrześcijańskiej, które były po prostu drogami zatracenia. Więcej: pokazuje, jak wąską ścieżką biegł w gąszczu ludzkich spraw nurt najważniejszy. Mamy więc także dziś uważnie poszukiwać znaków czasu - ale nie ulegając złudzeniu, że widać je na każdym billboardzie i słychać we wszystkich talk-shows. Jeżeli wszystko jest jednakowo ważne, to istotnie - miłosne dramaty Cohena były równie ważne co banalne psychologicznie przeżycia zapudłowanego przez komunistów Kelusa. Ponadto tam, gdzie wszystko - w jednakim stopniu - staje się historią Zbawienia, od cudzych świadectw podawanych na dowód i obronę wiary ważniejsze stają się własne, bo najlepiej znane świadectwa. To w nich trzeba znaleźć i pokazać przekonujące dowody działania Boga w życiu ludzkości. Zamiast obiektywizowanych znamion wiarygodności mamy wówczas do czynienia z przewagą indywidualnych opowieści, w których zresztą zbyt często dochodzi do głosu moralny szantaż ("chyba mi wierzysz? chyba nie uważasz, że kłamię?" - a przecież klasyczna mądrość uczy, że nemo iudex in causa sua). To prosta droga do skrajnego subiektywizmu, uświęconego przez kanonizowane przekonanie, że właśnie w nim spotykamy Boga.

Czy jest paradoksem, że "antropocentryczny zwrot" w teologii zbiega się z powstaniem duszpasterstwa, w którym niewiele mówi się o Bogu i prawdach wiary? Duszpasterstwo antropocentryczne jest faktem i ono właśnie pozostawia wielu ludzi z uczuciem głodu prawdy.

Guarda e passa?

Ks. Węcławski zaproponował, by każdy, kto zechce uczestniczyć w rozmowie z nim, "określił swoje miejsce" w stosunku do zarysowanych przezeń trzech procesów. Z tym mam poważny problem. Oczywiście domyślam się, że przewidział dla mnie miejsce w - z jego perspektywy najmniej atrakcyjnym - procesie pierwszym. Mamy tam i wielką metafizykę, i św. Tomasza, a w końcu i "ortodoksję radykalną" - a te hasła i etykiety powinny sprawić, bym poczuł się jak w domu. Jednak wcale się tak nie czuję. Owszem, w tym, co mówi ks. Węcławski, rozpoznaję pewne rysy pre-nowożytnej via antiqua teologów i filozofów. Mam jednak wrażenie, że cały ten bogaty i skomplikowany świat chrześcijaństwa metafizycznego autor sprowadził do kilku grubych kresek karykatury.

Mam więc za złe ks. Węcławskiemu, że - uprzedzając, co prawda, iż musi upraszczać - uprościł za bardzo, i to w kierunku, który był mu na rękę przy rozwijaniu dalszych tez antymetafizycznych. Mógłbym - na granicy złośliwości - powiedzieć, że zamiast dostrzec indywidualność świata, który jest dla niego egzotyczny, dokonał na nim kilku wygodnych redukcji, a więc podbił swoimi pojęciami, wbił w niewolę swego schematu i upokorzył wystawiając na widok publiczny w przymałym ubraniu.

Jednym z najbardziej dotkliwych przejawów tego nieporozumienia jest ciągłe wmawianie "pierwszemu procesowi" podwójnej zbrodni: z jednej strony paseizmu, czyli zniewolenia teraźniejszości przez przeszłość, z drugiej - swoistego egzemplaryzmu, czyli unieważnienia konkretu "tego, co rzeczywiście zdarza się ludziom", przez uniwersalizm "historii wzorcowych". Sądzę, że ks. Węcławski piętnując te łatwe do skompromitowania fenomeny, zasłonił nimi pewne istotne treści chrześcijaństwa metafizycznego - o wiele istotniejsze i trudniejsze do skompromitowania. Być może większa empatia względem ludzi przebijających się ze swoją wiarą przez historię pozwoliłaby dostrzec pod pozorem prymitywnego egzemplaryzmu - rozkwit "myślenia istotnego", a pod rzekomym paseizmem - umiłowanie ciągłości życia. Jeśli błędem faktycznie popełnianym było platońskie podporządkowywanie ruchliwego świata znajdującym się poza nim nieruchomym formom - to zauważmy obok tego błędu także sukces odkrywania właśnie wewnątrz świata pełnego życia niezmiennych natur, będących fundamentem komunikacji między jednostkami. To właśnie zasługa wielkiej metafizyki. Jeśli zaś błędem było czytanie teraźniejszości zawsze pod dyktando przeszłości - to zauważmy obok tego błędu umiejętność wyławiania z biegu czasu "tego, co trwa". Tę niezwykle cenną umiejętność szkoli i wyostrza głęboko liturgiczny charakter duchowości chrześcijaństwa metafizycznego.

