Dżentelmen w trabancie

Politykę miał we krwi. Czy mogło być inaczej? Urodził się wszak w rodzinie od pokoleń angażującej się w sprawy publiczne. Ojciec: przedwojenny parlamentarzysta, stryj: przedwojenny premier.

01.04.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Anna Włoch / FORUM
/ Fot. Anna Włoch / FORUM

Do tego trzeba dodać tradycję działalności patriotycznej i niepodległościowej rodziny Kozłowskich w XIX wieku, a otrzymamy atmosferę domu, w której nie sposób dorastać bez zainteresowania polityką. Prawidłowość tę potwierdza również to, że brat Krzysztofa Kozłowskiego, Stefan, także był posłem na sejm i ministrem w jednym z rządów III RP.

Jeszcze przed wojną, w czasach dzieciństwa Kozłowskiego, jego rodzina żyła poniekąd w cieniu Marszałka Piłsudskiego – ojciec Tomasz i stryj Leon kariery robili właśnie w czasach sanacji. Ale w rodzinie była też komunizująca ciotka, a spory na temat polityki były czymś naturalnym.

Nic dziwnego, że w czasie okupacji ojciec Krzysztofa także zaangażowany był działalność konspiracyjną. Sam Krzysztof bezpośrednio z polityką zetknął się jako piętnastolatek – podczas demonstracji 3 maja 1946 r. w Krakowie, która została brutalnie rozpędzona. Władze o organizowanie demonstracji oskarżyły studentów UJ i zaczęły się wobec nich represje, Kozłowski, wówczas uczeń szkoły średniej, wziął udział w strajku solidarnościowym. Strajkującym dyrektor szkoły dał do wyboru: albo zakończą protest, albo nie dostaną świadectw. Wtedy młody Krzysztof po raz pierwszy wystąpił w roli mediatora – gdy przekonywał upartych kolegów, że z komuną trzeba walczyć chytrzej i, zamiast strajkować, lepiej się uczyć z korzyścią dla samych siebie.

Potem przyszedł KUL (gdzie Kozłowski wykładał nauki polityczne) i dziesięciolecia pracy w „Tygodniku Powszechnym” – z oczywistych przyczyn praca w redakcji takiego pisma była zajęciem nie tylko dziennikarskim, ale i politycznym. Tak zresztą uważały również władze PRL, inwigilując „TP” jak wroga politycznego.

GWIEZDNY CZAS

Ale dla obdarzonego politycznym temperamentem Kozłowskiego prawdziwy gwiezdny czas miał dopiero nadejść. Najpierw było doradzanie nowohuckiej „Solidarności”, a potem udział w obradach Okrągłego Stołu jako współprzewodniczący podstolika ds. mediów, brał udział też w pracach zespołu ds. reform politycznych. W wielu wywiadach z tamtego czasu Kozłowski przekonywał, że choć nie jest zadowolony z końcowych rezultatów negocjacji, to trzeba je przyjąć, bo na tym polega kompromis, a po drugie to dopiero pierwszy krok ku dalszej demokratyzacji.

Po wyborach czerwcowych został senatorem, lecz jego życie tak naprawdę zmieniło się dopiero w lutym 1990 r., gdy Tadeusz Mazowiecki zaproponował mu funkcję wiceministra spraw wewnętrznych. We wspomnieniach Kozłowski pół żartem, pół serio mówił, jak to Mazowiecki „zamordysta” nie dał mu żadnego wyboru. Rzeczywiście, premier potrzebował na tę funkcję kogoś takiego jak Krzysztof Kozłowski, ale on sam też chciał podjąć się tej pracy. Skądinąd wiadomo, że Jerzy Turowicz napisał wówczas list do premiera, prosząc, by ten nie pozbawiał „Tygodnika” tak ważnego redaktora. List miał przekazać sam Kozłowski. Nie przekazał... Podjął bowiem decyzję, że weźmie tę „brudną robotę”. W ministerstwie był od 7 marca 1990 do 12 stycznia 1991 r., w tym od 6 lipca 1990 r. jako minister.

