Wielkie zmilczenie

Dla wielu Ślązaków jest to historia wciąż żywa, bo rodzinna. Co 75 lat temu działo się na Górnym Śląsku? I jak o tym pamiętać?

24.02.2020

Czyta się kilka minut

Obóz koncentracyjny Zgoda, podlegający Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, działał od lutego do listopada 1945 r. / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS
Obóz koncentracyjny Zgoda, podlegający Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, działał od lutego do listopada 1945 r. / LASKI DIFFUSION / EAST NEWS

W Świętochłowicach-Zgodzie, przy ulicy Wojska Polskiego, są ogrody działkowe. W 1943 r. na tym terenie władze III Rzeszy utworzyły obóz koncentracyjny KL Eintrachthütte; była to filia Auschwitz. Gdy pod koniec stycznia 1945 r. miasto zajęła Armia Czerwona, infrastrukturę przejęli polscy komuniści. Oficjalnie nazwany obozem pracy Zgoda (faktycznie będący obozem koncentracyjnym) i podległy Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego, stał się symbolem tego, co obecnie nazywa się Tragedią Górnośląską.

Ubecki obóz Zgoda istniał do listopada 1945 r. Szacuje się, że zginęło w nim 2,5 tys. ludzi (mniej więcej co trzeci więziony). Komuniści urządzili tu katownię. Komendantem obozu był Salomon Morel, 26-letni Żyd, który na wojnie stracił rodzinę. Z gnębionego stał się gnębicielem. Nowych więźniów na placu apelowym witał słowami: „Wy hitlerowskie kurwy, Oświęcim to było przedszkole w porównaniu z moim sanatorium”.

Tyle tylko, że zdecydowaną większość więźniów nie stanowili żadni hitlerowcy. Byli to okoliczni mieszkańcy, często starcy, kobiety i nastolatki. Wszystkich jak leci Morel uznał za Niemców oraz nazistów. Ludzie byli głodzeni, gwałceni, nieustannie katowani w wymyślny sposób. Więźniowie wspominali, że umierający z głodu musieli polować na szczury, bo były wyjątkowo tłuste – żywiły się w obozowej trupiarni. Latem 1945 r. wybuchła epidemia tyfusu. Warunki były tak straszne, że same władze komunistyczne zdecydowały, że należy Zgodę zamknąć. Morel nigdy nie odpowiedział za swoje zbrodnie. Gdy po upadku komunizmu podjęto przeciw niemu śledztwo, wyjechał do Izraela, a władze izraelskie odmówiły jego ekstradycji; zmarł tam w 2007 r.

Dziś o tej historii przypomina tylko odzyskana z wysypiska dawna brama obozowa – jedyna po nim pozostałość – oraz garść zniczy i tablice. To do tego miejsca od 10 lat Ruch Autonomii Śląska organizuje „Marsz na Zgodę”, którego uczestnicy przechodzą pieszo kilkugodzinną trasę z centrum Katowic: tę samą, którą przebywali więźniowie.

Obóz Zgoda był straszną, lecz jedną z wielu wysp górnośląskiego archipelagu Gułag.

Historia bardzo rodzinna

W Świętochłowicach rozmawiam z historyczką i pisarką, Moniką Kassner. – Zgoda wciąż jest tematem tabu. Wielu nadal nie chce mówić o niej i o tym, co działo się w naszym mieście w 1945 r. W rodzinach to zostaje. Wie pan czemu? Podam przykład: znajoma powiedziała mi, że nigdy nie powie tego nikomu, bo nie chce, żeby dorosłe już dzieci były tym obarczone. Bo musiałaby obciążyć mnóstwo ludzi, którzy do niedawna żyli, i którzy coś znaczyli w Świętochłowicach. Też znam krewnych strażników ze Zgody. Zupełnie nieprzepracowana pamięć – opowiada.

Jednocześnie Monika Kassner mówi mi, że tutejsi doskonale wiedzą o obozie. W końcu wielu miało w rodzinie kogoś, kto zginął w Zgodzie, albo kogoś, kto tam był więziony. I zaczyna wymieniać krewnych znajomych i własnych krewnych, których pochłonęła Zgoda.

– To nie jest tylko kwestia tego, kto był w Zgodzie, ale co obóz robił z ludźmi wokół. Matka naszej emerytowanej kościelnej, choć nie była w obozie, zaraziła się tyfusem, gdy nosiła tam jedzenie bratu. Zmarła – opowiada Kassner.

