Walizka z Matką Boską

Podaję paszport i uprzejmie nachylam się do okienka, za którym zasiada tęga blondyna w białej bluzie mundurowej. Krzyczy do mnie priamo, a ja rozpaczliwie usiłuję sobie przypomnieć, co znaczy to słowo. Krzyczy jeszcze raz. Błysk zrozumienia. Prostuję się i widzę wycelowane w moją twarz oko kamery. Ona zadowolona, bo teraz ma mnie w swoim komputerze. Długo ogląda paszport i po namyśle wbija pieczątkę. Przechodzę bramkę. Jestem w Karagandzie.

03.10.2004

Czyta się kilka minut

W drugiej połowie września w Karagandzie panuje piękna, złota jesień. W ciągu dnia jest ciepło, nawet gorąco. Rano lekka mgła nad stepem, wieczorem purpurowe słońce prześwietla delikatnie różowe cumulusy. W nocy niebo pokryte obcymi gwiazdami. Karagandę sprzed kilku lat pamiętam jako najbrzydsze miasto z tych, które widziałem. Koślawe bloki z nieotynkowanej, jasnej cegły, dziurawe ulice, wszechobecne błoto albo byle jak odgarnięte zwały śniegu. Wszystko wydawało mi się byle jakie. Miasto powstawało jako noclegownia dla robotników kopalni węgla - w większości dawnych “zeków", skazanych na przymusowy pobyt po wyjściu z łagrów. Łagry budowano na peryferiach miasta.

W tym roku Karaganda obchodzi siedemdziesięciolecie. Ma tyle lat, co ja, a wyraźnie pięknieje. W centrum zjawiły się nowoczesne gmachy, place, fontanna (wielka, złota kula), obok pomnik kazachskiego lotnika-kamikadze, który pikował prosto na nieprzyjaciela i dokonał spustoszenia w jego szeregach.

Targ, kiedy widziałem go przed siedmiu laty, był egzotyczną mieszaniną ras, kultur i prowizorycznych kuchni. Teraz już taki nie jest. Dwa wielkie pawilony, w nich rzędy stoisk i butików. Koreanki, Chinki, Kazaszki i kto tam jeszcze rękami w przezroczystych rękawiczkach pakują do plastikowych torebek sałatki (mnóstwo rodzajów i znakomite), mięso, ryby, zegarki, magnetofony, zapalniczki, futrzane czapy i w ogóle wszystko, jak na innych targach na świecie. Ceny dla gościa z Polski przystępne, dla przeciętnego mieszkańca Karagandy niebotyczne. Minimalna pensja to równowartość 40 dolarów, czyli cena 8 kilogramów mięsa. Wszystko tu się przelicza na dolary, nigdy na euro. Wokół pawilonów targowisko jak dawniej: budy naładowane towarem z Chin, z Rosji, z krajów zachodnich. Produktów polskich nie widziałem. Nadal są tu smażalnie, dymiące kuchenki i dziwnie cichy tłum ludzi, przesuwający się między stoiskami. Sprzedawcy też są cisi i jakby nieśmiali, nie nawołują jak na targach arabskich czy afrykańskich. Nie widziałem też, by ktoś głośno się targował. Nikt nie zaczepia przechodnia, nikt mu nie wciska towaru.

Na ulicach samochody, nie jak przed siedmiu laty byle jakie, ale porządne: japońskie, chińskie, francuskie, niemieckie i inne, kluczą jezdnią wśród dziur i wydaje się, że za chwilę na siebie powpadają.

***

Kościół stoi na skraju miasta. Dalej wielkie rozlewisko, właściwie dwa jeziora. To zalane kopalnie, w których pracowali więźniowie. Jeszcze dalej wzgórza i zarys miejskich bloków. W nocy niebo z tamtej strony rozświetla lekka łuna. Świątynia została zbudowana tam, gdzie kiedyś znajdowało się wysypisko śmieci. Nieopodal resztki obozu: baraki przerobiono na domy mieszkalne, które służą ludziom po dziś dzień. Ponoć zamieszkali w nich dawni funkcjonariusze, którzy się pożenili z więźniarkami.

Bywa, że do jeziora - mówi ks. Zbigniew - mafia wrzuca trupy zabitych. Przywiązują im do nóg kamienie, ale kiepsko przywiązane czasem się odczepiają i trup wypływa na powierzchnię. Kiedyś, z pośpiechu czy z lenistwa, zostawili zwłoki przed samym wejściem na kościelny cmentarz.

