Już nie ma dzikich plaż

JAN MARCIN WĘSŁAWSKI, biolog: Dosypujemy piasek, stawiamy kamienne rafy, za wszelką cenę bronimy klifów. Ale prawie nikt nie myśli o tym, co stanie się za pół wieku z Żuławami.

30.07.2023

Czyta się kilka minut

 / MICHAŁ ŁEPECKI DLA NARODOWEGO CENTRUM NAUKI
Jan Marcin Węsławski // Michał Łepecki dla Narodowego Centrum Nauki

JOANNA WIŚNIOWSKA:Byłam ostatnio w Łebie i od wszystkich słyszałam, że mają ładną i dużą plażę, tymczasem piasek został tam przecież przywieziony.

JAN MARCIN WĘSŁAWSKI: Takie procesy dzieją się na całym świecie. Jedna z najsłynniejszych plaż, Waikiki na Hawajach, jest całkowicie stworzona ze zwiezionego piasku. Ludzie po prostu chcą, żeby plaże były duże i sterylnie czyste. Niektórzy reagują wręcz paniką, gdy dowiadują się, ile na piasku żyje różnych stworzeń.

Jakie grupy interesów walczą o polskie plaże?

W grze są trzy różne siły. Pierwsza to naukowcy, którzy od dawna powtarzają, że procesy brzegowe, erozyjne, należy zostawić naturalnemu biegowi. Oczywiście z wyjątkiem przypadków, gdy chronimy jakiś obszar szczególnie cenny kulturowo. Nie oddamy morzu Gdańska, a Holendrzy Hagi czy Rotterdamu. Ale są miejsca, które powinniśmy sobie odpuścić i pozwolić działać przyrodzie. W Polsce mamy długie wybrzeże, niemal w linii prostej eksponowane na falę. Morze w jednym miejscu piasek zabiera, w drugim oddaje; to wielo­letni cykl. Dlatego nie zawsze w Łebie będzie więcej piasku niż w Międzyzdrojach. Powinniśmy pozostawić sprawy ich naturalnemu biegowi, ale tu pojawiają się oczekiwania turysty, który przyjeżdża na wakacje i chce mieć dużą i czystą plażę. Bez robaków czy gnijących roślin.

Najlepiej z parkingiem pod nosem?

Tak, do tego z restauracją i barem. Z badań, które prowadzono w wielu krajach, wynika, że mężczyźni czują się bezpieczni, gdy są niedaleko własnego samochodu. Im bardziej się oddalają, tym mocniej wzrasta poczucie dyskomfortu. Trudno z tym polemizować, bo gdy ludzie przyjeżdżają na krótki wypad, to nie mają czasu na rozkoszowanie się wielokilometrowymi spacerami. Stąd takie tłumy np. we Władysławowie, gdzie turystom nie przeszkadza tłok i hałas. Oni chcą udogodnień. To druga strona sporu.

Jaka jest trzecia?

Administracja państwowa, związana przepisem uchwalonym na przełomie wieków, że linia brzegowa jest granicą państwa. W ustawie wysokiego szczebla zapisano, że nie oddamy ani metra granicy, nie ma więc miejsca na to, by morze zabrało trochę plaży.


CZY POLSKA ZAMIENIA SIĘ W PUSTYNIĘ?

PIOTR WÓJCIK: Wody brakuje już nie tylko w Wielkopolsce i centralnej Polsce, ale na bezpiecznym dotychczas Podlasiu. Wysychają jeziora i rzeki, wody brakuje też pod ziemią. Kryzys uderzy nie tylko w rolnictwo.


Najbardziej zadowolone są przedsiębiorstwa, które zajmują się dosypywaniem piasku. Zwłaszcza że gdy najbliższej zimy piasek zostanie wypłukany, w następnym roku zabawa zacznie się od nowa. I to za grube pieniądze. Zadowolone są również firmy, które pogłębiają wejścia do portów, tzw. tory podejściowe. Z urobkiem trzeba coś zrobić, można więc go dorzucić do plaży. To się podoba urzędom morskim, bo nie muszą się martwić, skąd brać piasek. Do tego osoby zajmujące się administracją chcą mieć poczucie sprawczości. Za coś w końcu im się płaci, więc robią rzeczy, które widać i które turyści doceniają.

To nie jest jedyny sposób urzędniczej „ochrony” naszych brzegów.