Zamiast dialektyki postępu

Zakres objęty systematyzacją "Trzech procesów" jest potężny, a przyjęty punkt widzenia czyni zeń jedną z linii równoległych do tego, co o spotkaniu ludzkiego rozumu z prawdą o człowieku i Bogu pisał Jan Paweł II w "Fides et ratio". Co więcej: wydaje mi się, że dowartościowujący historię tekst ks. Węcławskiego jest naprawdę niejako z ducha Jana Pawła II. Tym wyraźniejsza jest jednak rozbieżność między wizją "Trzech procesów" a przedstawionymi w "Fides et ratio" "etapami spotkania między wiarą a rozumem" oraz wpisaną w konkluzje tej encykliki mocno metafizyczną wizją teologii, pochwałą "nieprzemijającej nowości myśli św. Tomasza z Akwinu" i opartym na cytacie z Akwinaty stwierdzeniem, że "tym, co może być przydatne dla teologii, nie są rozmaite ludzkie poglądy, ale wyłącznie prawda" (n. 69). Tym też mocniej, i na przekór logice unieważnienia "pierwszego procesu", brzmi refleksja Jana Pawła II należąca do jego ostatniej "prywatnej" książki, "Pamięć i tożsamość": "Jeżeli sensownie chcemy mówić o dobru i złu, musimy wrócić do św. Tomasza z Akwinu, to jest do filozofii bytu" (s. 21). Oczywiście nie cytuję tych zdań, by operować nimi jak maczugą przeciw refleksji wybitnego teologa - lecz by rozproszyć złudzenie, że chrześcijaństwo metafizyczne można tak po prostu upchnąć w residuum paseistów.

Myślę, że nieporozumieniem jest układanie dwóch pierwszych "procesów" w perspektywie dialektycznego następstwa "wcześniej" i "później". W naszej współczesności oba te światy - "nowoczesny" i antimoderne - znajdują się obok siebie. Który z nich stanie się kiedyś jakimś residuum, sam Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie wiele wskazuje na to, że np. w USA - które wyrosły w ramach "procesu drugiego" i przewodniczą w rozwoju technik, będących dla ks. Węcławskiego "najsilniejszymi składowymi naszej cywilizacji" - świat chrześcijaństwa metafizycznego jest odkrywany przez wielu jako fascynująca nowość: podejrzewam, że nigdzie indziej nie powstaje dziś tyle nowych formuł edukacji klasycznej, którą stara Europa wyrzuciła jak rupieć. Wewnątrz Nowego Świata tworzy się świat jeszcze nowszy - często zastanawiająco sprawnie łączący metafizykę z informatyką.

Pro domo sua

Długo zastanawiałem się nad zdaniem - w istocie niesamowicie ciężkim oskarżeniem - że osoby zadomowione w tradycyjnym, metafizyczno-liturgicznym przeżywaniu chrześcijaństwa wyróżniają się "straszną i bezwzględną" nieczułością "na to, co naprawdę przydarza się ludziom"; a wyróżniają się nią dlatego, gdyż nie traktują poważnie "wszystkiego, co się ludziom zdarza". Są nieczuli, bo są niepoważni.

W zasadzie, biorąc pod uwagę współmierność impresyjnej siły i dowodowej gołosłowności tego osądu, mógłbym się zrewanżować jego autorowi własnym wrażeniem, że do najbardziej nieczułych spotkanych przeze mnie ludzi należeli ci, którzy od rozmowy o konkretach historii niechcianych i nieplanowanych uciekali w projekty wielkich procesów, wielkich reform, ducha czasów, wielkich budów soborowych (którzy np. na prośbę rodziców o ochrzczenie ich dziecka w starym rycie nawet nie podejmują próby zrozumienia motywów tej prośby i nie próbują sprawdzić rzeczywistego stanu rzeczy - lecz odpowiadają mantrą, że "Kościół poszedł w innym kierunku"). Takie jest moje doświadczenie i doświadczenie moich przyjaciół, tym boleśniejsze, że dotyczące bardzo intymnych sfer religijności - ale trudno by uwić z niego generalizującą tezę, że np. realizowanie procesu dialogu z Człowiekiem kończy się brakiem elementarnej wrażliwości na ludzi. Nie sformułuję takiej tezy także dlatego, że być może nie spotkałem dotąd jeszcze nikogo, kto wcielił w swym życiu "proces trzeci". I być może nigdy nie spotkam.

Nieczuli, bo niepoważni?

