Dom i świat

Nie trzeba jechać daleko – lokalność jest w cenie, a w najbliższych miesiącach i latach jej wartość z pewnością jeszcze podskoczy.

04.05.2020

Czyta się kilka minut

Agnieszka Pajączkowska ze swoim wędrownym zakładem fotograficznym, sierpień 2019 r. / PIOTR SPIGIEL
Agnieszka Pajączkowska ze swoim wędrownym zakładem fotograficznym, sierpień 2019 r. / PIOTR SPIGIEL

To nie jest dobry czas, aby włóczyć się bez celu. Skupieni na swoich zadaniach, niepewni o przyszłość, dobrowolnie zrzekamy się tej fundamentalnej przyjemności. Jej skala nie ma tu znaczenia: może chodzić o kilkanaście przecznic wyznaczających granice dzielnicy albo o odległe zakątki naszego kraju, a nawet drugi koniec świata. Zasada jest ta sama – udać się gdzieś (albo po prostu iść przed siebie) bez konieczności tłumaczenia się przed kimkolwiek – ani przed policjantem, ani przed samym sobą.

Jeszcze się powłóczymy. Może nie tej wiosny, może w ogóle nie w tym roku, ale kiedyś na pewno. Aby się do tego przygotować, warto sięgnąć po książki, które z miłości do włóczęgi powstały. Pisarzy i pisarki można z grubsza podzielić na dwie kategorie – jedni uciekają przed światem, drugim rzeczywistości zawsze jest za mało. Ci pierwsi zamykają się szczelnie w czterech ścianach, odcinają sobie internet i na maszynach do pisania, z głębi tej ascezy, snują plastyczne i zmysłowe opowieści. Dla drugich, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu, nie ma pisania bez ruchu i na odwrót. Obie czynności są u nich zapętlone w sprzężeniu zwrotnym. To literackie perpetuum mobile działa najlepiej pozostawione same sobie. Prawdziwa włóczęga musi być bowiem pozbawiona konkretnego celu, co oczywiście nie oznacza, że pozbawiona jest również sensu. Po kogo więc sięgnąć?

Można tylko wracać

„Bo jechać to jest nic. Najważniejsze zaczyna się potem, właśnie teraz, gdy wszystko już znieruchomiało, struchlało i powoli obraca się w nicość” – pisze Andrzej Stasiuk w „Fado”, być może najbardziej melancholijnej ze swoich książek, będącej jednocześnie wielką pochwałą pisarskiej włóczęgi. U Stasiuka świata doświadcza się zawsze dwa razy – pierwszy, bezpośredni kontakt to za mało (albo też za dużo), dlatego potrzebny jest drugi, już ex post, zapośredniczony w słowach. Pisanie ożywia wspomnienie, ale jednocześnie formatuje je w gotową historię, którą można już tylko przekazywać dalej.

W ten sposób następuje zużycie pamięci: słowa wypierają to, co niepowtarzalne i zmysłowe. Jednak tak już musi być, pisze się bowiem tak długo, aż „myśl i złudzenie ostatecznie nie przykryją rzeczywistości, nie zmyją, nie wytrą tych wszystkich nazw i krajobrazów, tych zdarzeń, bez których można by się obejść, i tych przygód, które równie dobrze mogłyby się przydarzyć komu innemu...”. Gdy proces się dopełni, a koło zamknie, znów znajdujemy się w punkcie wyjścia, znów nienasyceni światem, głodni kolejnych miejsc, widoków i zapachów. Obłędne koło zachwytu i rozczarowania.

Dla jednych to zarzut, dla innych wprost przeciwnie – Stasiuk od lat pisze wciąż na nowo tę samą książkę. To nie bedeker, z którego można by zaczerpnąć praktyczne informacje o świecie, lecz raczej subiektywny przewodnik po własnych olśnieniach, ale też katalog prywatnych obsesji, dziennik powstającej na bieżąco mitologii. Opisuje świat, w którym granice państw liczą się mniej niż wodo­działy rzek (te słowackie, choć tak bliskie, wpadają przecież do innego morza), a odległości bywają kwestionowane, gdy galicyjskie krajobrazy tasują się ze swoimi środkowoeuropejskimi sobowtórami. Te podróżo-opowieści dostarczają nam przede wszystkim pożywki dla wyobraźni, pozwalają smakować rzeczywistość cudzym podniebieniem. Bo inaczej jak moglibyśmy dotrzeć do tych wszystkich miejsc?