Kościół - nowy, biały z czerwonym dachem i dzwonnicą - dobrze widać z drogi. Obok klasztor Księży Marianów i zabudowania parafialne: kuchnia dla ubogich, jakieś inne pomieszczenia. Budowano go dziesięć lat. Wcześniej funkcję świątyni spełniała chałupa, w której księża mieszkali, odprawiali nabożeństwa i spotykali wiernych. Potężne, nie znoszące sprzeciwu “matki kościoła", jeszcze z pokolenia, które przeżyło zesłanie, rządziły się tam bez pardonu. Chodziły po całym domu nie bacząc na obecność kapłanów. W nowym kościele, a właściwie w jego podziemiach, pierwszą Mszą była Pasterka. Mróz sięgał minus 35 stopni, od stepu wiał lodowaty wiatr, droga była w niektórych miejscach tak zawiana, że szło się po kolana w śniegu. W surowych podziemiach modliły się wierne babuszki, ale także młodsi i całkiem młodzi. Kilkadziesiąt osób.

Teraz jest ciepło, niebo bez chmur, grupki ludzi ciągną w stronę kościoła. Pierwsze - wsparte na kijaszkach stare kobiety, idące pod rękę, odświętnie ubrane. Chodniczek nie jest wykończony, ale teren wysypano żwirem, pozostałości z placu budowy w miarę możności usunięto z pierwszego planu, więc otoczenie wygląda dostojnie. Jest 15 września, dzień powszedni, ale Matki Boskiej Bolesnej. Zaraz ma się zacząć konsekracja.

Klerycy z tutejszego seminarium przećwiczyli procesję wokół kościoła. Samochodami nadjeżdżają księża i wśród nich, bez żadnej ostentacji, uroczystych powitań pojawia się biskup. Konsekracja trwa dwie i pół godziny. Widać, że nikomu nigdzie się nie spieszy. W skupieniu słuchają arcybiskupa Lengi, który wygłasza półgodzinne kazanie. Kościół jest niemal pełny, zebrało się ok. 350 osób. Dwóch imamów z pobliskiego meczetu w skupieniu uczestniczy w całej uroczystości. Opuszczają kościół tylko na kilka minut, by - jak wyjaśniają stojącemu w pobliżu księdzu - odmówić przepisane przez Koran modlitwy. W Karagandzie działają trzy meczety.

Konsekracja rozpoczęła się o godzinie 18 procesją wokół kościoła i modlitwą przed zamkniętymi drzwiami, w ciepłym świetle wieczornego słońca. Dobiegła końca, kiedy słońce zaszło. Po Mszy podejmowano uczestników ryżem z mięsem z wielkiego kotła. Rozchodzili się niechętnie. Długo przechadzali się z miseczkami w rękach i rozmawiali. Biskup i księża wmieszani w ten tłumek.

Na przyjęcie w restauracji “Bagdad" udali się duchowni (około dwudziestu) i co najmniej tyle samo zaproszonych gości. Poczęstunek nie był specjalnie wystawny. Biesiadnicy stłoczeni przy ustawionych w podkowę stołach (z biskupem na miejscu prezydialnym) jedli szybko i z apetytem, jak w stołówce. Co dziwniejsze, prawie nie rozmawiając. Ani przez chwilę sala nie rozbrzmiewała gwarem.

***

Kiedy wyruszałem w podróż, wiedziałem, że na zmianę samolotu i przemieszczenie się z lotniska Szeremietiewo na lotnisko Domodiedowo mam bardzo mało czasu. Przyjaciele z Moskwy ostrzegali, że w przypadku spóźnienia mogę nie zdążyć, a następny samolot do Karagandy jest dopiero za cztery dni. By uniknąć czekania na odbiór bagażu, postanowiłem zabrać tylko bagaż ręczny. Telefon zadzwonił w ostatnim momencie. Karmelitanki z Karagandy prosiły, by z Polski przywieźć figurkę Matki Boskiej. Figurka była tak duża, że trzeba było wziąć walizę. E-mailem napisałem siostrom, które w dostarczeniu figurki dopatrywały się cudu, żeby raczej pomodliły się o cud mojego przejazdu z lotniska na lotnisko. No i oczywiście mój samolot się spóźnił. Byłem przerażony: na bagaż oczekiwało kilkuset pasażerów. Pełen najgorszych przeczuć starałem się wykrzesać z siebie akt ufności, że w końcu jest to figura Matki Boskiej, więc może Ona coś wymyśli. I nastąpił mały cud. Taśma podająca bagaże ruszyła i z ciemnej otchłani wychynęła pierwsza walizka... moja z Matką Boską. Teraz wiedziałem, że zdążę na samolot. Triumfalnie więc niosę figurę do karmelitanek.

