Wiele przewag

Bieńczyk jest jeden. Nie do podrobienia, bo nikt nie powtórzy wszystkich jego wcieleń.

09.03.2015

Czyta się kilka minut

Marek Bieńczyk, Warszawa 2012 r. / Fot. Krzysztof Żuczkowski / FORUM
Marek Bieńczyk, Warszawa 2012 r. / Fot. Krzysztof Żuczkowski / FORUM

Kiedyś, jeszcze nie teraz, ale niedługo, trzeba będzie przeczytać ich na dwie ręce, a potem opisać przygody życiowe i pisarskie Chłopców z Grochowa. Nie dla chwały, bo już jej zaznali, ale dla naszego pożytku, żeby zobaczyć w nich, w Bieńczyku i Stasiuku, dwie drogi polskiej kultury i życia po 1989 r. Nikt bowiem wyraźniej nie uosabia tej alternatywy wolności, jaka objawiła się wówczas polskiemu inteligentowi twórczemu.
W powieściach, esejach i anegdotach stworzyli dwa najatrakcyjniejsze scenariusze fantazji o tym, jak moglibyśmy żyć i pisać, gdybyśmy mieli ich talent i biografie. Wpatrzeni w przeciwległe punkty na Trasie W-Z – tej osi polskich ucieczek – stanęli odwróceni do siebie plecami i niczym uczestnicy pojedynku ruszyli zająć pozycje. Idą tak od 25 lat, jeden na zachód, drugi na południe i wschód, jeden przez Francję, drugi przez Bałkany. Ich tor zaczął się wreszcie zakrzywiać, a kiedy na powrót staną twarzą w twarz, wtedy przyjdzie czas na portret podwójny.
Bieńczyk wciąż wierzy w Zachód, ten, którego nie ma na mapie, a przynajmniej – nie ma w całości. Zatem nie w Zachód polityczny czy gospodarczy, ale coraz słabszy, pozbawiony ideologicznego impetu, dekadencki i melancholijny pomimo bezpieczeństwa i sytości. Wierzy nie tylko dlatego, że tam biją literackie źródła jego pisarstwa; jest wyznawcą Zachodu jako prawa jednostki do ocalenia życia i wszystkiego, co nim jest; każdego drobiazgu, nieznaczącego na pozór głupstwa, jakie składa się na istnienie. Jest lojalny wobec kultury, która uprawomocniła politycznie i uświęciła artystycznie człowieka bez znaczenia w historii; jego roszczenie do uznania racji indywidualnej przeciw racji społecznej. To jedyny polityczny wymiar anarchicznej prozy Bieńczyka – uprawianie kłamstwa zwanego fikcją traktuje jako kryterium wolności.
Powrót Olgi
Niemal cztery lata upłynęły od publikacji wyróżnionej Nagrodą Nike „Książki twarzy”. To dużo. Wyobrażam sobie, że kiedy jesteś znanym pisarzem i dostajesz Ważną Nagrodę Literacką, przychodzi diabeł. Wykłada na stół 100 tysięcy i mówi: mogą być twoje, jeśli dasz mi nową książkę za pół roku. Nie wiem, czy diabeł Bieńczyka miał kredyt we frankach, czy też pisarz mu odmówił, fakt, że się nie spieszył, a wręcz można było zacząć spekulować, czy Nike nie była dla niego pocałunkiem śmierci.
Wątpliwości się skończyły. Mamy nowy tom jego prozy, który potwierdza, że w eseistyce polskiej Bieńczyk jest obecnie bezkonkurencyjny. Książka „Jabłko Olgi, stopy Dawida” zawiera częściowo znane z prasy kawałki, ale tak bardzo rozszerzone i dopracowane, że zniknął z nich cień doraźności i triumfuje autora ulubione światło jesiennego popołudnia, aura eseju. Ale w eseju się ta książka nie wyczerpuje. Otwierają ją, zamykają i przenikają mikrofabulacje o Dawidzie i Oldze, o losach rzeczywistych ludzi nanizanych na narracyjne wątki pełne czystej literatury. Nie dziwi to u niego. Od początku uprawia tę swoją eklektyczną prozę, w której myli tropy wiodące do rzeczywistości, gubi ślady przyjaznych cytowań, drwi z literaturoznawczych psów, które chcą dopaść umykający im gatunek tego pisarstwa.
