Latający ksiądz

Z własnej woli został w Związku Sowieckim i tam pracował. Legendarny, dziś zapomniany ksiądz Władysław Bukowiński. W tym roku mija 110. rocznica jego urodzin i 40. rocznica śmierci.

19.10.2014

Czyta się kilka minut

Ks. Władysław Bukowiński w swojej kaplicy w Kazachstanie / Fot. DOMENA PUBLICZNA
Ks. Władysław Bukowiński w swojej kaplicy w Kazachstanie / Fot. DOMENA PUBLICZNA

Nikogo, żywej duszy. Sprawdzili wszędzie, w każdym obejściu. I nic, żadnych katolików.

Wioska nazywała się Bajmurza, a ksiądz Piotr z siostrą Janiną przeczesali ją na amen. To było wkrótce po rozpadzie ZSRR. Jeździło się tak czasem po stepie i górach i szukało katolików. Może ktoś przetrwał, może wróci do Kościoła?
Dzień się kończył. Pogodzili się z myślą, że tym razem nic z tego. Trzeba było wrócić do dziewięćdziesięciu dziewięciu owieczek. Zrezygnowani zbierali się z wioski, gdy na dróżce zjawiła się dziewczynka. „Dziecko, może słyszałaś, żeby ktoś tutaj się jakoś inaczej modlił, nie był prawosławnym ani muzułmaninem? – zapytał ksiądz Piotr, chyba bez przekonania. – Albo znasz kogoś, kto wspominał o jakichś duchowych potrzebach?”.
„Nikogo takiego nie ma – padła odpowiedź. – Chociaż... na końcu wioski mieszka taki dziadek. Codziennie o zachodzie słońca wychodzi przed chatę, siada na ławce i coś do siebie mamrocze. Jedni ludzie gadają, że mu się w głowie poprzestawiało, inni, że się modli. Jak chcecie, sami zobaczcie”.
Dziewczynka objaśniła drogę, ksiądz z siostrą poszli. Nie po to błądzili cały dzień, żeby teraz odpuścić ostatnią szansę. Siostra weszła do chaty. Powiedziała, że szuka gospodarza, że jest tu ksiądz katolicki. „Stałem na zewnątrz. Nagle usłyszałem męski płacz” – zapamiętał ksiądz.
Starzec opowiedział swą historię. Wreszcie mógł. Był Polakiem. Znajomi przywieźli go 30 lat wcześniej do Kazachstanu z Mandżurii. W walizce. Powiedzieli, że tam będzie bezpieczny, że w tamtej republice nic mu nie grozi, że nie ma się o co martwić. 5 tys. kilometrów w walizce, nawet jeśli dużej. Weźcie centymetr krawiecki, obrysujcie kredą kontur możliwie dużej walizki i skulcie się w tym konturze. Wtedy zobaczycie, jak mu zależało.
„Wychodziłem przed chatę przez 30 lat. Dzień w dzień, kiedy słońce zachodziło. Siadałem na ławce i zmawiałem po polsku te modlitwy, które jeszcze pamiętałem. 30 lat modliłem się, żebym przed śmiercią mógł się wyspowiadać i przyjąć komunię” – płakał starzec.
Dostał, czego chciał: wyspowiadał się, przyjął komunię. Trzy dni później zmarł. Umysł dał ciału sygnał, że już wszystko przygotowane. Że wystarczy.
Pewnie ludzie w wiosce do dziś myślą, że starzec mamroczący coś wieczorami przed domem był niespełna rozumu.
Takich ludzi szukał również ksiądz Władysław Bukowiński.