Historyczka przypomina, że w 2011 r. – za rządów koalicyjnych Ruchu Autonomii Śląska z Platformą Obywatelską w sejmiku wojewódzkim – ustanowiono na Górnym Śląsku ostatnią niedzielę stycznia dniem pamięci o ofiarach tragedii z roku 1945. Nie zmienił tego PiS, gdy po wyborach samorządowych w 2018 r. przejął władzę w regionie.

Jednak na terenie dawnego obozu nigdy nie pojawił się żaden istotny polski polityk. Temat górnośląskich obozów nie wszedł też do szerszej świadomości. Nie pomógł w tym nawet film „Zgoda” (reż. Maciej Sobieszczański) z 2017 r., z Danutą Stenką, Zofią Wichłacz i Jakubem Gierszałem w rolach głównych. Przeszedł bez echa. Może dlatego, że nijak nie mieścił się w polskim imaginarium.

Kamieniem milowym na Górnym Śląsku był spektakl „Miłość w Königshütte”. Kilka lat temu w Teatrze Polskim Roberta Talarczyka w Bielsku-Białej chorzowski dramaturg Ingmar Villqist (wcześniej m.in. wicedyrektor warszawskiej Zachęty) po raz pierwszy dotknął językiem sztuki tego uśpionego nerwu. W jego „Miłości w Königshütte” wszystko jest na odwrót, niż się wydaje, że być powinno: sowiecki żołnierz nie jest jednoznacznie zły, Polacy bywają oprawcami, zaludniają dawny hitlerowski obóz Górnoślązakami. „Miłość w Königshütte” nie rymuje się z obowiązującą w Polsce narracją historyczną. Tymczasem dla wielu świadków historii i spadkobierców traumy spektakl był jak katharsis: widząc, że inni publicznie mówią o Zgodzie, sami się powoli oswajają z tym tematem; czują, że ktoś wykrzykuje ich cierpienie.

Porwani na wschód

Zgoda to ważny symbol, ale na Tragedię Górnośląską składa się wiele więcej. Choćby deportacje Ślązaków do Związku Sowieckiego.

W 1945 r. zwycięskie władze sowieckie uznały miejscowych za element reparacji wojennych – i masowo wywoziły ich na roboty, głównie na Donbas, do Kazachstanu i na Kaukaz, by odbudowali tam sowiecki przemysł. Deportowano głównie z terenów Bytomia, Zabrza i Gliwic (projektowanego w Republice Weimarskiej trójmiasta). Sowieci wykorzystali krótkie interregnum i wykradli – to chyba adekwatne słowo – 40-50 tys. ludzi, głównie mężczyzn (choć moja długoletnia gliwicka sąsiadka, jak i wiele innych kobiet, też trafiła do Kazachstanu).

Niezbyt zawracali sobie głowę, czy wywożą powstańca śląskiego, czy nazistę. Ślązak równał się Niemcowi, a „Niemiec” pisało się wtedy małą literą.


Czytaj także: Zbigniew Rokita: Projekt górnośląski


Tak samo było w wiosce Ostropa, skąd pochodzi część moich krewnych. Na wrotach stodoły Dylonga napisali, że mężczyźni w wieku 17-50 mają stawić się tego i tego dnia w tym i w tym miejscu. Każdy powinien zabrać ze sobą ubranie na zmianę, koc oraz zapasy na dwa tygodnie. Karą za niestawienie się będzie śmierć. Mieli wrócić za dwa tygodnie, pomóc tylko przy pracach przyfrontowych.

Z wioski porwano 279 osób. Większość nigdy nie wróciła, część wróciła, by skonać we własnych łóżkach, nieliczni odzyskali siły. Wracano latami. Najtrudniej było tym, którzy pozostali, pogodzić się z myślą, że ktoś już nigdy nie powróci.

„Mamo, mamo! Tata idōm!”

Na powrót męża, Adolfa Jendryska, czekała też Adelheid, z domu Dehner. To dziadek i babcia Moniki Kassner.