Początkowo wprowadzenie scen z Olgą i Dawidem pośród dziesiątek postaci fikcyjnych lub realnych (Moreau, Sanda, Zidane, Dalida, Kozakiewicz i inni) wydało mi się ryzykowne lub zgoła niepotrzebne. Wtedy nagle przypomniałem sobie, że on już to robił, że ja przecież znam Olgę, że żegnałem się z nią potwornie długim zdaniem, które musiałem wypowiedzieć z nim, a którego kropki nie chciałem nigdy oglądać, a jednak mówiłem/czytałem do końca i „ze ściśniętym z bólu i miłości gardłem ujrzałem twarz Olgi oddalającą stopniowo, jak na zwolnionym filmie, jak na zamierającej klatce, swe rysy, twarz Olgi coraz bardziej zanikającą, cichnącą niczym znużony wiatr, twarz Olgi wysychającą w powietrzu, przebijającą jeszcze przez moment ostatnim zarysem i już wiecznie niewidzialną, i ujrzałem nasz pokój już bez nas, bez naszych ciał spowitych w kołdrę, pusty w poblaskach świtu, trwający dla nikogo, czysty i przezroczysty, przezroczysty, z kwadratem słońca na ścianie” („Przezroczystość” wydana w 2007 r.).
Opowieść o miłości, która antycypuje stratę ukochanej w apogeum jej szczęścia (Jabłko Olgi) oraz studium śladów traumy w ciele i gestach ocalonego z Zagłady (Stopy Dawida), wymieszane z eseistyczną miazgą – budzą instynktowny opór, który jednak mija po lekturze całości książki. Język zmyślenia i afektu, który Bieńczyk ćwiczy od lat na wszystkim, czego dotknie jako pisarz – okazuje się aktem łaski wobec małomównej rzeczywistości. Prawda zasługuje na fikcję. Fikcja, dzięki swoim sztuczkom i atrakcjom, zbawia nieme lub niewymowne doświadczenie od nieistnienia lub obojętności widza. Historie o Oldze i Dawidzie są jak fabularne blizny na ciele eseisty. Przypominają o powieściach: „Terminal” i „Tworki”, a przez nie o miłości i stracie – dwu żywiołach, które napędzają pisarstwo Bieńczyka.
Nieprawdaż, że jestem zawsze ten sam?
Dotąd uważałem „Przezroczystość” za jego najlepszą książkę eseistyczną. Nie tylko studia na temat tytułowego pojęcia i doświadczenia są tam olśniewające, ale ścisłe powiązanie ich z problemami, obsesjami, idiosynkrazjami autora, który przecież interesuje czytelnika równie lub bardziej, jak bohaterowie jego lektur. Coś, co dla czytelnika jest mile witanym nadmiarem wcieleń pisarza, dla niego musiało być na jakimś etapie życia i pisania problemem do rozważenia, choćby w prostym pytaniu: czy ja się zanadto nie rozdrabniam, wypełniając tak rozmaite role pisarskie, zawodowe i kulturalne?
Głębiej zaś dociekając: czy praca pisania, które chce służyć znikającym ludziom i rzeczom, nie powinna zmierzać raczej do uzyskania efektu bezpośredniości; do nazwania oraz przedstawienia jasnego i oczywistego, a nie opatulonego w niezliczone warstwy czułych słów. Odpowiedź wymagała opisania historycznych porażek projektów stworzenia bezpośredniego dostępu do prawdy uwięzionej w osobach i rzeczach. Badając źródła i przetworzenia tej idei autor poprowadził nas do inspiracji rzadziej eksponowanych w jego prozie.
Twórczość Bieńczyka ma wielu patronów, ale dla „Przezroczystości” szczególnie ważni wydają się dwaj pisarze XVIII w. – jeden wskazywany często, drugi rzadziej albo wcale. Ten drugi to Diderot jako autor dziwnego dialogu filozoficznego pt. „Kuzynek mistrza Rameau”. Utwór ten ma za bohatera kuzyna słynnego kompozytora. Kuzynek nie ma talentu muzycznego, posiada natomiast fenomenalną zdolność oszustwa i blagi. Jest to wcielenie cynicznego rozumu i racjonalistycznej chytrości. Udaje, kłamie, uwodzi, przerzuca się od blichtru, pozerstwa i cynicznej szczerości do ateizmu i bigoterii. A przy tym pyta drwiąco swego rozmówcę: „Nieprawdaż, że jestem zawsze ten sam?”. To nie cynizm, kuzynek jest szczery w każdej z ról, gra ją z przekonaniem i oddaniem, ale tylko na czas jednego z niezliczonych spektakli społecznych. Chytrze używa rozumu i mowy, aby przemieszczać się po scenie. Ten nowy wymiar wolności odkryty przez Oświecenie obiecywał swobodę gry, wykiwanie tych sił, które chcą nas ukorzenić na zawsze: historii, genealogii, pochodzenia, koloru skóry, etnicznego języka, losu.