Jeden z polityków – prawicy zresztą – porównał pracę Kozłowskiego w MSW do tego, co Leszek Balcerowicz dokonał w ministerstwie finansów.

Istotnie, lista osiągnięć jest długa – przekształcenie milicji w policję, zlikwidowanie SB, weryfikacja funkcjonariuszy i utworzenie Urzędu Ochrony Państwa, utworzenie jednostki GROM. W bardzo krótkim czasie państwa zachodu zaczęły polskie służby specjalne traktować jako sojuszników. Ale prawdziwe świadectwo zmian wystawiły służby Związku Radzieckiego, które zorientowawszy się, co się dzieje, zaczęły budować własną siatkę szpiegowską – taką jak na Zachodzie. Sowieci zaliczyli nas do zachodniego obozu wcześniej niż on sam – mawiał często Kozłowski. Zerwanie z zależnością nie oznaczało braku współpracy tam, gdzie była ona konieczna – jak w przypadku operacji Most, czyli przerzucania Żydów z ZSRR do Izraela. W ówczesnych warunkach międzynarodowych była to akcja skomplikowana i delikatna.

Polacy też jako sprzymierzeńcy Zachodu nie kazali na siebie długo czekać – to polscy agenci w 1990 r. wywieźli wówczas kilku amerykańskich funkcjonariuszy z Iraku (który wcześniej napadł na Kuwejt), była to operacja bardzo ryzykowna, a Stany Zjednoczone z wdzięczności za nią umorzyły Polsce część długu.

Dzieło Kozłowskiego – służby specjalne niepodległej Polski – wytrzymało próbę czasu. Niech dowodem będzie fakt, że obecny minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz do pracy w resorcie przyszedł właśnie za czasów Kozłowskiego.

TECZKI, AKTA I AGENCI

Wokół tych kilkunastu miesięcy pracy Krzysztofa Kozłowskiego w MSW narosło wiele mitów i legend. Oskarżano go niemal o wszystko – a przede wszystkim o nadmierną wyrozumiałość dla ludzi dawnego systemu. Jak było naprawdę? Weźmy chociaż niesławne palenie akt. Decyzje o tym zapadły latem 1989 r. i większość dokumentów spalono, zanim Kozłowski wszedł do resortu. Cudów dokonać zrazu nie mógł, bo nie mógł zatrudniać ludzi.

Jednak już pierwszym działaniem Urzędu Ochrony Państwa, którego szefem Kozłowski został 11 maja 1990 r., było właśnie śledztwo w sprawie palenia akt. Warto tu dodać, że późniejsze ekipy, kierowane także przez „przyśpieszaczy”, nie były bardziej skuteczne w karaniu winnych tego procederu, skoro procesy w sprawie palenia akt trwały do połowy lat 90.

Niechęć Kozłowskiego do powszechnej lustracji nie oznaczała zaniechania sprawdzania ludzi, gdy to było konieczne. To zresztą on zdemaskował dawnego agenta SB, który chciał się wkupić w łaski nowej władzy – a był rekomendowany m.in. przez braci Kaczyńskich. Takich przypadków było wiele. Natomiast porządki w MSW rzeczywiście przypominały – jak to czasem mówił – czyszczenie sanitariatów. Weryfikację byłych esbeków, co objęło 14 tys. ludzi, przeprowadzono w bardzo krótkim czasie, mogła być niedoskonała, ale w gruncie rzeczy się sprawdziła.

Niewątpliwą zasługą Kozłowskiego było zabezpieczenie akt sprawy Grzegorza Przemyka – młodego chłopaka zabitego przez milicjantów w 1983 r. O warunkach panujących wówczas w MSW niech świadczy fakt, że na komendę, gdzie znajdowały się opasłe tomy, wiceminister Kozłowski musiał jechać osobiście i po znalezieniu pokoju z dokumentami czekać na przyjazd wezwanego prokuratora. Zabezpieczanie akt drogą formalną mogło się bowiem skończyć zniknięciem materiałów. O tym powinni pamiętać ci, którzy oskarżają Kozłowskiego o bezradność w tamtych czasach.