– Za wojny dziadek był elektrykiem w kopalni, prócz tego reperował pojazdy w oddziałach zmechanizowanych Wehrmachtu i dlatego automatycznie wciągnięto go do partii – opowiada Kassner. – Ci ludzie nie mieli problemu z przynależnością do narodowości niemieckiej. Urodzili się za kajzera, wychowali w kulturze niemieckiej. Dla nich tu od niepamiętnych czasów były Niemcy. A ile trwała Polska? 17 lat. Gdy Niemcy oddali tę część Górnego Śląska, na znak państwowej żałoby na wszystkich niemieckich urzędach spuszczono flagi do połowy masztu.

Pewnego dnia Rusy (jak mówiono na Sowietów) przyszły na kopalnię Matylda i zabrały całą brygadę na Donbas, w tym Jendryska. Kassner: – Gdy aresztowano dziadka Adolfa, babcię z dwójką dzieci wyrzucono na bruk. Ludzie jej pomagali, mieszkała u teściowej, ale to była ajncla (pokój z kuchnią) i gdyby nie to, że babcia pracowała na noce, nie zmieściliby się w nim i musiałaby spać na sieni. Babcia pogodziła się z tym, że dziadek nie wróci.

Minął blisko rok. Pewnego dnia do babci nadbiega syn Werner i krzyczy: „Mamo, mamo! Tata idōm!”. Ona odpowiada: „Co ty to gŏdosz? Banie żeś sie najŏd abo co?”. – Drogą szła wielka grupa ludzi-duchów w szmatach – wspomina historyczka. – Werner poznał dziadka: potargane włosy, długa broda, nogi czymś obwiązane, bo butów nie miał. Cały był we wrzodach. Potwornie chorował. Szedł od Chebzia, dostali bilet, proszę spojrzeć: „Uprawnienie do jednorazowego przejazdu wszelkimi środkami lokomocji do Chebzia”.

– Dziadek mówił tylko, że spali na drewnianych pryczach, które sami sobie zbili, dostawali zupę z rybich kręgosłupów i niemytej brukwi. To były chyba śledzie, bo się bardzo chciało pić. Umierali przy pracy. Tyle. Więcej nie chciał nic babci powiedzieć – opowiada Kassner.

To był jeden z tych wielu momentów na Górnym Śląsku, gdy kobiety musiały wziąć sprawy we własne ręce. Patrzymy na region przez pryzmat Barbórek i sceny mycia nóg mężowi przez żonę z „Perły w koronie” Kutza. Ale tu kobiety zostawały same (z gospodarką, dziećmi, domem), gdy „chopy” szły do Wehrmachtu, gdy ich deportowano, gdy ginęli na kopalniach. To wciąż mało zbadany wątek górnośląskiej mitologii.

Lepiej sobie odpuścić

Adolf Jendrysek wrócił w listopadzie 1945 r., ale wkrótce pan Kuś doniósł na niego, że za wojny uderzył kogoś, mówiąc: „Ty polska świnio” za mówienie po polsku.

Monika Kassner mówi mi, że ludzie po wojnie wyrównywali rachunki.

Za zbrodnię odstępstwa od narodowości polskiej Adolf zostaje uwięziony, ale znajomy ubek załatwia mu, że nie trafia do obozu, lecz do aresztu w Świętochłowicach. – Babka pracowała przy rozładowywaniu wagonów, była w ciąży, ale bała się donosić syna, myślała, że jak się namęczy, to nie donosi. Było jej bardzo ciężko. Po raz drugi nie wiedziała, czy dziadek wróci – mówi Kassner.

Adolf wraca do domu po półtora roku. Znów nie mija wiele czasu, a ktoś puka do drzwi. To ubecja. Słyszą: „Macie piętnaście minut na spakowanie się i wyjeżdżacie do Niemiec”. Uznano ich za Niemców i chciano wypędzić. Zapakowani na furmankę, z innymi deportowanymi pojechali do Zabrza. Tam, zgrupowani w restauracji, czekali na transport do Niemiec. To było pod koniec 1948 r., miał to być ostatni pociąg na Zachód.

Znajomy ubek przechodzi obok czekających w zabrzańskiej restauracji i zauważa Adolfa. Mówi mu: „Jendrysku, ten pociąg już nigdzie nie pojedzie”. Okazało się, że właśnie zakończono deportacje do Niemiec i muszą zostać.

– Mieli szczęście – mówię.

