Wielka nuda małej stabilizacji

Czy w Londynie, podczas spotkania z Polonią, czy w Kazimierzy Wielkiej na wiecu wyborczym, prezydent Duda skupia wokół siebie nowych polskich „ubogich”. Liberałowie spod znaku III RP nie potrafili im nic zaoferować.

20.09.2015

Czyta się kilka minut

Andrzej Duda podczas kampanii wyborczej. Staw (Wielkopolska), 22 maja 2015 r. / Fot. Marcin Obara / PAP
Andrzej Duda podczas kampanii wyborczej. Staw (Wielkopolska), 22 maja 2015 r. / Fot. Marcin Obara / PAP

Nie mogę się uwolnić od tego obrazu.

Wczesną wiosną pojechałem, śladem podróżującego wówczas intensywnie po kraju Andrzeja Dudy, w odległe od głównych szlaków miejsce, gdzie Świętokrzyskie miesza się z Małopolską. Droga prowadziła, jak zawsze tutaj, przez niejasny pejzaż polskiej modernizacji: ostateczny upadek mieszał się ze wzrostem, na polach pyrkotały traktory, rolnicy stawiali foliowe namioty. Daleko od szosy jeździ się po nowym asfalcie, widać nowe domy i ruiny, niezłe samochody i szrotowiska. Szary eternit, jeden z fundamentów polskiego pejzażu rolniczego, odchodzi w przeszłość, zastępowany przez blachę trapezową, a gdzieniegdzie nawet drogą jak cholera dachówkę angobowaną. Daleko od szosy ludzie chodzą po czystych, wyremontowanych chodnikach, siedzą na ryneczkach wyłożonych skompromitowaną podobno kostką brukową, a przez okna widać wielkie ołtarze nowych telewizorów.
 

Prześniona rewolucja
Wśród słuchaczy przeważali mężczyźni w wieku poprodukcyjnym, mrukliwi, schludnie ubrani w barwy szare i czarne, z rękami złożonymi w obronnym geście na piersiach. Przyjechali na wiec swoimi fiatami punto i daewoo tico. Opowieści kandydata o zrujnowanym, źle zarządzanym kraju i hojnie składanych przez niego obietnic słuchali z uwagą. Zakładam, że podobnie wyglądały wiece w Gołdapi, Suwałkach, Siemiatyczach, Ełku, Łapach, Bielsku Podlaskim – we wszystkich 240 powiatach, które Andrzej Duda odwiedził ze swoim katastroficznym przekazem.

Wracają do mnie tamte obrazy, kiedy czytam o słowach wypowiedzianych przez niego w Londynie („Nikomu tu dzisiaj nie powiem: »Pakuj się i wracaj« – mówił prezydent do przedstawicieli mediów polonijnych. – Rozwój na papierze jest, w statystykach. Widzimy jednak postępujące rozwarstwienie, zanika wytwarzająca się po 1989 r. klasa średnia, ludzie ubożeją”). Przypominam sobie urywki tamtych rozmów: wykupili, złodzieje, Niemcy, zburzyli, to Żydzi, nie słuchają człowieka, zabrali, zniszczyli, niech pan coś zrobi, tu, o, cukrownia wielka jak złoto stała, a teraz gówno, wszystko w rozkurz poszło.

Oglądam zdjęcia ze spotkań przedwyborczych, większość z nich wygląda, jak gdyby z miasteczka do miasteczka jeździły za Dudą autokary wypełnione tym samym tłumem. Patrzę jeszcze raz na zmęczone, napięte twarze, wyczekujące dobrej nowiny. I myślę, że w Proszowicach czy Kazimierzy Wielkiej widziałem fragment wielkiej społecznej fali, na grzbiecie której Duda popłynął po prezydenturę, a Kukiz po rząd dusz – fali, która zmyła z politycznego pokładu Bronisława Komorowskiego i, jak wiele na to wskazuje, rozpuści część fundamentów ostatniego ćwierćwiecza.

Owa fala składa się w dużej mierze z ludzi ubogich, w takim rozumieniu, jakie przywołał Andrzej Leder w swojej „Prześnionej rewolucji”. Na spotkania z Dudą (jak również z Kukizem) nie przychodzili nędzarze, przymierający głodem, żebracy. Przychodzili ludzie, którzy nie znajdują dla siebie miejsca w opowieści, jaką przez minione osiem lat prowadziła Platforma Obywatelska, a szerzej: ci, którzy w ostatnim 25-leciu nie czuli się jak w domu. Jak prezydent w Londynie obojętni na czar statystyk ekonomicznych, za to wściekli i rozczarowani – finansowa miara nędzy w opisie tej grupy najwyraźniej zawodzi, może też z tego powodu, że dzisiejsza bieda ma niewiele wspólnego z obrazkami przedwojennych obdartusów albo wspomnieniami naszych rodziców, którzy za szczyt gastronomicznego szczęścia uznawali kawałek chleba posypanego cukrem.

