Wieloboista

Marek Bieńczyk: Pojawiające się w mojej prozie uskoki mają na celu "przekazanie" narracji czemuś lub komuś innemu. W ten sposób nacinam tekst, by przez szczelinę wyciekł sens, który w danym momencie przewodzi pisaniu, tak jak woda wycieka z rzeki, gdy rozkopiemy brzegi.

24.11.2011

Czyta się kilka minut

Ryszard Koziołek: Jesteś obiektem zazdrości, którą można by nazwać systemową. Wielu przedstawicieli tzw. branży humanistycznej zazdrości Ci nadzwyczajnej sprawności pisarskiej. Z tą zazdrością trzeba żyć, ale żeby żyć, trzeba sobie z nią jakoś radzić. Próbowałem to uczynić, szukając kategorii adekwatnej do Twoich licznych zatrudnień. I znalazłem: jesteś wieloboistą. Wielobój to dyscyplina, którą uprawiają ci, co nie mogą się zdecydować na pojedynczą konkurencję. Kiedy jednak przyjdzie im zmierzyć się z mistrzem konkretnej dyscypliny, to nie mają szans. Czy czujesz się wieloboistą polskiej literatury?

Marek Bieńczyk: Wielobój to sport, którego nikt nie lubi. W relacjach z mistrzostw świata wielobój się pomija. Jeśli w ogóle jest co pomijać, bo zazwyczaj eliminacje odbywają się w piątek rano albo w sobotnią noc, kiedy już nikt nie siedzi przed telewizorem. W takiej konkurencji jak dziesięciobój lekkoatletyczny widać wręcz niezręczność startujących. Kiedy skaczą, można u nich zauważyć pewną ociężałość, bez której nie mogliby skutecznie biegać, i tak dalej... Jak sięgam pamięcią, zawsze uprawiałem wielobój, także w sensie dosłownym. Jako smark ganiałem samotnie na stadion, gdzie biegałem, skakałem, zamiast dyskiem rzucałem kamieniem (do czego zdecydowanie nie miałem talentu), poza stadionem grałem w ping-ponga, w szachy, brydża...

Zawsze pociągała mnie możliwość bycia zatrudnionym w wielu miejscach. Zatem chętnie podbieram tę metaforę wieloboisty. Bronisław Malinowski, który oprócz tego, że uprawiał różne dyscypliny, zdobył także złoty medal olimpijski na igrzyskach w Moskwie w biegu na trzy tysiące metrów z przeszkodami. To był niezwykły bieg, w którym Malinowski już na starcie został z premedytacją z tyłu i musiał gonić innych zawodników. Wydawało się, że nie ma szans, a on ich brał jednego po drugim, by ostatecznie zwyciężyć. Ten obraz Malinowskiego czasem przychodzi mi do głowy, gdy mam skończyć tekst.

Teksty ze swej istoty wcale nie wymagają dokończenia, mogłyby swobodnie pozostać w niedomkniętej postaci, nie udawać, że do czegoś prowadzą; ale istnieje zewnętrzny impuls, który zmusza mnie do zaciśnięcia zębów i ich dopięcia, napisania zakończenia. Czyli nadania mimo wszystko ostatecznej formy, wpadnięcia na linię mety.

Zacytuję fragment z Twojej książki, który doskonale pasuje do Ciebie: "Chcecie pisać o grzechu, świętości, śmierci, malarstwie, muzyce, melancholii, depresji, miłości lesbijskiej, winie, modzie, makijażu, uroku brzydoty, hermeneutyce, mitach, mieście, architekturze, pieniądzach, śmiechu, haszyszu, wampirach, podróżach, meblach, biżuterii... Zawsze znajdziecie dobry cytat, gwarantujący trafność waszej własnej myśli". To o Tobie, prawda?

Postać, o której się tutaj mówi, nazywa się Charles Baudelaire.

Klasyczny przykład liryki maski...

Więc jeszcze o wieloboju inaczej. W każdym bliskim mi pisaniu kryje się potrzeba zdrady własnego toku, która zawsze mnie pociągała. Chodzi o szybkie opuszczanie mocno dookreślonych przez siebie miejsc, rodzaj wędrującej autoironii. Wiąże się to zapewne z obecnym od dzieciństwa zwyczajem znikania, schodzenia z linii strzału, z miejsc silnie oświetlonych. Podejrzewam, że to się przeniosło na moje pisanie.

Mówiąc językiem tym razem futbolowym, interesuje mnie poetyka autu. Ilekroć na przykład występuję na konferencji naukowej, tylekroć przedstawiam, chcąc nie chcąc, tekst, który jest odbierany jako niekonferencyjny. Innymi słowy: zdradzam konferencję. Kiedy ustawiasz mnie w roli pisarza, pytając o moje związki z literaturą, to oczywiście od razu mam ochotę zdradzić tę rolę i mówić o czymś innym. Bardzo trudno jest mi mówić o własnym pisaniu, dokonywać samoidentyfikacji, gdyż to jest ciemna, niejasna część życia, rodzaj przypadłości właściwie fizjologicznej, którą się nie w pełni pojmuje, bo ona raczej spada na nas, niż zostaje wybrana.