– Trudno powiedzieć – odpowiada Kassner. – Cała ich rodzina już była w Niemczech. Ciotki dawały mi potem książki do niemieckiego, ale matka powiedziała: „Tyle się nacierpieliśmy przez niemiecki, nie będziesz go znała. Tyle nam Polacy zła wyrządzili, że lepiej się nie wyróżniać z niemieckością, lepiej odpuścić sobie”.

Jej dziadkowie nie opowiadali o tamtych latach. Podobnie jak ich dzieci. Dopiero od wujka kilkanaście lat temu dostała dokumenty. Przekazał je nie dla pielęgnowania pamięci, lecz na wypadek, gdyby Monika Kassner chciała ubiegać się o niemieckie obywatelstwo.

Umarła wioska

Tragedia Górnośląska – to także rabunkowa wywózka tutejszego przemysłu do Związku Sowieckiego, to poniżająca weryfikacja narodowościowa, to palenie książek, to prymitywna polonizacja. Prof. Maria Szmeja, badaczka śląskości, opowiadała mi niedawno: – Jednej z moich respondentek, pani Michałek, której naziści zmienili nazwisko na Michaels, po wojnie polonizator spolszczył je, ale nie na Michałek, lecz Michałków. Sam przyjechał ze Wschodu i Michałków brzmiał mu bardziej polsko.

Tragedia Górnośląska to również niszczenie całych wiosek, czasem kultur. Tak było z wioską Schönwald (dziś część Gliwic o nazwie Bojków), skąd wywodzą się moi przodkowie.

Była to jedyna na międzywojennym przemysłowym Śląsku w pełni niemiecka wieś. To tu podczas plebiscytu w 1921 r. Berlin otrzymał najwyższe poparcie wśród wszystkich wiosek, które w nim głosowały. Jej mieszkańcy przybyli z głębi Niemiec w średniowieczu. Choć na śląską wieś na przestrzeni wieków trafiła wielka liczba osadników, to – w przeciwieństwie do innych – schönwaldczycy nie rozpuścili się w słowiańskim żywiole, lecz tworzyli zamkniętą społeczność i zachowali swój niespotykany nigdzie indziej dialekt i obyczaje.

Kultura schönwaldzka umarła nagle, wraz z wkroczeniem Armii Czerwonej. Część mieszkańców zdążyła uciec, część została. Schönwald to była przedwojenna wioska graniczna, krasnoarmiejcy tu po raz pierwszy stawiali stopę na niemieckiej ziemi. W Schönwaldzie zamordowali 120 osób, spalili wiele domów (takich wiosek były potem na Śląsku dziesiątki).

Zanim pozostałych przy życiu wysiedlono na Zachód (źródła podpowiadają, że zostanie tylko kilka kobiet, które prędko wyszły za mąż za polskich osadników), na wieś spadła plaga rabunków i gwałtów. W czasopiśmie „Fabryka Silesia” znajduję wspomnienia lekarki z gliwickiego szpitala: „Nastały gwałty, gwałty, których skali i sadyzmu nie można sobie wyobrazić, jeśli samemu nie widziało się nie tylko zgwałcone, zarażone chorobami wenerycznymi, ale często pobite i pokąsane kobiety w każdym wieku. Ja sama widziałam nawet dzieci w wieku siedmiu, ośmiu i jedenastu lat”.

We wspomnieniach wyczytałem parę razy, że gdy później na wsi pod Strzelcami Opolskimi czy Bytomiem rodziło się skośnookie dziecko, nikt nie zadawał pytań.

Diagnozy chorobowe

Ale Tragedia Górnośląska to przede wszystkim wielkie zmilczenie.

Ślązacy budzą często nieufność. Ich pamięć nie chce dać się upchnąć w obowiązującej w Polsce pamięci oficjalnej – tej z wystąpień polityków (różnych opcji, bynajmniej nie tylko PiS) i podręczników. Trudno znaleźć tam miejsce na odniesienie się z szacunkiem do przodków wcielonych podczas II wojny światowej do Wehrmachtu. Niełatwo też wpisać w pamięć „warszawską” prawdę o tutejszych obozach koncentracyjnych, które podlegały władzom komunistycznym, ale przecież polskim, nie sowieckim.