Rację ma Ewa Kopacz mówiąc, że Polska nie przymiera głodem. Żadna jednak wiedza z tej konstatacji wynikać nie będzie, jeśli nie połączymy jej z inną: w naszych ubogich (nawet jeśli mają pracę, wielkie telewizory, sprawne samochody, telefony, pełną lodówkę i mimo narzekań regularnie płacą czynsz) tkwi głębokie poczucie, że zostali pozbawieni czegoś istotnego. Że klasa polityczna jest im wiele winna. Że w związku z tym mają prawo do nienawiści i frustracji. Że ktoś ich okradł.
Duda i Kukiz, dwaj polityczni Godoci, dali nadzieję, że w końcu nadchodzi czas na rewanż.
 

Woda okazała się letnia
Wracam do „Prześnionej rewolucji”, ponieważ ta książka przynajmniej w części wygląda jak zapowiedź zdarzeń, w których bierzemy właśnie udział. Leder zwraca uwagę na siłę symboli, wokół których można budować mitologie społeczne. Jeśli ma rację, na kryzys całej formacji odpowiedzialnej za kształt kraju w ostatnich latach trzeba spojrzeć szerzej. Owszem: Komorowskiego przytopiła internetowa fala memów, fejków i drwin, zmieniając go w symbol obciachu. Owszem, lud nie docenia tego, co w ostatnim ćwierćwieczu udało się zbudować, dając posłuch propagandzie klęski. Owszem, Platforma zrobiła dużo, by wyborcy uznali ją za partię zwietrzałą i wypaloną.

Jest jednak coś jeszcze, być może coś istotniejszego. Leder napomyka o tym w książce, a ostatnie miesiące pozwalają jego intuicje rozwinąć. Przez minione 25 lat nie udało się w Polsce zbudować zestawu symboli, które przyciągnęłyby nową klasę średnią. Nie udało się zbudować wspólnej dumy z posiadania. Czas teraźniejszy, czas wzrostu i wielkiej zmiany, nie doczekał się mitu, który porwałby serca. Nie pojawiły się obrzędy czy rytuały wzmacniające wartość tego, co powstało. Metafora ciepłej wody w kranie okazała się połowiczna i rozleniwiająca, co piszę z poczuciem bezradności, ponieważ należałem do tych, którzy wierzyli, że strategia mozolnego budowania dobrobytu, odarta z ideologicznej łupiny, nakierowana przede wszystkim na liczbę pojedynczą i myślenie o własnym podwórku, jest najlepsza z możliwych.

To, co traktowałem jak łupinę, okazało się rdzeniem. Polska klasa średnia przespała ostatnie ćwierćwiecze, skoncentrowana na rodzajach dachówki i wyborze szkoły dla dzieci.

Nie doczekała się nie tyle nawet apoteozy (o nią byłoby rzeczywiście trudno), co choćby krytycznej próby zrozumienia. Zanim powstała, zdążyliśmy ją zdekonstruować, ośmieszyć i uznać za twór, którym można co najwyżej pogardzać. W oczach reszty społeczeństwa to przecież w najlepszym razie banda egoistycznych, beztroskich, skupionych na przyjemnościach osobników, do której nie warto aspirować. Nic dziwnego, że wstydzi się samej siebie i jest łatwym celem krytyki zarówno dla radykalnej lewicy, jak prawicy.

Również dla pisarzy i publicystów, co dobrze oddaje cytat z wywiadu, jakiego udzielił onegdaj „Wyborczej” Szczepan Twardoch. „Te wszystkie wypindrzone dupki podobne do siebie, jakby je w jednej fabryce robili, Warszawa, Kraków czy Poznań, korporacja, mieszkanko na strzeżonym osiedlu, pier... kotek i jego kuweta, bo na dzieci jeszcze »się nie zdecydowały«, wydaje im się, że o wszystkim decydują, takie pewne siebie, samorealizacja, samodoskonalenie i inwestowanie w siebie, a do tego ci ich, k..., »partnerzy«, bo to przecież nie chodzi o żaden romans, tylko właśnie »partnerzy«, wykastrowane toto zupełnie, bo się baby własnej boją nawet bardziej niż szefa w robocie – czy oni w ogóle sypiają ze sobą?” – pytał retorycznie. Warszawski Mordor i płot, na pewno nie ciężka praca, zaradność, inteligencja... To nie jest materiał na symbol ani tym bardziej mit.
 

Mity wyklęte
W tym samym czasie rozgorzały w polskiej przestrzeni symbole, w cieple których grzeją się nasi ludzie ubodzy.