„Weekendowy” łagier

Kilkadziesiąt lat wcześniej.
36-letni Bukowiński leży pod gradem kul na dziedzińcu więzienia w Łucku, obok setek konających. Wokół krzątają się żołnierze Armii Czerwonej. Pilnują, by nie przeżył żaden więzień. Chcą wszystkich rozstrzelać. Spieszą się: jest 23 czerwca 1941 r. i Niemcy, którzy wczoraj zaatakowali sojuszniczy dotąd Związek Sowiecki, zaraz tu będą.
Bukowiński chwilę wcześniej padł na ziemię jak inni i teraz, gdy za chwilę ma zginąć, rozgrzesza po cichu leżących obok. Ale kula go nie dosięgnie. Czerwonoarmiści nie zorientują się, że między trupami został ktoś żywy, i odejdą. Niebawem będą tu Niemcy. A Bukowiński, jakby nigdy nic, będzie kontynuować swoje obowiązki proboszcza łuckiej katedry.
Tak było zresztą za każdym razem: doświadczał największych tragedii, po czym nazajutrz, właśnie jakby nigdy nic, wracał do zwykłych zajęć.
Na dziedzińcu znalazł się, bo rok wcześniej aresztowało go NKWD. Tak opisywał przesłuchanie i śledczego: „Raz po raz mówił nadumajties – namyślcie się, sam czytał gazety, a ja siedziałem w kącie pokoju na taborecie i zamiast »nadumywać się« cichutko na palcach odmawiałem różaniec. Tak było przez dobrych parę dni, aż wreszcie mój sędzia śledczy coś zauważył. Wysunął głowę spod gazety i zapytał się: »A co wy tam robicie?«. Ja: »Modlę się do Boga«. On (zrywa się z miejsca i wrzeszczy na całe gardło): »Tutaj zabrania się modlić do Boga!«. Ja: »Niech się pan uspokoi. W przyszłości będę się tak modlić, żeby pan tego nie zauważył«”.
Gdy wcześniej, 17 września 1939 r., Armia Czerwona uderza na Polskę, obiecujący młody ksiądz (skończył prawo na UJ; święceń udzielał mu na Wawelu kard. Sapieha) nie mógł się domyślać, że to Związek Sowiecki stanie się jego domem, do końca życia.
W 1944 r. Armia Czerwona wraca do Łucka, a Bukowiński zostaje znów aresztowany. Zarzut: agent Watykanu. Wyrok: 10 lat łagrów. W sumie w sowieckich więzieniach i obozach spędzi 13 lat, 5 miesięcy i 10 dni (więcej niż Eugenia Ginzburg czy Aleksander Sołżenicyn, choć cierpienie nie jest przeliczalne na lata). Biorąc pod uwagę, ile czasu spędził łącznie w ZSRR, okaże się, że jeśli kara 13 lat uwięzienia zostałaby rozłożona równomiernie na całe 32 lata przeżyte w Kraju Rad, Bukowiński spędziłby w łagrach... wszystkie weekendy – przez 32 lata pięć dni w tygodniu byłby na wolności, a soboty i niedziele siedziałby w obozach.
Obozy to dla Bukowińskiego trudny czas. W Dżezkazganie przez 12 godzin dziennie wydobywa pod ziemią miedź, kilofem, po czym pakuje ją na taczkę i wywozi 300 metrów do góry. A po pracy idzie do obozowego szpitala, odwiedza chorych. Tak zapamiętał go greckokatolicki ksiądz Eliasz Głowacki: „Wysoki, wychudły, w lichej odzieży, lecz zawsze pogodny i uśmiechnięty. (...) Zawsze był otoczony współwięźniami, o coś pytał, odpowiadał na pytania, tłumaczył, pocieszał, nieraz powiedział żartobliwe słówko. (...) Pomagał innym nosić drzewo, dzielił się skromną porcją chleba, oddawał innym cieplejszą bieliznę, nie patrząc na narodowość lub pochodzenie”.
Sił póki co nie brakuje: po kazachskim łagrze pisze książkę „Historia nauczycielką życia”. Opowie w niej dzieje Polski. Przepisywana, książka będzie krążyć wśród zesłańców w Kazachstanie, dodając im otuchy.

Zaufaj stróżowi!