Próbuje się różnych metod, łącznie z drucianymi siatkami czy kamiennymi narzutami. W okolicach Słowińskiego Parku Narodowego zrobiono eksperyment, stosując coraz twardsze materiały, ale w efekcie fala odbija się mocniej i szybciej zabiera piasek. Im bardziej betonowa ścianka, im więcej kamieni, tym szybciej pozbywamy się plaży. Naukowcy, którzy o tym mówią i którzy chcą zachować naturalne procesy w ich biegu, są najbardziej znienawidzeni.

Na tym się nie da zarobić.

O właśnie, a chce tego wiele osób, nie tylko nad morzem. Weźmy lasy. Niejeden leśnik czuje się chory, gdy widzi nieurządzony las, w którym leżą martwe drzewa porośnięte innymi roślinami.

To jak z rzekami, które najlepiej, gdyby były rynnami z wodą.

Zdecydowanie tak: zdrowy rozsądek i unijne deklaracje oparte na opiniach naukowców mówią o tym, żeby zostawić rzeki naturalnemu biegowi i nie betonować brzegów. W ten sposób woda najlepiej się oczyszcza, zachowuje się retencję, naturalne nawadnianie. Ale to długofalowe korzyści. Krótkofalowe są takie, że lepiej mieć betonowy murek, na którym postawi się bar i przystań. To sprawia wrażenie zagospodarowania. Nie chcę przez to powiedzieć, że z całej Polski mamy zrobić park narodowy, ale zachowajmy naturalne obszary: 30-50 procent. Ingerujmy w naturę, jeśli musimy chronić cywilizacyjnie cenne obszary i tam, gdzie to jest konieczne dla przetrwania ludzi.

Plaża nie należy do tej kategorii.

Tak, ale wtedy pojawiają się ci, ­którzy mają interes w dosypywaniu piasku i krzyczą, że jeśli nie będziemy tego robić, to morze zabierze nam wszystkie plaże; takie wołania słychać m.in. w Gdyni-Orłowie. To kompletna bzdura, bo stawianie kolejnych kamiennych raf, jak chcą obrońcy klifu, sprawia, że on szybciej się rozmyje. No i przez ochronę tego klifu, który jest przecież źródłem piasku dla miejscowej plaży, trzeba co roku dosypywać go z innych miejsc. Ponadto betonowe rafy działają w miejscu, w którym się znajdują, ale gdy się kończą, następuje gwałtowne rozmywanie piasku; tak zachowują się prądy morskie. Żeby chronić skutecznie plaże, trzeba by ciągnąć te rafy dalej, aż do końca polskiej granicy.

To oznacza betonową opaskę wzdłuż naszego wybrzeża?

Mowa tu o podwodnych rafach, to nie jest widoczna opaska. Te rafy są i tak lepsze od betonowej opaski, jaką stanowi choćby bulwar nadmorski w Gdyni, który tak ludzi zachwyca, bo można iść tam na spacer lub przejechać się hulajnogą. Z dzieciństwa pamiętam jednak stary, rozbity przez fale i działania wojenne bulwar. Było tam mnóstwo kieszonkowych plaż, to było fajne – z tym że naturalna plaża jest jeszcze fajniejsza. No dobra, bulwar już jest, ale zostawmy w spokoju resztę plaż, także tę w Orłowie, która wciąż jest kawałkiem naturalnej plaży w dużej aglomeracji miejskiej, co się w Europie nie zdarza.

„Klif walczy o życie z morskim żywiołem” – to opinia tych, którzy chcą chronić orłowski klif. Brzmi to dramatycznie, aż chce się ruszyć z pomocą.

Przecież klif nie osuwa się z powodu działań morza, ale z powodu erozji od strony lądu, która jest spowodowana np. deszczem. Morze zabiera to, co zsunęło się do wody. Jeśli będziemy chronić klif plastikową siatką i podwodnymi rafami, to on się rozsypie, stanie się pagórkiem. Jego ochrona oznacza de facto stworzenie osypiska, powstaną wydmy, a w związku z tym morze nie będzie zabierało urobku, nie będzie tworzyło plaż. Na naszym wybrzeżu mamy niewiele klifów, a zatrzymując morze, w końcu się ich pozbędziemy. Tymczasem dzięki temu, że jest orłowski klif, Sopot nie miał nigdy problemu z plażą, bo cały tamtejszy piasek morze w naturalny sposób przynosiło z Orłowa. Jeśli klif stanie się pagórkiem, to w Sopocie trzeba będzie dosypywać piasek z Brzeźna. Możemy się tak bawić w nieskończoność.