To oczywiście katastrofa smoleńska, wokół której od pięciu lat rozgrywa się teatrum społeczno-polityczne. Jak by okrutnie to nie brzmiało, nic lepszego konserwatywnych architektów życia społecznego spotkać nie mogło. Oto jest przejście przez krew i ofiara, o które tak intensywnie zabiega w swoim pisarstwie Jarosław Marek Rymkiewicz. W symbolicznym pejzażu rosyjskim historia powtarza się raz jeszcze, na śmierć posyłając kwiat narodu. I brzoza tam jest, i niezmiernie smutne niebo. Prozaiczne kwestie winy czy zaniedbań muszą zejść na dalszy plan – Smoleńsk to nowa Golgota, na której część społeczeństwa postanowiła zostać na stałe. Smoleńsk to jeden z symbolicznych fundamentów zwycięstwa Andrzeja Dudy, który jawi się jako pomazaniec Lecha Kaczyńskiego. Smoleńsk nie zniknie. Będzie jednym z polskich katharsis, bramą i symbolem przejścia.

Podobnie jak Powstanie Warszawskie – mit wszechogarniający, od którego uciec już się nie da. Im mniej świadków, tym większe obchody: jak Polska długa i szeroka na murach kwitną znaki Polski Walczącej, na koszulkach symbole, w tym roku furorę robiły t-shirty z plamami krwi. To mit zagospodarowany przez prawicowych publicystów, polityków i kibiców; mit, z którym dyskutować nie można. Przez szacunek dla ostatnich żyjących uczestników, przez lęk, że napakowany patriota da w ryja, przez świadomość, że tamta ofiara rzeczywiście w jakiejś mierze stoi poza racjonalną dyskusją – pozostaje milczenie. Milczenie wykorzystywane coraz skrzętniej przez specjalistów od słusznej polityki historycznej oraz domorosłych majsterkowiczów w rodzaju abp. Marka Jędraszewskiego, dla którego ustawa o in vitro oznacza zdradę idei powstańczych.

I w końcu mit ostatni – żołnierze wyklęci. Worek, do którego wrzucamy bohaterów, ludzi tragicznie zagubionych oraz pospolitych watażków mordujących chłopów. Sztandar, pod którym chronią się kibice, postrzegający siebie jako ofiary systemu.

Te trzy elementy składają się w całość, w której dobrzy Polacy giną w starciu z przeważającymi siłami wroga. Całość idealna dla naszych ludzi ubogich, przekonanych, że zostali zdradzeni o świcie, lub – żeby za cytowanym już Twardochem użyć bardziej oddającego ducha dziejów słowa – „wyruchani”. Najpierw przez sojuszników, potem przez komunistów, Żydów, opozycję demokratyczną. Do tego korowodu można dodać Niemców, a ostatnio – muzułmanów.
 

Przeżuwacze historii
Co dla przeciwwagi? Wszystko, co przychodzi mi na myśl, zdaje się mdłe i pozbawione emocji. Podobno nie zbudowaliśmy w ciągu minionych 25 lat drugiej Gdyni, ale jestem dumny z Targów Kielce, Olgi Malinkiewicz, rozwoju przemysłu lotniczego w Rzeszowie, Pesy, autostrad i dróg ekspresowych, uważam też, że jedną z najważniejszych inwestycji symbolicznych minionego ćwierćwiecza jest Centrum Nauki Kopernik. A jednocześnie pisząc to, czuję się jak idiota. Ponieważ nie ma w tym siły, mitu, krwi, jest co najwyżej nuda małej stabilizacji.

Pytanie zresztą, czy na czasie teraźniejszym liberalna klasa polityczna mogła ufundować jakiś mit, czy mogła schować do wypełniającej się dobrami szafy magnes, który przyciągnąłby tłumy. Jeśli prawdziwe są zapomniane, choć piorunująco aktualne rozpoznania Stefana Kisielewskiego, byłoby to działanie skazane na porażkę. Jak pisał w „Ludziach z akwarium”: „Polacy nigdy nie zapominają przeszłości, ona w nich żyje, współrzędnie z teraźniejszością, oddziaływując niewidocznie na ich postępowanie i zachowanie. Polacy to przeżuwacze historii, karmiący się wciąż minionym, choć częstokroć wcale sobie tego nie uświadamiają”.