Tak Bukowiński wspominał wyjście z obozu i przymusowe osiedlenie w Karagandzie w 1954 r.: „Zesłaniec, podobnie jak i obozowiec, ma ścisły obowiązek pracować dla rządu. Wziąłem taką pracę, która dawała mi stosunkowo dużo wolnego czasu na pracę duszpasterską. Pracowałem co drugą noc jako stróż nocny na obiektach budowlanych. Pracy kapłańskiej, oczywiście po domach prywatnych, było na początku wiele, jak nigdy przedtem i potem w moim życiu. Ogromna większość spowiedzi była generalnych z całego życia”.
Spróbujmy zrekonstruować, jak wygląda pierwszy kontakt Bukowińskiego ze spotkanym katolikiem. Jest rok 1954, system pracuje w najlepsze. W Kazachstanie jest wielu zesłańców-katolików, wielu ma potrzebę wyspowiadania się. Poprzednia taka możliwość trafiła się im kilkanaście lat wcześniej.
A teraz: czym jest sakrament pokuty, spowiedź? Polega on na wyjawieniu wyrządzonego zła na czterech poziomach: zgrzeszyć można myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. O ile mowę i uczynek można dostrzec, o tyle myśl i zaniedbanie są niewidoczne dla zewnętrznego obserwatora – np. kapusia czy oficera NKWD. Umysł, w którym można popełnić „myślozbrodnię”, to najświętsza sfera człowieka sowieckiego. Często nie dopuszcza do niej nawet najbliższych. Tylko tu może być naprawdę swobodny, być sobą.
W tym czasie po Związku Sowieckim krążą „latający misjonarze”: osoby podające się za duchownych, z których tylko część nimi naprawdę jest. Reszta to przebierańcy, wykorzystujący spowiedź do poznania najbardziej skrytych przewinień. Później pakują penitenta za kraty. Często nie wiadomo więc, czy stoi przed nami prawdziwy ksiądz, czy enkawudzista.
Nagle dochodzi więc do spotkania człowieka sowieckiego z nieznajomym mężczyzną, takim jak Bukowiński. Nieznajomy (tj. Bukowiński) jest 50-letnim stróżem nocnym, mówi niezłym rosyjskim (choć słychać, że jest cudzoziemcem) i wiadomo, że dopiero co zjawił się w mieście. Nieznajomy (Bukowiński) podaje się za księdza i mówi, że może nas wyspowiadać. Oferuje nam więc układ: ty wyjawisz, co zrobiłeś złego, a ja ci to odpuszczę. Proponuje człowiekowi sowieckiemu wywrócenie całego totalitarnego porządku, w którym żyje – zamianę sowieckiego kodeksu karnego na katechizm, pism Lenina na Pismo Święte, łagru na pokutę, władzy sowieckiej na Boga. Na zdrowy rozum – idiotyzm. I ryzyko.
Pierwszy alarm włącza się człowiekowi sowieckiemu w głowie, gdy pojmuje, że spowiedź polega na odpowiadaniu na pytania (czyli jest formą duchowego przesłuchania). Tymczasem komunizm sprawił, że człowiek sowiecki boi się zaufać komukolwiek, nawet krewnemu i przyjacielowi.
Bukowiński stoi więc przed takim katolikiem i czeka: zaufasz mi? Sowiecki system został pomyślany tak, aby w tym momencie człowiek udzielił odpowiedzi: „Nie zaufam”. Bukowiński musi go skłonić, by zaufał.
To najintensywniejszy okres jego pracy: okazuje się, że ludzie mu ufają. A on udziela sakramentów, bez wytchnienia.

Wino rodzynkowe

Kolejna scena. Jest rok 1955, wkrótce po wyjściu z obozu. Bukowiński siedzi na krześle przed sowieckim urzędnikiem i już wie, co za chwilę odpowie. Zdążył się zastanowić i podjąć decyzję. Bo od rana w całej Karagandzie Polacy powtarzają między sobą: „Dziś zapisują na repatriację!”.
Urzędnik zwraca się do księdza: „Obywatelu Bukowiński, proponujemy wam repatriację do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”. Ksiądz odmawia. „Ja z radością witam decyzję rządu ZSRR o repatriacji Polaków, na którą oczekiwało tysiące moich rodaków, lecz ja sam osobiście pragnę pozostać w ZSRR” – mówi.
Prosi o przyznanie obywatelstwa sowieckiego (i niebawem je otrzyma). Ale na razie urzędnik jest w szoku. Przekonuje go do wyjazdu. Ale on obstaje przy swoim. „Da konca ochujeł” – poddaje się urzędnik.
Zwróćmy uwagę, w jakich okolicznościach Bukowiński odmawia.
Niedawno wyszedł z obozów, gdzie siedział ponad 10 z 12 lat spędzonych dotąd w Związku Sowieckim. Nie może być pewien, czy nazajutrz nie zamkną go znowu (któż może wiedzieć, że wkrótce Nikita Chruszczow wystąpi ze swym tajnym referatem, krytykującym Stalina i rozpoczynającym chwilową „odwilż”). Bukowiński wie, że po latach udręk mógłby pewnie w Polsce dostać parafię, zostać proboszczem. Pewnie wie też, że ma do kogo wracać: część jego rodziny (od której podczas rozmowy z urzędnikiem dzieli go prawie 5 tys. km) przeżyła wojnę.
Mimo to odmawia. Czuje, że w Kazachstanie jako ksiądz jest bardziej potrzebny niż w Polsce, gdzie duchownych nie brakuje. Niebawem utraci polskie obywatelstwo (i status zesłańca), a w zamian otrzyma dokument z sierpem i młotem.
I rzeczywiście: nie minęło dużo czasu, a Bukowińskiemu sąd odczytywał kolejny wyrok. Zarzucono mu posiadanie literatury antysowieckiej, agitację dzieci i młodzieży oraz nielegalne zbudowanie kaplicy. Zarzuty są tym razem prawdziwe: Pismo Święte jest literaturą antysowiecką, jednym z zadań księdza rzeczywiście jest „agitacja dzieci i młodzieży”, a (tajna) kaplica istniała przez rok.
Bukowiński idzie do więzienia na trzy lata. Trafia tym razem m.in. do obozu dla religiozników. To wynalazek władz: jako że za sprawą kapłanów w obozach dochodziło do wielu nawróceń, postanowiono wyizolować duchownych różnych wyznań, tworząc dla nich osobny łagier. Zebrano tu kilkudziesięciu duchownych i kilkuset wiernych. „Obóz dla religionistów był czymś w rodzaju wielkiego klasztoru. Modlono się zupełnie jawnie. W niedzielę zbierały się grupki złożone z współwyznawców dla wspólnej modlitwy, słuchania kazań i czytania Pisma św., które sekciarze przechowywali pocięte na malutkie zeszyciki, po kilka stronic każdy. Czekiści rozpędzali takie grupki, a one zbierały się znowu po ich odejściu” – wspominał potem Bukowiński.
Wino mszalne robiono z rodzynek.
Ksiądz wyjdzie z obozu pod koniec 1961 r. Niebawem zaczną się obrady Soboru Watykańskiego II, w którego duchu Bukowiński działa od dawna. Aby być na bieżąco, słucha audycji w Radiu Watykańskim. Jak pisze Przemysław Słowiński, „odbierał je w językach mało znanych w Kazachstanie, np. po łacinie, ponieważ takich audycji nikt nie zagłuszał”.