Twoja ostatnia książka "Książka twarzy" zawiera w sobie paradoks. Ze względu na wielość gatunków i tematów wydaje się doskonałym obrazem Twojego umykania spod ostrza identyfikacji. To jest misternie skonstruowany wizerunek Ciebie jako podmiotu piszącego. Mamy sport, melancholię, zmysły, obrazy (czy raczej: oblicza), romantyzm, podróże, przekład i powieść. Ta książka przypomina nieco schemat rozbierania mięsa. I zastanawiałem się, co mi z Ciebie najbardziej smakuje, co bym wybrał. Na początku myślałem, że wiem: wino i melancholia. Ale potem nabrałem wątpliwości, bo przecież sport też jest świetny, a o Chandlerze nikt nigdy nie napisał tak genialnego tekstu. Słowem: zacząłeś mi umykać niczym pomocnik (często zajmowałeś tę pozycję na boisku), który rusza się cały czas, żeby mu nikt nie skopał kostek. Co napędza ten ciągły ruch, te ciągłe uskoki, zmiany w obrębie tematów, gatunków, ról etc.?

W "Pani Bovary" jest scena, w której bohaterka wybiera się kochankiem Leonem na dwudniową miłosną eskapadę po rzece. To jest jedyny czas, gdy mogą być razem, z dala od miasta, od przytłaczających zobowiązań, od życia w przymusie. Przenikliwy i bezlitosny, nieco może ponury narrator daje im dwa dni na złapanie oddechu. Zawsze mnie zastanawiało, czy Flaubert, pisząc te idylliczne sceny, uczestniczył w święcie miłości dwojga bohaterów, czy też nawet tutaj nie wygasił swej wobec nich ironii. Wydaje mi się, że jednak im odpuścił, oddał im przestrzeń, podarował chwilę wolności w enklawie poza światem, dobrotliwie na to przystał.

Jest to gest bardzo mi bliski. W "Dzienniku" Mihaila Sebastiana, rumuńskiego Żyda, znajomego Ciorana i Eliadego, jest fragment poświęcony Balzakowi, którego Sebastian czytał w najtrudniejszych momentach, w poczuciu osaczenia. Czytając powieści Balzaka w czasie wojny, dostrzegł absolutną bezwzględność ich narratora, który nigdy nie odpuszcza bohaterom, prowadzi ich na smyczy od punktu do punktu, popycha ich w stronę śmieszno-tragicznego końca. Pojawiające się u mnie uskoki (bardziej może intuicyjne niż świadome) zmierzają do "przekazania" narracji czemuś lub komuś innemu, by zluzować nieco własny uchwyt języka i opowieści. W ten sposób nacinam tekst, by przez szczelinę wyciekł sens, który w danym momencie przewodzi pisaniu, tak jak woda wycieka z rzeki, gdy rozkopiemy brzegi.

Mam wrażenie, że ten luz dajesz prędzej sobie niż postaciom, o których piszesz.

Dotyczy to jednak także moich bohaterów. Gdy czytałem niedawno nowy przekład "Pani Bovary", zastanawiałem się nad odczuciami narratora, przypomniałem sobie, że w "Tworkach" próbowałem stworzyć mojej bohaterce, która ostatecznie ginie, właśnie taką enklawę. Mówiłeś przed chwilą o zmienności tematycznej. Na studiach miałem nawet ksywkę "kulturalny jazzman". (Widzę, że się krzywisz, bo czy może być "niekulturalny jazzman"? No, Miles Davies zawsze odwracał się tyłem do publiczności). Przekładam to sobie dzisiaj na narracyjną, jazzową żwawość, niesygnalizowane przejścia między konwencjami, stylami i tematami. A dlaczego "kulturalny"? Pewnie dlatego, że te ciągłe przeskoki czy ujścia muszą być obwarowane formą, wiodącą nutą, tematem, powracającymi na koniec. Doprowadzam w sobie bieg Malinowskiego do mety i próbuję zamknąć formę. Ta forma nie jest "dopięta" w sensie intelektualnego wyboru, którego dokonuję, ale jest, by tak rzec, obrabiana dźwiękowo, wyrychtowana językowo. Ale tu bym chciał jeszcze jedną rzecz ci powiedzieć.

Zwykle mówi się, że pisanie jest poszukiwaniem wyrazu dla tego, co nigdy nie zostało wyrażone, jest wyrażaniem niewyrażalnego. Roland Barthes twierdził natomiast, że pisanie polega na odkształcaniu tego, co powiedziane, na od-wyrażaniu wyrażonego - w tej chwili też tak mi się wydaje. Stąd ta moja jazzowa - bo jazz wynika z napięcia między odkształceniem a powrotem do kształtu - paralela.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2011