Drohobyczanin

W Drohobyczu czytali go niemal wyłącznie nieliczni znajomi. A sam Schulz, zawsze w szarym garniturze, uginający się w kolanach przy każdym kroku, skromny był aż do przesady. Nie potrafił wyartykułować głośno, że właśnie dostał w Warszawie ważną nagrodę Akademii Literatury.

09.07.2007

Czyta się kilka minut

Wystawa w krakowskim muzeum MOCAK, 2020 r. Fot. JOANNA URBANIEC / POLSKA PRESS/Polska Press/East News /
Wystawa w krakowskim muzeum MOCAK, 2020 r. Fot. JOANNA URBANIEC / POLSKA PRESS/Polska Press/East News /

AGNIESZKA SABOR: Co z przedwojennego Drohobycza przetrwało do dzisiaj?

ALFRED SCHREYER: Stare, znajome uliczki zachowały się, ale wokół centrum wybudowano po wojnie potworne, sowieckie bloki. Ludność podwoiła się: przed wojną Drohobycz liczył 40 tys. mieszkańców, dziś - 80 tys. Polaków pozostało 1250. Żydów - 200, w większości przybyłych zresztą z Ukrainy Wschodniej. Ja jestem w moim mieście ostatnim przedwojennym Żydem. Współcześni drohobyczanie - w ogromnym procencie Ukraińcy, którzy znaleźli się tu w czasach sowieckich, nie mają pojęcia, czym niegdyś było to miasto.

A czym było?

Drohobycz był przede wszystkim uroczy. Mały, ale zdumiewający wysokim poziomem wykształcenia i otwartością jego mieszkańców na wysoką kulturę. Każdego wieczoru widać to było na ulicy Mickiewicza, gdzie znajdowało się corso. Spacerowali po nim lekarze i adwokaci, nauczyciele i inżynierowie. Chłopcom z mojego gimnazjum oficjalnie nie wolno było przychodzić: na corso zbyt łatwo było spotkać przedstawicielkę płci przeciwnej. Pamiętam wspaniałą cukiernię Fedewicza, Polaka (jego syn zmarł niedawno). I mnóstwo księgarń (tylko na Rynku można się było doliczyć aż trzech!) - a wśród nich żydowską, która nosiła nazwę "Alfa". Prowadziła ją uciekinierka z Wiednia. Książkę można w niej było nie tylko kupić, ale i wypożyczyć. Pamiętam też pracownię fotograficzną naszego sąsiada Bertolda Schenkelbacha - autora najpiękniejszych drohobyckich widokówek.

Skąd brał się ten inteligencki sznyt małego miasteczka?

Ropa. Kiedy w XIX wieku w oddalonym od Drohobycza o 11 km Borysławiu trysnęły fontanny ropy, zaczęto ją czerpać - dosłownie - wiadrami. Rafinerie powstawały jedna za drugą. W dwudziestoleciu Państwowe Oleje Mineralne konkurowały z trzema rafineriami prywatnymi, przede wszystkim z "Galicją", w której główne udziały mieli Holendrzy i Francuzi.

Wraz z rozwojem przemysłu wydobywczego, do Drohobycza zjeżdżała inteligencja - w 80 proc. żydowska. Wśród przybyłych znalazła się moja rodzina. Ojciec - wykształcony na niemieckich uniwersytetach chemik, który doktorat uzyskał w Zurychu - w 1932 roku znalazł tu dobrze płatną pracę. Ale pierwsze dziesięć lat życia spędziłem w zachodniogalicyjskim, dwunastotysięcznym Jaśle. I dobrze pamiętam to miasto z czasów, kiedy jeszcze istniało: nauczyciela z pobliskich Niegłowic, który przez trzy lata przychodził do mnie do domu, szkoły, do których uczęszczałem: im. Staszica i im. Traugutta. Budynek tej ostatniej jako jeden z niewielu w Jaśle ocalał z wojennej pożogi. We wrześniu 1944 roku niemiecki starosta Walter Genez kazał wygnać mieszkańców i spalić miasto.

W Drohobyczu wstąpiłem do Prywatnego Gimnazjum Koedukacyjnego im. Henryka Sienkiewicza. W drugiej klasie moją wychowawczynią klasy została Józefina Szelińska, narzeczona Bruno Schulza.

Czy wtedy poznał Pan pisarza?

Schulz mieszkał przy ulicy Floriańskiej i codziennie szedł do gimnazjum państwowego, gdzie pracował. Ja szedłem z ulicy Bednarskiej do gimnazjum prywatnego. Spotykaliśmy się na skrzyżowaniu. Wiedziałem, że to znajomy mojej nauczycielki, uważałem więc za stosowne mówić mu "dzień dobry". A on bardzo grzecznie odkłaniał się ręką do kapelusza. Kiedy w 1934 roku wstąpiłem do gimnazjum państwowego, zostałem jego uczniem.