Kuzynek Bieńczyk używa do tego literatury i sprawia, że oszustwo jest nie tylko usprawiedliwione, ale i szlachetne, ponieważ przemawia w imieniu umarłych, nawet jeśli ci wciąż żyją. Jako chroniczny melancholik wie, że ofiarą śmierci będzie przede wszystkim nieuchwytna treść życia – gesty, śmiechy, smaki, drobne obsesje, chwilowe zakłopotania, dlatego pozwala sobie na zuchwałe przejęcia fragmentów egzystencji Zidane’a, Kozakiewicza, Olgi, Mickiewicza i wodza Wiele Przewag. Ocala im te kawałki istnienia, nie pytając o zgodę, w histerycznym przerażeniu, że i oni, i my możemy być tak zaślepieni i nie dostrzegać powszechnej pracy nicości. Wybaczamy i prosimy o… Zaraz, zaraz, ale czy beneficjentem tej szlachetnej misji nie jest nasz kuzynek, jego twórczość, uznanie krytyki, nagrody i zazdrość kolegów? Byłoby to uzasadnione podejrzenie, gdyby Bieńczyk nie pokazał nam drogi, jaką wędrował w towarzystwie innego mistrza.
Naprzeciw Kuzynka stoi Jan Jakub Rousseau, przywoływany i komentowany wielokrotnie, także w nowym tomie esejów. Jest patronem idei szczerości, przejrzystego serca, bezpośredniego wyznania. Rousseau przewiduje słusznie, że oświeceniowy rozum stosowany stworzy więcej masek niż zabobon. Marzy więc i pracuje nad zbudowaniem drogi dostępu do wewnętrznej prawdy uwięzionej w naszych sercach. Jest tym samym prekursorem porażki, którą Bieńczyk opisuje, której współczuje, ale która jest dla niego dowodem we własnej sprawie:
„Był sam na sam z własną przejrzystością, ze swym sercem z kryształu, dostępnym dla wszystkich oczu. Chciał pokazać je wszystkim, chciał by wszyscy pokazali mu swoje, by wspólnie strząsnęli z siebie zasłony, które narastają na ludziach jak zrogowacenia na skórze; nie udało się” („Przezroczystość”).
Zakochany język
Bieńczyk jest jeden. Nie do podrobienia, bo nikt nie powtórzy wszystkich jego wcieleń. Ale jest też jeden, czyli wspólny sobie, w męczącym go może chwilami rozproszeniu: na role, funkcje, zatrudnienia, gatunki, style i słowniki. Tę jedność zapewnia mu jego stosunek do języka.
Proza to pisanie dobrych zdań. Jak przepis Małysza na dwa dobre skoki: kilka dobrych zdań, akapit, pauza. Czasem wystarczy jedno długie, na jakie rzadko kto dziś sobie pozwala tyranizowany małą wiarą redaktorów i korektorów, mierzących wytrzymałość odbiorcy 140 znakami tweeta. Bieńczyk jest wierny długiej, wielokrotnie złożonej składni. Wyciska, co się da, z syntaktycznego bogactwa polszczyzny. Ileż razy redaktorzy popularnych pism mieli pewnie ochotę przyciąć mu frazę. A może tu kropka i od dużej litery? Nic z tego, jak sam pisał w „Tworkach”, „nie spieszą się słowa do kropki”. Wydaje się, że to oczywisty efekt terminowania w szkole Prousta, który jak pająk snuł zdania tak ciasne, aby nie zostawiły najmniejszej szczeliny, przez którą mogłyby się wymknąć drobiny pamięci.
Nade wszystko jest to apologia języka i literatury, choć autor zdaje sobie sprawę, że jego styl może powodować konfuzję. Notuje to uczciwie jego narrator, przytaczając rozmowę z matką, która przeprowadza radykalną krytykę składni syna („Gruba”). Łatwo uznać jej argumenty.