Adam Dziurok, historyk z Oddziału IPN w Katowicach, tak pisał w „Fabryce Silesii”: „Nawiązując do porównania Marcina Zaremby, który stwierdził, że Polacy w obliczu »niemieckiej dżumy« woleli, z dwojga złego, »sowiecką grypę«, można zauważyć, że przynajmniej na terenie Śląska Opolskiego diagnoza »chorobowa« wyglądała zupełnie inaczej. Tutaj »sowiecka dżuma« stanowiła fundamentalne zagrożenie, zaś »niemiecka grypa« wydawała się co najwyżej »lekkim przeziębieniem« lub wręcz stanem normalności”.

W kwestii dramatów, jakie po 1945 r. przeżywali „niemieccy” autochtoni, rąbka tajemnicy uchylił publicznie Wojciech Smarzowski w filmie „Róża” (opowiada on o losach Mazurów z Prus Wschodnich). To nie wina Ślązaków, że niemieckość była dla nich często bardziej intuicyjna, zrozumiała i bliska niż polskość. Szczególnie że doświadczenie polskiego międzywojnia dla wielu mieszkańców Chorzowa czy Katowic było dalece rozczarowujące.

Po polskiej stronie międzywojennej granicy zbrodnie Sowietów były mniejsze, po stronie niemieckiej – znacznie większe. Każda rodzina to wycierpiała. Również moja. Prapradziadka Urbana, powstańca śląskiego, zamordowali Sowieci. Pradziadka Johana, którego z powodów zdrowotnych zwolnili z Wehrmachtu, postawili pod ścianą do rozstrzelania; w ostatniej chwili major Iwan Rudenko wszedł na nasze podwórko i zabronił żołdakom otwierać ogień. „Ujek” Alojz nie wrócił z wojny, podobnie jak wielu krewnych. Z Wehrmachtu wrócili „ujkowie” Reinhold, Paul, ale ile się nacierpieli, tylko oni wiedzieli. O innych okropieństwach czasu bezpośrednio po wkroczeniu Sowietów nie chcę nawet pisać.

Wtedy ci rdzenni mieszkańcy „ziem odzyskanych” zostali uznani przez Sowietów, a następnie przez Polaków za ludność niepewną lub wprost za Niemców – i ten smrodek unosi się nad nimi do dziś. Przejawów takiego podejścia nie brakuje. Choćby słowa Jarosława Kaczyńskiego z 2011 r.: „Śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej”.

Wpiszcie w wyszukiwarkę internetową frazę „Ślązacy to...”, aby zobaczyć, co polscy internauci wpisują tu najczęściej. Wyskoczy: ukryta opcja niemiecka, chamy, Niemcy, nie Polacy itd. itp.

Obcięta uchwała

W styczniu tego roku Sejm przyjął uchwałę upamiętniającą ofiary Tragedii Górnośląskiej. Dowiaduję się, że autorem projektu uchwały był Marcin Musiał – śląski aktywista, współpracujący z katowicką posłanką Moniką Rosą z Koalicji Obywatelskiej.

Musiał pisze mi, że Sejm dokonał istotnych ingerencji w przygotowanym przez niego tekście: „Wycięto wszystkie elementy, które łączyłyby Tragedię Górnośląską z późniejszymi wydarzeniami. Zniknęło np. zdanie: »Milczenie to zbudowało mur między Ślązakami a państwem. Nie można przecież traktować jako własnego państwa, przed którym nie można publicznie dać wyrazu swojemu cierpieniu«”.

Musiał pisze dalej: „Zniknęło też zdanie: »Nadal jednak są osoby, które wobec Ślązaków i innych mniejszości próbują budować mur nieufności«”.

„Być może dla niektórych jest ono dziś zbyt prawdziwe – dodaje Marcin Musiał. – Tymczasem, parafrazując słowa Marii Janion: do polskiej wspólnoty obywatelskiej tak, ale razem z naszymi śląskimi umarłymi”. ©

Autor jest reporterem, specjalizuje się w tematyce Górnego Śląska i Europy Wschodniej. Kończy pracę nad książką reporterską poświęconą Górnemu Śląskowi.

 

Korzystałem z: M. Łuszczyna „Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne”; E.H. Borkowska, U. Dylong, A. Jonderko „»Mieli wrócić za czternaście dni«. Mieszkańcy Ostropy w obozach pracy przymusowej w Związku Sowieckim (1945–1949)”; „Fabryka Silesia” nr 1/2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz zajmujący się Europą Wschodnią, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. Autor książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”, Czarne 2018.  Za wydany w 2020 r. reportaż „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał podwójną… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2020