Pamiętam: kiedyś to była opuszczona szkoła czy przedszkole, zapuszczona i obskurna. Dziś, otoczony murem, wznosi się tu klasztor karmelitanek bosych - zbudowany według wszystkich wymagań zgromadzenia klauzurowego. Duży ogród, konieczny dla tych, którzy nigdy nie wychodzą poza klasztor, rozmównice, jedna z nich - obszerna sala przedzielona kratą. Za kratą siostra przełożona i kilka zakonnic, po drugiej my, zwyczajni śmiertelnicy. Blisko wejścia na teren klasztoru jest obszerna kaplica, w której siostry (schowane za kratą i niewidoczne dla wiernych znajdujących się w kaplicy) uczestniczą we Mszy. Po co tu przyjechały? Modlić się za ten kraj równie dobrze mogły u siebie (przyjechały z Polski).

Jesteśmy tu - powiadają - by dziewczyny, kobiety, które czują się powołane do życia kontemplacyjnego, mogły wstąpić do zakonu. Tyle ich wyjaśnień. Myślę, że jest jeszcze jedno: są znakiem, że można tak żyć, wyłącznie poświęcając się Bogu. Ich praca to modlitwa. Spędzają na niej siedem godzin, pozostały czas pracują na utrzymanie, wyrabiając szaty liturgiczne, opłatki, uprawiając ogród itd. Nie prowadzą domu rekolekcyjnego - owszem, jeśli ktoś chce tu pomedytować w ciszy, dostaje klucz od pokoju gościnnego, ma zapewnione posiłki, ale prowadzenie rekolekcji nie jest ich celem. Karmelitanki są po to, żeby się modlić. Trudno to zrozumieć, dlatego tym bardziej w Kościele, który z trudem buduje zręby instytucji, takie miejsce jak Karmel w Karagandzie jest potrzebne: miejsce, w którym ludzie po prostu się modlą.

***

Greckokatolicki ksiądz Wasilij Gowerna przez pierwsze lata pracował w maleńkiej cerkwi-baraczku. Ukrainiec, który seminarium skończył w Lublinie, został wysłany do Kazachstanu w nieznane, bez pewności, że będzie tu komuś potrzebny. Powiada, że nie chciał budować kościoła, zanim będzie wiedział, że ma go dla kogo budować, zanim powstanie wspólnota. Teraz wykańcza piękną, murowaną cerkiew. Trzy kopuły stoją jeszcze na ziemi, obija się je tytanową blachą. Za kilka dni znajdą się na swoim miejscu. Będą widoczne z wylotowej ulicy. A dotychczasowa cerkiew-baraczek zostanie przeniesiona do innej miejscowości.

Tutejsza wspólnota jest bardzo żywa, w salkach niewielkiego domu parafialnego (wchodzi się po stromych żelaznych schodach zewnętrznych, jak to wygląda w zimie?) gromadzi się młodzież. Na plebanii grupa księży przy wspólnym stole. Lubią się tu spotykać, choć pracują w okolicy. Ksiądz Wasilij ostatnio został mianowany delegatem apostolskim dla Kościoła greckokatolickiego na tym obszarze i od tej pory uczestniczy w posiedzeniach Konferencji Episkopatu Kazachstanu.

***

Polacy po trosze opuszczają Kazachstan. Pojedynczo, nie jak Niemcy, którzy przed kilku laty wyjechali niemal równocześnie. Zwykle najpierw młodzi, którzy uczą się w Polsce, znajdują pracę i zapraszają rodziców. Prowadzona jest akcja repatriacyjna, w miarę możliwości zapewnienia przyjeżdżającym warunków w Polsce. Starszy pan - nazwijmy go Antonim - z pokolenia tych, którzy przeżyli wywózkę i obozy, z żoną Rosjanką przeniósł się do wytęsknionej Polski. Cóż, rodzina przyjęła Rosjankę bez entuzjazmu. Mówili “ruska" i odnosili się do niej z pogardą. Narastały napięcia i mnożyły się przykrości. Wrócili i tu, w Karagandzie, zamierzają dokonać swoich dni. W głosie pana Antoniego czuje się żal i rozczarowanie. Tyle lat marzeń o powrocie...

Inna historia. Repatriowali się całą rodziną. On, koło pięćdziesiątki, spawacz, złota rączka, majster, który potrafi wszystko zrobić. Dostali mieszkanie, pracę, zapomogę na początek. Ale zaczęły się problemy zdrowotne. Od lekarzy usłyszeli o konieczności zmiany klimatu. Chcieli się przenieść w inne miejsce Polski, powiedziano im w gminie, że nie wolno, że muszą siedzieć tam, gdzie otrzymali pomoc i mieszkanie. Czuli się coraz gorzej, zostawili wszystko, wrócili do Karagandy. I zaczęły się problemy. Powiedziano mu, że jako inostrańcy (mieli już polskie paszporty) nie mogą zajmować miejsc pracy bezrobotnym. Z każdym przedłużeniem wizy i prawa pobytu mają coraz większe trudności, opłaty coraz większe, praca dorywcza bez perspektyw. Nie mogą być repatriowani po raz drugi. Nie mają pieniędzy na nowe mieszkanie w Polsce, tamto zaś przejęła gmina. Błagają o pomoc. Dziwią się, że księża z Polski nie potrafią nic dla nich załatwić.

