W poszukiwaniu przećpanego czasu

Odarty z własnych wspomnień, Strachota rusza po nową, bardziej konkretną kolekcję wrażeń. Nie jest jednak kolekcjonerem tanich zachwytów.

10.12.2018

Czyta się kilka minut

Co zrobić, gdy pamięć, ta najintymniejsza przestrzeń, w której chronimy się przed atakującym zewsząd lękiem i niepokojem, została bezpowrotnie utracona? Gdy przez lata systematycznie była karmiona najgorszej jakości erzacem, który teraz rozpada się w rękach? (Zakładając oczywiście, że kiedykolwiek istniała ot tak, na wyciągnięcie ręki). Można szukać ratunku w protezie, zewnętrznym nośniku pamięci, który choćby częściowo stworzy symulację przeszłych doświadczeń. Oczywistym wyborem w takiej sytuacji jest literatura.

Mniej oczywistym może być stary i mocno poprzecierany przewodnik po egzotycznych prowincjach Związku Radzieckiego. A jednak bohater kolejnej już autobiograficznej powieści Strachoty decyduje właśnie w ten sposób podjąć próbę rekonstrukcji czasu i wspomnień, które utracił przez lata uzależnienia od alkoholu i xanaksu. Aby jednak lepiej zrozumieć miejsce, w którym znajduje się po trzech latach odwyku, warto sięgnąć po wydany trzy lata temu „Relaks amerykański”. W tej przejmującej książce opowiada o nakręcającej się spirali paranoi i kłamstw (przede wszystkim kierowanych wobec siebie samego), a także zalegalizowanej przez prawo i społeczeństwo patologii – siatki dilerów dla niepoznaki przebranych w białe fartuchy i przyjmujących swoich regularnych klientów w drogich klinikach.

A zatem ilustrowany przewodnik po ZSRR. Przypomina on coś, jak zresztą bardzo wiele innych rzeczy, naszemu bohaterowi, choć nie potrafi tej myśli ostatecznie przyszpilić. Zresztą wszystko, co dotyczy przeszłości, pozostaje tu w mglistej i ulotnej przestrzeni – tam, gdzie trafiają sny zaraz po przebudzeniu. Trzeba zatem ruszyć w podróż, aby zebrać kolekcję nowych, bardziej konkretnych wrażeń. Szkieletem wyprawy są kolejne zdjęcia z przewodnika, przedstawiające egzotyczno-orientalne albo monumentalno-modernistyczne budowle byłego imperium. Zaliczając kolejne symbole potęgi kraju, którego już dawno nie ma, tytułowy polski turysta odbywa jednocześnie inną, ważniejszą podróż.

Oczywiście nie chodzi o żadne zagłębianie się w siebie – po pierwsze dlatego, że Strachota jest jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych współczesnych polskich prozaików (choć wciąż mocno niedocenianym), po drugie, owo wnętrze w tym konkretnym wypadku zostało skutecznie ogołocone ze wszystkich ciekawszych elementów już dawno temu. Z tego samego powodu niemożliwe jest uprawianie porno- nostalgii – być może jedynym pozytywnym efektem wieloletniego uzależnienia jest skuteczne zaszczepienie się przeciwko wirusowi sentymentalizmu.

Jedyne co pozostaje, to ucieczka do przodu, a raczej nieco po skosie, drogą krętą i nieoczywistą, na końcu której wcale nie czekają proste odpowiedzi i łatwe satysfakcje. Strachota nie jest bowiem podróżnikiem w stylu gonzo – nie raczy nas na każdym kroku „ruskimi hardcorami” albo swoimi mniej lub bardziej dopracowanymi refleksjami natury ogólnej. Nie jest też kolekcjonerem łatwych i tanich zachwytów, które potem można na kilogramy konsumować w domowym zaciszu niczym mandarynki w okresie przedświątecznym.

Jego podróże zawsze są trochę nieudane, ale nie w ten fajny, przygodowy sposób: a to nie ma ciepłej wody, a to ogrzewania, czasem spóźni się na pociąg albo busik, a napotkani ludzie okazują się często burkliwymi dziwakami, o których nie da się napisać zręcznego posta na 150 lajków, bo już w połowie akapitu historyjka rozłazi się w szwach.

I to chyba jest najciekawsze – w świecie postępującej w szaleńczym tempie inflacji wrażeń, na którą najróżniejsi twórcy próbują odpowiedzieć zwiększeniem produkcji afektów, Strachota robi krok wstecz. Nie obiecuje nam niczego konkretnego i konsekwentnie dotrzymuje słowa. Jego proza, a „Turysta polski w ZSRR” jest tego najlepszym przykładem, zbudowana jest na bardzo subtelnej wrażliwości, niemalże medytacyjnym podejściu do świata. Jednak z tego chwilowego zawieszenia, z tej tymczasowej wyrwy w rzeczywistości nie wysącza nam się podstępnie żadna lepka metafizyka. To raczej moment spokoju, w którym można pokontemplować chłodne wrześniowe światło i pełzający pod blokiem cień. Chwila wytchnienia w dalszych poszukiwaniach zagubionego dawno temu czasu. ©℗

Juliusz Strachota POLSKI TURYSTA W ZSRR, Korporacja Ha!art, Kraków 2018

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018