Język Bieńczyka – kundel zakochany, na którego bezpański urok złożyła się cała Europa – głosi chwałę siebie samego. „Jestem wspaniały, bo kocham” – krzyczy. Bieńczyk wielbi swoje obiekty nie tylko dla ich niezwykłości, ale z wdzięczności za stan, w jaki wprawiają mu język i wyobraźnię; za to, co czuje; za tę językową wspaniałość, która pleni się na glebie gestu lub drobnego zdarzenia. To nie jest narcyzm wybitnego stylisty.
Autor „Tworek” zdaje się wiedzieć, że małpia zręczność imitacji, którą posiadł, jest obosiecznym narzędziem. Zakochany w sobie język kręci piruety stylu aż po zawrót głowy, a wówczas zagarnięty dośrodkowym ruchem czytelnik traci z oczu przedmiot opowieści, zahipnotyzowany cudownym biegiem słów. Nie zazdrosną krytykę wypowiadam, ale przeciwnie, apologię męczennika stylu, który taką drogą podąża do rzeczy i znaczenia. Silnie zmetaforyzowana proza wykracza u niego często poza sens zdania, które ulega rozproszeniu, staje się nieostre, bo też ma czytelnikowi oddać postrzeganie czegoś, co często nie ma wyraźnego kształtu ani nawet bytu.
Wbrew pozorom pisanie Bieńczyka ma silny fundament etyczny. Egzystencja stawia opór słowu, wymusza ruch podstawień, powoduje też rozczarowanie nieadekwatnością. Widać to świetnie w jego użyciu porównań. Terminował tę lekceważoną sztukę porównania u Balzaca i Chandlera, którzy nauczyli go, że najwspanialsza nawet fraza jest peryfrazą niezadowolonego: „to nie to!”, a także, że trzeba w pewnym momencie odpuścić i wstydliwie napisać: „stół”, „ręka”, „zielony”.
Szczeliny gestów
Czytając „Książkę twarzy” byłem trochę rozczarowany, że jest tak „fallocentryczna”, prawie nie ma w niej postaci kobiecych, za to wszędzie dominuje postać ojca. O matce prawie nic, a jak już, to chłodno. Nowa książka przynosi zasadniczą zmianę. Nie tylko w tytule, również w wielu wątkach poświęconych kobietom. Nade wszystko jednak Bieńczyk napisał o matce, wciągając ją pomiędzy bohaterów i bohaterki książek, jakby chciał miarkować możliwy ekshibicjonizm tej intymności.
Niepotrzebnie, sceny z matką są poruszające, zabawne i przejmujące. Jej chorobę, łakomstwo, pochłanianie książek i gazet, przenikliwe sądy opisuje na przemian czule i szorstko, to zbliżając nas, to oddalając od niejasnej dla niego samego relacji, jaka wiąże z nią bohatera. Widać, jak bardzo ten związek jest powikłany, zwłaszcza na tle jasnej relacji z ojcem. Z matką jest ciekawiej, mniej oczywiście, a scenę kulminacyjną tego eseju można uznać za emblemat całego tomu. Mam na myśli scenę w windzie: „Wracałem z matką od lekarza, byliśmy już na klatce schodowej, ukazał się miły sąsiad, który przytrzymał drzwi do windy i nagle na zakleszczonej w swej starości twarzy matki pojawił się uśmiech dla niego przeznaczony. Ten uśmiech był z zupełnie innego świata, zupełnie mi nieznany; uśmiech, który można było oderwać od twarzy bardzo starej kobiety i przykleić do twarzy piętnastoletniej dziewczyny. Biła z niego nieprawdopodobna dziecięca naiwność i niewinność, świeżość wdzięczności dla grzecznego gestu sąsiada”.
Narrator wpada w osłupienie, jakby udzieliła mu się wiedza o nieznanym świecie tuż obok. Obsesja śledzenia gestów, jaką manifestuje Bieńczyk w tym tomie, ma w sobie coś maniakalnego, co zapowiada rozdział: „Dłonie na wietrze”. Fetyszysta, voyeurysta, obserwator obsesyjny, który terminował u Prousta, czai się, aby nie przegapić żadnego ruchu postaci. Całość ani większość go nie interesują, on czeka na ten jeden, na chwilę, kiedy podjęta będzie próba ucieczki. Gest – pisze – jest szczeliną, z której migocze skrywana, zawstydzona prawda o tym, co nie dało się przez chwilę kontrolować. Czeka więc Bieńczyk, cierpliwy łowca z siatką języka, aby zatrzymać ułamek gry ze światem, aby nie pozwolić gestom odpłynąć w kolejne sekwencje ruchu. Zatrzymać i nadać im znaczenie.