Może zatem coś większego z czasów minionych? Okrągły Stół? Został tyle razy unieważniony w dyskursie publicznym, że przyznają się do niego najodważniejsi. Porozumienia sierpniowe? Im dalej w lata, tym bardziej utrwala się opinia, że były początkiem końca polskiej klasy robotniczej. Rocznica wejścia do UE? Radość zawsze będzie zatruta goryczą, bo przecież dwa miliony osób skorzystały z możliwości i czmychnęły do lepiej urządzonych krajów. Rocznica pierwszych wolnych wyborów? Kto widział, jak wygląda wznoszony 4 czerwca toast za Polskę, ten wie, że pije go wyłącznie garstka ojców założycieli III RP. Klasa średnia nie ma swoich bohaterów, nie ma spektakularnych ofiar, a jej potencjalne mity założycielskie są zbyt skomplikowane, by przyciągnąć licznych wyznawców.
Takich problemów nie mają specjaliści od konserwatywnej maszynerii historycznej. Bardzo prawdopodobne, że nudna jak flaki z olejem autostrada A4 już wkrótce zmieni swój charakter i stanie się częścią świętej sprawy. Trwają starania o nadanie jej imienia żołnierzy wyklętych.
 

Wygaszone
Pisze Janusz Majcherek („Szeroki front niszczenia III RP”, „GW”, 11 września 2015): „Najlepszy okres w nowożytnych dziejach Polski dobiega końca, bo zbyt wielu Polaków uwierzyło, że był ułudą, którą należy przegnać”. Zdanie prawdziwe, ale niepełne. Jego autor od lat nie dostrzega bowiem, że istnieje w Polsce rzesza ludzi ubogich (podkreślam: ubogich, a nie nędzarzy), dla których rok 1989 był początkiem procesów niezrozumiałych i groźnych. Z dnia na dzień stracili pracę, ze zdumieniem dowiadując się, że miejsca, w których spędzili kawał życia, nadają się jedynie do wyburzenia. Zostali wydziedziczeni z PRL-owskich mitów (możemy po stokroć się ich zapierać, ale były nasze, dawały masom ciepło i poczucie bezpieczeństwa), nie dostając w zamian nowych – a to tak, jakby puścić podróżnika w daleką drogę bez butów.

Mimo upływu lat trauma przełomu jest ciągle żywa, a liberałowie nie znaleźli sposobów na jej wyciszenie. Co więcej: płynnie przeszła na nowe pokolenie – dzieci tych, którym wówczas, w 1989 r., grunt usuwał się spod nóg. Rację ma Leder: młodzi ludzie na demonstracjach narodowych mówią tym samym językiem co ich rodzice. Przepraszam, bardziej radykalnym, bo niestępionym przez wiek i lęk.

Minione 25 lat nie było ułudą. Dla tych, którzy przychodzili na wiece Dudy i Kukiza, było i jest światem, który wymagał wysiłków podniebnych, wysiłków, na które nie wszyscy byli przygotowani: ryzyka, mobilności, życia na ciągłym stand by.

Podobnie jak Majcherek należę na razie do beneficjentów przemiany, w pełni świadomy, że stąpam po kruchym lodzie. Różni nas jedno: kiedy patrzę na tłum oklaskujący obecnego prezydenta, widzę nie tylko ludzi otumanionych propagandą, wiecznie niezadowolonych, wyczekujących nowego Mesjasza, posłusznych opisywanemu przez Kisielewskiego „zabójczemu instynktowi, który każe Polakom niszczyć się wzajemnie i własnymi rękami wciągać do wrzącej smoły, zamiast ustalić wspólne postępowanie wobec Przeciwnika czy Władcy, pozwalające zachować godność i spokój”.

Widzę również ruiny, w które obróciła się fabryka niegdyś zatrudniająca moją matkę. Kilkaset osób ruszyło wtedy, z dnia na dzień właściwie, w wędrówkę w nieznane: w świat kuroniówek, strukturalnego bezrobocia, wyjazdów za granicę, tymczasowego zatrudnienia, robót interwencyjnych. Jeżdżę w to miejsce podczas każdego pobytu w mieście rodzinnym, żeby zajrzeć w dzieciństwo i wspomnienia. Lepiej byłoby wypalić to gruzowisko, żeby nie został kamień na kamieniu. Ruiny kłują w oczy i są nadal jak wyrzut sumienia.

Takich zakładów były w Polsce tysiące. Takich ludzi, na twarzach których zastygł wówczas grymas rozczarowania – raz melancholijny, raz wściekły – spotykam codziennie. Czy można było lepiej przygotować ich do nowej rzeczywistości? Nie wiem. Na pewno takich prób nie było.

To, co nieodrobione, odbija się jednak czkawką i wraca właśnie w postaci rosnącej narodowosocjalistycznej siły, która daje polskim ubogim to, na co tyle lat czekali – mitologię, zrozumienie, wielkie obietnice. Bez pokrycia? Oczywiście, ale w świecie „przeżuwaczy historii” nie ma to najmniejszego znaczenia. Przeciwwaga nigdy chyba w ciągu tego ćwierćwiecza nie była tak słaba i pozbawiona wiary w siebie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2015