LOJALNOŚĆ

Krzysztof Kozłowski podał się do dymisji wraz z całym rządem Tadeusza Mazowieckiego, po przegranych wyborach prezydenckich w listopadzie 1990 r. Proponowano mu pozostanie na stanowisku ministra w kolejnym gabinecie, ale odmówił. Kierowało nim przekonanie, że zadanie już wykonał i może odejść, a zwłaszcza lojalność wobec Mazowieckiego – polityka, z którym się utożsamiał, a przede wszystkim był wieloletnim przyjacielem. Nie odszedł całkiem z polityki – przez kolejne kadencje był senatorem z ramienia Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Choć – co trzeba podkreślić – członkiem żadnej z tych partii nie był. Interesowała go polityka państwowa, a nie partyjna. Był jednak lojalny wobec środowiska unitów i gdy partia ta w 2001 r. sromotnie przegrała wybory – wycofał się z życia politycznego.

Często oskarżano go, że upolitycznił „Tygodnik Powszechny” – uczynił z niego tubę propagandową ugrupowania, które wspierał. Sprawę jednak należałoby odwrócić z głowy na nogi. Unia Wolności była organizacją w prostej linii wywodzącą się z polskiej inteligencji, wielu jej polityków było co najmniej czytelnikami „TP”, jeśli nie autorami i współtwórcami całego środowiska (tak ganionego przez oponentów „salonu”).

To więc raczej Unia była emanacją „Tygodnika”, a nie na odwrót. Partia ta realizowała program, który „TP” opisywał i tworzył, gdy jeszcze nikomu nie śniły się wolne wybory. Kozłowski – działający na przecięciu polityki i dziennikarstwa, nie był rzadkością w okresie transformacji.

KORZYŚĆ MAJĄTKOWA

Choć oczywiście Kozłowski nie pasowałby do polityki uprawianej w sposób współczesny – gdy liczy się blichtr i partyjna kasa. W połowie lat 90. zaprosiłem senatora Kozłowskiego do mojego liceum, aby opowiedział o przygotowywanej wówczas w parlamencie konstytucji. Byłem pewien, że pod szkołę podjedzie jakaś limuzyna, że kierowca otworzy Kozłowskiemu drzwi. Jakież było moje zdziwienie, gdy pod liceum podjechał szary trabant...

Z takim podejściem do dóbr materialnych Krzysztof Kozłowski już na wstępie wysyłał jasny sygnał wszystkim, którym marzyły się jakieś lukratywne powiązania polityki z biznesem. Trabant ten zresztą był dobrym argumentem, gdy różni ludzie zarzucali politykom z obozu solidarnościowego, że dorwali się do władzy, by czerpać z tego korzyści majątkowe. Choć nie wszystkich to przekonywało: na jednym ze spotkań z wyborcami, ktoś zarzucił Kozłowskiemu, że na pewno się „nachapał” i wozi się limuzynami. Gdy usłyszał, że akurat senator Kozłowski jeździ trabantem, nie dając się zbić z tropu, odburknął – ale na pewno z silnikiem polo! (była taka seria trabantów produkowana zaraz po zjednoczeniu Niemiec). Rzeczywiście Trabant Kozłowskiego był z silnikiem polo.

Raz tylko Kozłowski jako polityk przyjął korzyść majątkową, której przyjmować nie powinien. Zrobił to zresztą nieświadomie. Kiedyś jakaś firma lobbingowa postanowiła zwrócić na siebie uwagę, wysyłając parlamentarzystom ładnie opakowane butelki alkoholu. Jedna taka dotarła na ul. Wiślną 12. Zaraz potem jednak przyszło polecenie klubu parlamentarnego Unii Wolności, żeby tych prezentów nie przyjmować i podarunki odesłać do nadawcy. Senatora Kozłowskiego nie było w Krakowie, ale nie miało to znaczenia – bowiem zanim polecenie nieprzyjmowania podarku trafiło do redakcji „Tygodnika”, butelka została skrzętnie osuszona przez kolegów redaktorów.

Jeśli pili zdrowie Kozłowskiego – niech im to będzie wybaczone.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2013