Czeka mozolnie i cierpliwie, aż wśród tysięcy powtórzeń wyłoni się ten jeden, który zapamięta: „tak bardzo chcę wierzyć, że widziałem gesty niepowtarzalne”.
Wszędzie straże
Marzenie nie zna słowa „nie” – powiadają lekarze dusz. Literatura zrobiła z tego użytek szybciej niż psychoanaliza, a powieść od początku swego istnienia. Jednak i ona musiała uznać, że nawet terytorium wyobraźni ma skończoną mapę. Milan Kundera, pisarz tłumaczony i podziwiany przez Bieńczyka, pisał, że dzieje powieści odzwierciedlają stopniowe zamykanie się świata. Bohaterowie Cervantesa czy Rabelais’go podróżują jeszcze po świecie, który jest nieskończony. Emmie Bovary uwięzionej w prowincjonalnej dziurze pozostają frustrujące podróże wyobraźni, Józef K. może myśleć już tylko o swoim procesie. Wszyscy jesteśmy na widoku. „Jedność ludzkości oznacza: nikt nie może donikąd uciec” (Milan Kundera, „Sztuka powieści”).
To punkt wyjścia najważniejszego eseju w książce: „Wyjście Czejenów”, który jest esejem religijnym. Jego motyw główny określa zdanie wypowiedziane przez Wiele Przewag – wodza plemienia Wrony – który opisując dzieje upadku swego ludu, miał stwierdzić: „odkąd odeszły bizony, nic się nie zdarzyło”. Bieńczykowi nie daje spokoju okrutna lapidarność tej frazy. Mury tego zdania są tak szczelne, tak ostateczne, że nijak nie puszczają. Więc próbuje setek wytrychów i łomów, pożyczonych lub ukradzionych od Heraklita, Pereca, Jüngera, Nabokova, Tołstoja, Stasiuka, Mickiewicza, Gombrowicza, Kafki, Coetzeego (sami zobaczycie). Jest zmęczony i trochę przestraszony; już niemłody – jak Gary Cooper w „W samo południe” bezskutecznie chodzący od domu do domu i proszący swoich sąsiadów o wsparcie w walce z bandytami, którzy przecież nie jemu tylko zagrażają. Tak mógł chodzić jego Dawid szukający schronienia lub chwili ukojenia w nieustannej wędrówce-ucieczce. Bo przecież nawet jeśli ucieczka z niewoli ma wspaniały smak, to ucieka się zawsze dokądś. Bieńczyk piszący jest zawsze równocześnie czytelnikiem, więc splot lektury, komentarza i twórczości jest u niego nierozerwalny. W szalonym tańcu języka czytanego i pisanego nie chce się zatrzymać, słusznie obawiając się, że bezwład istnienia bez nazwy go pochłonie, że bizony odeszły naprawdę i nic więcej się nie zdarzy.
Ale zaraz! Przecież to kuzynek kuzynka mistrza Rameau! Tu nie ma przejścia? Więc kopiemy gdzie indziej! I znów czyta, studiuje, rysuje plany, bada luźne cegły w murach, neutralizuje wieżyczki, kopie kanały, przekupuje strażników, zatrudnia się w pralni… To ciągły uciekinier, nurkujący w tekstach jak w zbożu, w kukurydzy, w opuszczonych winnicach, w niespławnych rzekach. Kibicujemy mu, starając się dojrzeć jego wysiłki poprzez pręty liter, a on co chwila wynurza głowę zza muru, zapewniając, że tunel już prawie ukończony, a strażnicy przekupieni. Okłamuje nas pięknie, uwięzionych, którzy znów mu uwierzą, gdy woła buńczucznie: „Jeszcze tylko jeden esej, jedna książka, a potem stąd pryśniemy”. ©

MAREK BIEŃCZYK, JABŁKO OLGI, STOPY DAWIDA, Wielka Litera 2015
Na książkę składają się m.in. eseje publikowane na łamach „Tygodnika”.

Czytaj także:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2015