Przyjmuję, że wrażenia ks. Węcławskiego - nabyte przez słuchanie "pewnego typu obrońców tradycji" - go nie mylą. W pewnym sensie nasze wrażenia nigdy nas nie mylą. Nie wiem tylko, czy wybitny teolog dobrze osądził swoje wrażenia, czy z nich wydobył właściwe wnioski, gdy przeszedł do daleko idącej, generalizującej tezy o jakości moralnej ludzi "pewnego typu". Nie wiem, czy starał się odróżnić wrażenie wywoływane przez pewien "typ" psychologiczny od oceny należnej pewnemu "typowi" moralnemu. Czy wziął pod uwagę fakt, że stygmatyzowana przezeń postawa "obrońców tradycji", rzeczników ortodoksji zaangażowanej, rodzi się z reguły z pewnego trudnego nonkonformizmu, na który częściej gotowi są ludzie tworzący w psychologii społecznej typ "wojownika", a nie "rolnika" (inaczej: inteligenta, a nie mieszczanina). Psychologiczny typ "wojownika" przeważa w każdej nonkonformistycznej mniejszości, zwłaszcza w takiej, która nie poprzestaje na statusie mikrokultury o specyficznej tożsamości - lecz uznaje swą odpowiedzialność także za innych, za "całość", więc wchodzi nie tylko w konflikty obronne, ale także w konflikty zaczepne. Na dodatek, społeczny typ "wojownika" tym różni się od dominującego w każdym naturalnym społeczeństwie typu "rolnika", że częściej i chętniej myśli w kategoriach społecznej całości, dobra wspólnego, ofiarności (podczas gdy "rolnik" myśli niemal zawsze przez pryzmat osobistej pomyślności, rodzinnego zadowolenia i swego domostwa).

Ponieważ łaska buduje na naturze - także na typach psychologicznych - istnieją zapewne jakieś odrębności między przeżywaniem chrześcijaństwa przez "wojowników" i przez "rolników". Sądzę, że trzeba było być właśnie "wojownikiem", żeby np. wydobyć na światło dzienne smutną prawdę o abp. Paetzu - zarówno wbrew atmosferze, że "nie wolno głośno mówić", jak i na przekór tym, którzy dostrzegli w tym "kamienowanie" bezbronnego człowieka, objaw skrajnej nieczułości i lekkomyślności wyrażonej w szarganiu powagi Kościoła. W takich sytuacjach to, co teoretycznie mogą (lub powinni) zrobić wszyscy, praktycznie robią "wojownicy", z reguły oskarżani o agresję, przesadę, ekstremizm - i o nieczułość. Myślę zresztą, że zarzut nieczułości wobec problemów ludzkich wypada stawiać szczególnie ostrożnie - bo pada on dzisiaj zastanawiająco łatwo, zyskując zastanawiająco dobry odbiór. W ten sposób mówiono nawet o Janie Pawle II, który przez swoje non possumus w sprawie etyki seksualnej okazał się "nieczuły" na tragedię AIDS...

Stawiając zarzut nieczułości reprezentantom "ortodoksji radykalnej", ks. Węcławski nie wskazuje żadnego konkretu - zamyka się więc tym samym w swoich uprzedzeniach. Przy czym nie są to urazy, które mogą być postacią uprzedzeń (psychologicznie) uprawnionych - jak uprzedzenie brata ofiary, który nie chce rozmawiać z obrońcą jej mordercy. Chodzi o uprzedzenia w znaczeniu najzupełniej etymologicznym. To zaś praktycznie uniemożliwia dialog rzeczywisty - będący często żmudną debatą o prawdzie: tu masz rację, tu nie, tu wydaje się, że tak, ale z zastrzeżeniem, że... Prawda jest najciekawsza - i jedynie poprzez debatę o prawdzie można dochodzić do materii wartościowych uogólnień.

Na progu rozmowy

Rzeczy więc mają się tak, że z jednej strony chcę rozmawiać o sprawach istotnych, także z ks. prof. Węcławskim, a z drugiej strony nie mogę się odnaleźć na jego kategoryzującej mapie problemów (choć dano mi do zrozumienia, że jest tam przygotowana gablota dla okazów mojego "typu"). Sądzę więc, że ani nie zaczęliśmy rozmowy o konkretach, ani nie znaleźliśmy się naprzeciw siebie.

Dotknęliśmy jednak rozmowy, która jest potrzebna. W tej rozmowie, która może kiedyś nastąpi, będę czuł się rzecznikiem świata, którego aktualność ks. Węcławski unieważnił. Świata, w którym ma się zaufanie także do adekwacji powszechnika z konkretami, troskę o ciągłość ludzkich historii (czyli o tradycję), a za fundament komunikacji między osobami uznaje się wspólnotę natury rozumnej. Świata, w którym wszystkie ludzkie historie konfrontują się - na tak lub na nie - z historią Chrystusa, wydarzeniem Odkupienia i jego misterium.

"Nie cofam się do tego, co przeminęło. Wspinam się do tego, co trwa" - myślę, że z tymi słowami tradycjonalisty Gustave'a Thibona poradzić sobie trudniej niż z wyobrażeniem o metafizycznym paseizmie tradycjonalistów.

Paweł Milcarek (ur. 1966) jest filozofem i publicystą, adiunktem na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i redaktorem naczelnym kwartalnika "Christianitas".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2006