Fruwające ojczulki

Przenieśmy się do roku 1963.
Tym razem znajdujemy Bukowińskiego odprawiającego mszę w Tadżykistanie. Jak tu trafił? To nie kolejna zsyłka ani obóz. Ksiądz ma już obywatelstwo radzieckie, na stałe mieszka w Karagandzie, ale jeździ po kraju (niebawem uda się na Ukrainę) – choć nie ma na to zgody władz. Nie jest wtedy jedynym „latającym misjonarzem” w ZSRR, ale jego nielegalne „wypady” duszpasterskie są wyjątkowe, bo trwają nawet do kilku miesięcy. Przez co stają się bardziej ryzykowne.
„Latający” duchowni przybywali zazwyczaj do danego miasta bez uprzedzenia. Mieli kilka pewnych adresów, gdzie udzielali sakramentów. Zmieniali mieszkania co kilka dni, by trudniej było wpaść na ich trop. Każdy taki „latający” ksiądz miał swój rewir, ale często z powodu braku rąk do pracy rewiry były ogromne. Pewien duchowny odpowiadał np. za obszar od Uralu do Jakucji. To odległość porównywalna do dystansu dzielącego Warszawę i Kair. „Siądzie sobie taki ojczulek w samolot w Kownie i frunie wprost do Krasnojarska. Tam pracuje tydzień-dwa, przeważnie w kilku miejscowościach: pochrzci, pospowiada, pokomunikuje, da śluby i znowu siądzie w samolot i frunie z powrotem do Kowna” – wspominał Bukowiński.
To były czasy przejściowe: w latach 60. i 70. Kościół katolicki nie mógł jeszcze oficjalnie działać, ale represje władz wobec duchownych były mniejsze. Bukowiński stał się poza tym dla lokalnych władz jakby „swój” – patrzono na to, co robił, trochę przez palce. Inna sprawa, że był ostrożny – w jego wspomnieniach można znaleźć mnóstwo wskazówek, jak przechytrzyć władze.
Z czasem o Bukowińskim robi się coraz głośniej. Teraz już nie tylko on jeździ do wiernych, ale również oni przyjeżdżają do niego. Do Karagandy trafiają chrześcijanie z Powołża, Archangielska, Moskwy, Tadżykistanu, Syberii. Wiedzą, że można mu ufać. A on sam nie ma już wątpliwości (zresztą, czy je miał?), że właśnie tu jest najbardziej potrzebny.
Na rok przed śmiercią Bukowińskiego krakowski kardynał Wojtyła nie będzie potrafił przekonać go, aby wrócił do Polski i nabrał sił. Żeby już odpuścił.
Gdy w grudniu 1974 r. Bukowiński umiera, jego przyjaciel wysyła do „Tygodnika Powszechnego” artykuł wspomnieniowy. Cenzura nie zgadza się na publikację. Gdy kard. Wojtyła ma odprawić mszę żałobną, cenzura zabrania, by w nekrologu ujawniono miejsce jego śmierci: Karagandę.


CZYTAJ TAKŻE:

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz zajmujący się Europą Wschodnią, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. Autor książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”, Czarne 2018.  Za wydany w 2020 r. reportaż „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał podwójną… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2014