Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W drodze z jednej festiwalowej imprezy na drugą zawsze w pewnym momencie któraś stopa postanawiała uwolnić się spod władzy buta i stopniowo realizowała to postanowienie. Przepraszałem towarzyszących mi przyjaciół, poprawiałem węzeł, po chwili – to samo. Jedynie podczas tańców w „Szajbie” nic podobnego się nie działo; ale tam tańczyło się właściwie nieruchomo, z uwagi na ścisk. Na koncercie The Bester Quartet nogi same przytupywały mną i wymachiwały, gdy siedziałem, co w oczywisty sposób prowadziło do kolejnego rozwiązania.
Festiwal nosił imię Brunona Schulza. Przygotowując fragmenty jego dzieła do ewentualnego głośnego czytania i interpretacji, zaznaczyłem i ten o znikającym Jakubie: „Przestaliśmy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węźle odluźniał się od nas, punkt po punkcie gubił związki, łączące go ze wspólnotą ludzką”. Bardzo możliwe zatem, że także moje węzły, choć rozwiązane, związane były z Schulzem.
Z festiwalu wiozłem do domu trzy walizki. W pierwszej siedział Ludwik Flaszen w kapeluszu z szerokim, opadającym rondem. „Za moich czasów polonistyka była wstępem do wszechwiedzy”, powiedział. „I czuję się dumny z faktu, że także dzisiaj niesie ona pewne przesłanie mesjańskie”. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie z Piotrem Sommerem, pilnie notując, każdy trochę co innego. Ja zapisałem wyznanie Flaszena: „Jestem chybionym ojcem-współzałożycielem schulzologii. Chybionym”. Piotr mi potem mówi, że on nie zapisał tego „ojca” i chyba go tam nie było. „Czy ta wielka trójca”, pytał dalej Flaszen, mając na myśli Witkacego, Gombrowicza i Schulza, „jest dzisiaj żywa? Kiedy jestem na mojej wsi paryskiej – nie bardzo wiem. Tam jest inna problematyka. Powszechne jest jednak poczucie, które oni również mieli, końca cywilizacji europejskiej. Ta wielka trójca miała poczucie, że oni są ostatni. Nie pierwsi, ale ostatni. Ja myślę, że my z Grotowskim mieliśmy podobne poczucie”.
Tego samego dnia Paweł Huelle miał mówić o „Mesjaszu”, zaginionej powieści Schulza, ale się nie pojawił. W drugiej walizce wiozłem więc Erwina Schenkelbacha, „Jakim autobusem pan wraca do Krakowa?” „Link-Busem, panie Erwinie. Limbusem”. Pojechaliśmy razem. W drodze opowiadał mi o przyjaźni ze Stanisławem Staszewskim. „To był najlepszy poeta tamtego czasu, nie uważa pan?”. Przed wyjazdem z Polski w 1963 r. Schenkelbach nagrał na taśmę jego piosenki. „Moja ulubiona to była »Ballada o kocie Makawity«, której chyba nikt inny nie nagrał. Słuchałem tej taśmy nieustannie i to mnie trzymało przy życiu. Byłem wtedy kompletnie zagubiony, mieszkałem w małym mieszkanku na parterze willi w Tel Awiwie. I któregoś razu ktoś wszedł przez okno i ukradł mi magnetofon wraz z tą taśmą. I przepadło”.
W trzeciej walizce jechał Jerzy Ficowski. Kiedy w nocy, po powrocie do domu, zajrzałem do środka, zobaczyłem, że wciąż siedzi pod upstrzoną muchami żarówką, ze zmęczonymi oczami. Podał mi w milczeniu plik notatek, na ich obwolucie rozpoznawalnym charakterem pisma napisane było: BRUNO SCHULZ, „MESJASZ”.
Otworzyłem natychmiast. Wewnątrz była pusta walizka.