Jakim był nauczycielem?

Cichym, sumiennym, ale jednocześnie fascynującym. Bardzo cierpliwy, bronił się jedynie przed hałasem w klasie. "Chłopcy, bardzo proszę, zachowujcie się ciszej" - prosił, nigdy nie podnosząc głosu. Uczył nas rysunków i prac ręcznych, przede wszystkim stolarki. Dało się zauważyć, że nie przepadał za tym drugim przedmiotem. Może dlatego tak bardzo się do niego przykładał? Choć nam zdarzało się namówić go, by opowiedział jakąś bajkę - improwizowaną, ale zawsze opartą na motywach klasycznych. Najpierw tłumaczył (bardziej chyba sobie niż nam), że trzynastoletni chłopcy są już zbyt dorośli na takie zabawy, potem kazał pozamiatać pracownię, a wreszcie opierał się o stół, w półobrocie od nas, wpatrzony w drzwi. Gdy opowiadał bajki, nigdy na nas nie patrzył.

Wtedy nie było magnetofonów i nikt nie zarejestrował tych opowieści, nikt niczego nie zanotował - szkoda, bo pamiętając ich atmosferę, jestem przekonany, że dziś stanowiłyby ważny element dorobku pisarza. Zresztą, kiedy myślę o freskach, które w drohobyckim getcie namalował dla dzieci esesmana Feliksa Landaua, przypominają mi się tamte bajkowe lekcje. Schulz miał do dzieci ogromny szacunek.

I właśnie jako nauczyciel stolarki ma udział w moim ocaleniu z Zagłady. Podczas okupacji znalazłem się w Rawce, jednym z pięciu obozów pracy przymusowej dla Żydów pod Drohobyczem (tam nie zbudowano nawet ogrodzenia, i tak nie było dokąd uciekać). Udało mi się dostać pracę w stolarni. Byłem użyteczny, więc żyłem.

Miał swoich ulubieńców?

Schulz zdawał sobie sprawę, że nie każdy obdarzony jest talentem artystycznym, dlatego wszystkim dawał dobre stopnie. Wybierał jednak ulubieńców - tych, którzy pisali albo rysowali. Mnie lubił, bo miałem zdolności muzyczne i dobrze śpiewałem. Ale jego największym pupilem był Andrzej Chciuk - zmarły w Australii pod koniec lat 70. pisarz, autor m.in. dwóch książek "drohobyckich": "Atlantydy" i "Ziemi księżycowej". Pisał już w szkole. W gimnazjum co roku odbywały się rewie na rzecz Ligi Morskiej i Kolonialnej; autorem piosenek, skeczów i okolicznościowych wierszyków nieodmiennie był Chciuk. Zdumiewające, że ukochany uczeń Schulza był antysemitą. Na szczęście, gdy dojrzał, radykalnie zmienił poglądy, a swojemu żydowskiemu nauczycielowi poświęcił jeden z najpiękniejszych rozdziałów "Atlantydy".

Czy przedwojenni drohobyczanie zdawali sobie sprawę, że w ich miasteczku żyje wybitny pisarz?

W Drohobyczu czytali go niemal wyłącznie nieliczni znajomi. A sam Schulz, zawsze w szarym garniturze, uginający się w kolanach przy każdym kroku, skromny był aż do przesady. Nie potrafił wyartykułować głośno, że właśnie dostał w Warszawie ważną nagrodę Akademii Literatury. Ale on doskonale czuł Drohobycz i drohobyczan. Dobrze pamiętam jego wizyty "na Łanie", w dzielnicy, w której - blisko synagogi - mieszkali Żydzi ortodoksyjni. Rysował ich z dużym zaangażowaniem, a kiedy pytaliśmy, dlaczego (nam ten świat wydawał się obcy i anachroniczny), tłumaczył, że już niedługo takie dzielnice znikną z powierzchni ziemi. Jak się okazało, miał proroczą intuicję. Nie wiem tylko, czy tak wyobrażał sobie ich koniec.

Najpierw pojawili się Sowieci.

W 1938 roku ojciec zaczął budowę kamienicy czynszowej. Latem 1939 roku wprawiono bramę i wybuchła wojna. Kamienica nie przyniosła ani grosza dochodu. Okupacja sowiecka... Ojciec podjął pracę w fabryce parafiny. Tam było straszne błoto, a on nie miał pieniędzy na buty z cholewami. Jako siedemnastolatek śpiewałem w chórze, który towarzyszył jakiemuś sowieckiemu politrukowi w jego przemówieniach. Za pierwszy wyjazd dostałem 80 rubli. Ojciec wreszcie mógł sobie kupić buty.