***

Arcybiskup Jan Paweł Lenga rozbudował ośrodek diecezjalny. Ogromne, nie całkiem jeszcze wykończone gmachy świadczą o nadziei na rozwój katolickiej wspólnoty. Sam arcybiskup mieszka w małym domku dawnego duszpasterza. Także kościół, przy którym spoczywa ks. Władysław Bukowiński i inni tutejsi duszpasterze, pozostał taki jak dawniej: mały, niski, pokorny, wpisany w niemal wiejskie otoczenie na peryferiach. Prace ziemne pod przyszłą katedrę rozpoczęto w innym punkcie, nieco bliżej centrum. Będzie wielka, jak znajdujące się niedaleko meczet i cerkiew. Arcybiskup ma nadzieję, że budowę ukończy za cztery lata.

Seminarium powstało w 1999 r. Pierwotnie prowadzone było przez neokatechumenat, obecnie przejęli je księża diecezjalni. Ekipa jest międzynarodowa, funkcję rektora pełni kielecki ksiądz Zygmunt Kwieciński. Prosty, funkcjonalny dom z ogrodem, 27 kleryków z różnych stron Kazachstanu. Wykłady, oprócz miejscowych profesorów, prowadzą zapraszani na intensywne sesje specjaliści z różnych krajów. Warunek - biegła znajomość rosyjskiego, w tym języku bowiem w Kazachstanie porozumiewają się praktycznie wszyscy. Księża jednak, zwłaszcza w stolicy kraju Astanie, uczą się kazachskiego. Nie wolno zapominać, że ten naród bardzo świadomie stara się odbudowywać swą tożsamość. Rektor seminarium doskonale wie, że formuje pierwszych miejscowych księży. Będą pracowali w warunkach zupełnie innych niż np. w Polsce: w Kościele mniejszościowym, w którym wierni są rozproszeni na ogromnych przestrzeniach kraju dziewięć razy większego od Polski, z piętnastoma milionami mieszkańców, z których katolicy to zaledwie 2 proc. ludności (60 proc ma korzenie muzułmańskie, 30 - prawosławne). Z Kościołem związani są głównie Polacy, Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Niemcy. Nieliczni Kazachowie. Obecnie w kraju pracuje ok. 80 księży i 100 zakonnic. Jaki będzie Kościół katolicki Kazachstanu za 50 lat?

***

Jedziemy na dworzec odebrać dwoje Szkotów. Żwawi, pogodni staruszkowie, on - emerytowany nauczyciel. Przyjeżdżają z Astany, potem z Karagandy mają pojechać do Ałmaty. Są tu już kolejny raz. Wędrują po tutejszych parafiach i zakładają wspólnoty zwane “Legionem Maryi". “Legion" to rodzaj luźnych wspólnot modlitewnych, służących pomocą duszpasterzom. Teraz podróżują, by wesprzeć założone grupy. Pogodni, spokojni. On nieźle mówi po rosyjsku, tyle że kiepsko słyszy, mówi bardzo cicho i lekko się zacina, ona trochę rozumie rosyjski, ale w tym języku nie mówi. Oboje życzliwi dla świata, ufni, uśmiechnięci, pełni wiary, samym wyglądem budzą życzliwe uczucia. Założone przez nich “Legiony" zostawione same sobie, przy - mam wrażenie - czasem dość pobieżnej opiece miejscowego kleru, od ich ostatniej wizyty stopniały i nieco się rozlazły, co bynajmniej naszych staruszków z tropu nie zbija.

Towarzyszyliśmy im w jednej z parafii. O wcześniej umówionym spotkaniu nikt nie słyszał, ksiądz gdzieś wyjechał i daremnie z godzinę szukamy jakichś znaków życia. Ale wiara przenosi góry. Spóźnieni legioniści się zjawiają. Jest ich zaledwie troje, ale dla naszych gości to wystarczy. Są uradowani i z młodzieńczym zapałem rozpoczynają spotkanie.

Ksiądz Władysław Bukowiński, więzień sowieckich obozów, zesłaniec, a potem z własnego wyboru do końca życia apostoł Kazachstanu, pisał w 1968 roku: “Tutaj praca jest nadzwyczaj indywidualna i z konieczności zindywidualizowana, a o następcach trudno nawet i myśleć. Siebie i swoich trzeba polecać Opatrzności i ufać"...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004