POCZĄTEK POLSKI

MICHAŁ SOWIŃSKI: To trwa już od jesieni. Wraz z pierwszymi sztormami nad Bałtykiem rozbudowuje się niż melancholii. Czuć go w szumie powykręcanych sosen, sinym kolorze morza, wszechobecnej pustce. I nie chce odejść.


Ochronie klifu towarzyszy również inna dyskusja: użytkownicy chcieliby, żeby nic im się nie zwaliło na głowę. Są jak ci ludzie, którzy wchodzą do lasu i się oburzają, że gałąź spadła.

A na terenie zabudowanym wylała rzeka.

Otóż to. Podobnie jest z miejscami zalanymi przez morze. Mamy świetne mapy, które pokazują, gdzie za pół wieku będzie sięgała woda, więc nie ma sensu kupowanie w tych miejscach ziemi czy stawianie na „ochronę wybrzeża”. Nie da się mieć wszystkiego naraz. Przyroda, którą deklaratywnie chcemy chronić, jest często nieprzyjazna i niebezpieczna, może zmoczyć nogi, spaść na głowę, czasem śmierdzi. Tak jest na całym świecie, a my naprawdę mamy szczęście, jeśli chodzi o warunki przyrodnicze, w których żyjemy. Doceńmy je i nie psujmy.

Czy da się w ogóle kontrolować morze?

W żadnym wypadku, to marzenie przypomina historie ze starożytności, kiedy król Kserkses kazał chłostać morze łańcuchami, bo uniemożliwiało przepłynięcie jego floty przez cieśninę w czasie wojny peloponeskiej. Nawet Bałtyku, który jest płytkim akwenem, nie da się opanować. To, że gdzieś ustawimy zaporę, sprawi tylko, że przesuniemy problem. Prądów morskich nie da się ujarzmić. Poza naszą kontrolą jest cała morska przyroda, bo ona nie składa się tylko z wody, dorsza i foki. Jest takie znane powiedzenie pastora Reinholda Niebuhra, zajmującego się alkoholikami: trzeba mieć odwagę, żeby zmienić to, co można zmienić, a pokorę, żeby pogodzić się z tym, czego zmienić nie można, oraz rozum, żeby odróżnić jedno od drugiego.

Ludzi, którzy majstrują przy brzegu, nazywa Pan zwolennikami opcji ­inżynierskich.

Mam długie zęby na inżynierów brzegowych. W przeciwieństwie do urzędników, którzy wykonują swoją pracę, bo im kazano, inżynierzy to wyrachowani techno­kraci. Chcą budować tamy i hamować bieg rzek. Chcą wszystko kontrolować, wierzą w swoją moc sprawczą. To nie są osoby, które chcą żyć w zgodnie z naturą.

Zmiana klimatu i podnoszący się stan mórz spotęgują problemy, o których rozmawiamy?

Tak. Wiele krajów już opracowuje scenariusze, dyskutuje ze społeczeństwem. U nas zaś nikt nie rozmawia o skazanych na zalanie Żuławach Wiślanych i o tym, jaki będzie koszt przesiedlenia stamtąd ludzi. Słyszę, że będziemy się martwić za pół wieku. My już musimy się przygotowywać, a nie szukać rozwiązań w panice, gdy coś się zadzieje.

Z czego wynika takie podejście?

Jest u nas silne polityczno-światopoglądowe lobby, które mówi o tym, żeby czynić sobie ziemię poddaną.

Wierzy Pan, że jednak coś się zmieni i pozostawimy w końcu naturę w spokoju?

Wierzę, że kiedyś ludzie spróbują wyjść z zatłoczonej plaży we Władysławowie, przejść się kilometr w bok, by w spokoju obserwować przyrodę. Tam pod patykami kryją się zmieraczki piaskowe, a w sierpniu zaczną wracać z Syberii biegusy.

Optymista z Pana.

W XIX wieku w USA, w szczycie ekspansji cywilizacyjnej, znalazł się John Muir, który stwierdził, że trzeba zostawić pewne obszary Ameryki zamknięte na ekspansję człowieka. To on był propagatorem stworzenia Parku Narodowego Yellow­stone. Nie padały argumenty, że będzie można tam polować czy pozyskiwać drewno na deski. Chodziło o z pozoru abstrakcyjną potrzebę ukojenia duszy ludzkiej. Człowiek naprawdę potrzebuje miejsca, w którym mógłby popatrzeć na niezaburzoną przyrodę. ©

PROF. JAN MARCIN WĘSŁAWSKI jest biologiem morza i  dyrektorem Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2023