Kiedy po raz pierwszy musieliśmy świętować rocznicę Wielkiej Rewolucji, którą między sobą nazywaliśmy "kolosalną", zażądano od drohobyckich artystów przygotowania oprawy plastycznej. Schulza wyróżniono: dostał zadanie namalowania całej postaci Stalina. Pamiętam, że wykonywał ten gigantyczny portret na podłodze naszego gimnazjum. Zawieszono go w bramie ratusza. Nagle rozpadał się rzęsisty deszcz i obraz, namalowany zwykłymi farbami wodnymi, zaczął spływać na ulicę. Schulz powiedział: "Po raz pierwszy w życiu nie żal mi mojej pracy".

Czy spotkał Pan pisarza w drohobyckim getcie?

- Tak, kilka razy. Gestapowcy zażądali od Rady Żydowskiej, by przysłała kogoś do segregowania dóbr zrabowanych przez Niemców - wydawało się, że to zapewni mu bezpieczeństwo. W rezultacie padł ofiarą osobistych porachunków między dwoma gestapowcami: Landaua i Karla Günthera. Obydwaj byli wiedeńczykami. W Drohobyczu było 32 gestapowców. Aż siedmiu pochodziło z Wiednia. Zawsze zastanawiałem się, czy to przypadek.

A Pana losy?

Rodzice zginęli. Ja z getta drohobyckiego dostałem się do Płaszowa. Stamtąd po sześciu miesiącach przewieziono mnie do Gross-Rosen, potem Buchenwaldu. Wreszcie - słynny marsz śmierci. Pamiętam, że szedłem w trójce z krakowskim adwokatem, starszym ode mnie o jakieś dwadzieścia lat. Byłem typowym "muzułmaninem": spuchniętym od głodu i krańcowo wyczerpanym. Powiedziałem mu, że jeśli wojna skończy się przed moimi urodzinami, przetrwam. W innym wypadku - zginę. Do saksońskiego Freibergu, w którym się znaleźliśmy, 7 maja o godzinie 7 rano wjechał od strony Drezna pierwszy sowiecki czołg. 8 maja obchodzę urodziny.

Nie żal Panu, że z Drohobycza wywieziono do Yad Vashem odnalezione niedawno okupacyjne freski Schulza?

Odkrycie tych malowideł to w jakimś stopniu moja zasługa. Wielokrotnie odwiedzaliśmy dom, w którym w czasie wojny mieszkał gestapowiec Landau z rodziną. Ale nigdy nic nie znaleźliśmy. Któregoś dnia z ekipą filmową Benjamina Geisslera szliśmy ulicą Lesi Ukrainki (to była wspaniała kobieta, która bardzo pięknie pisała o Żydach). Opowiedziałem niemieckiemu filmowcowi o mieszkającej tu znajomej, która tuż po wojnie roznosiła w Drohobyczu pocztę. Zapytaliśmy ją, kto tuż po wojnie mieszkał w tamtym mieszkaniu. Pamiętała. Odwiedziliśmy tego człowieka (bardzo już chorego, kilka miesięcy później zmarł na raka), a on przypomniał sobie malowidła - w spiżarni, która w czasie wojny służyła Landauom jako pokój dziecięcy. Tam właśnie malował Schulz swoje wyobrażenia o baśniach Andersena: królową, księcia, błazna, kota, staruszkę, woźnicę - w tej ostatniej twarzy rozpoznałem samego Schulza...

Niestety, malowidła wywieziono. Tyle samo winy ponoszą za to ukraińskie władze, ile Izraelczycy. Ani jedni, ani drudzy nie rozumieją, że Drohobycz i Schulz to jedno. Zresztą, gdyby freski znalazły się chociaż na ekspozycji! To - jakże symboliczne - dziedzictwo drohobyckich Żydów pozostaje w magazynach. Ukraina żąda teraz, by Izrael przyznał, że wywiózł malowidła Schulza nielegalnie (choć w szmuglu miały udział także lokalne władze). W całym tym skandalu pozytywne jest jedno: Ukraińcy dowiedzieli się, kim jest Schulz. Dowodem organizowany przez Ukraińców, obchodzony w listopadzie (19 tego miesiąca zamordowano artystę) tygodniowy festiwal Schulzowski.

ALFRED SCHREYER jest drohobyckim skrzypkiem, śpiewakiem, działaczem społecznym. Towarzyszył niemieckiej ekipie filmowej podczas odkrycia fresków Bruno Schulza, wykonanych w domu zajętym przez gestapowca Feliksa Landaua. W tym roku skończył 85 lat. Na ostatnim Festiwalu Kultury Żydowskiej wystąpił z repertuarem przedwojennych piosenek polskich i jidyszowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2007