Zamrożony absolut

Jeśli już jesteśmy przy geografii nicości, warto sięgnąć po książkę Michała Milczarka „Donikąd”. Bardziej niż prozę podróżniczą przypomina ona reportaż z poszukiwania granic rzeczywistości. Zaczyna się od map i atlasów, które wraz z rosnącymi równoleżnikami zapełniają się białymi i zniekształconymi plamami. Milczarka interesują miejsca odległe, im dalej na północ, tym lepiej. Tam właśnie, w okolicach koła podbiegunowego, gdzie wszystko zasypane jest śniegiem i skute lodem, rzeczywistość ulega stopniowej anihilacji. Pojawia się niepowtarzalna możliwość, by spojrzeć na absolut w stanie czystym.


Czytaj także: Byt się mrozi - Adam Robiński rozmawia z Michałem Milczarkiem


Brzmi groźnie, ale włóczęga bywa przecież zajęciem bardzo poważnym. Obszar swoich poszukiwań (przynajmniej w tej książce) Milczarek zawęża do północnych rubieży Rosji. Odwiedza miejsca zupełnie nieprawdopodobne, osady oddzielone od reszty cywilizacji setkami kilometrów tajgi albo dzikich pustkowi. Miejsca, w których tak bardzo nic nie ma, że aż przepełnione są nicością. Najczęściej to pozostałości dawnego imperium, dziś już niepotrzebne, ale trwające siłą inercji na przekór wszystkiemu.

Nie jest łatwo się tam dostać – i nie chodzi wyłącznie o skomplikowaną logistykę (bez doświadczenia i samozaparcia autora trudno byłoby powtórzyć jego wyczyny), ale o niebezpieczeństwo, nazwijmy je, egzystencjalne. Wiemy przecież, że otchłań, gdy patrzymy w nią wystarczająco długo, odpowiada spojrzeniem. Relacje Milczarka pozbawione są fabularnych fajerwerków – sporadycznie jedynie pojawiają się ciekawostki i scenki rodzajowe z życia rosyjskiej prowincji. Ale lektura jego prozy przyprawia o dreszcze i zawrót głowy. Zupełnie jakby słuchało się opowieści z innej planety, niepokojąco podobnej do naszej. Czuć tu i oddech autora, i niekończącą się przestrzeń, której nie sposób objąć myślą. Genialne, choć czasem ryzykowne ćwiczenie z rozciągliwości wyobraźni.

Turysta polski

Po widmowym ciele dawnego imperium sowieckiego uwielbia się włóczyć również Juliusz Strachota. Zarówno „Turysta polski w ZSRR”, jak i właśnie wydana jego kontynuacja, czyli „Krótka wycieczka na tamten świat”, to wielka pochwała ruchu – potrzeby szwendactwa, która, niczym para w kotle, musi znaleźć ujście, bo inaczej doprowadzi do eksplozji.

W tym konkretnym przypadku zbawiennym pretekstem okazuje się przypadkiem znaleziony stary przewodnik po Związku Radzieckim. A w nim miejsca, którym nie sposób się oprzeć: Ałma Ata, Erewań, Samarkanda, Jałta, Leninabad, Duszanbe, Nowy Aton i wiele innych, poruszających wszystkie struny wygłodniałej wyobraźni.

U Strachoty samo brzmienie obcych nazw może wywołać trudną do opisania rozkosz. W tej dziwnej epopei o poszukiwaniu utraconego czasu i pamięci (bo to również zapis wychodzenia z wieloletnich nałogów) przestrzeń rzeczywista splątała się już ostatecznie z symboliczną, więc każda podróż siłą rzeczy zamienia się w metaforę – choć jej znaczenie, podobnie jak cel wędrówki, zawsze pozostaje niepewne. Postradzieckie republiki Kaukazu i Azji Środkowej kuszą egzotyką, podszytą w dodatku imperialnym, siermiężnym modernizmem, powoli kruszejącym i ustępującym miejsca fantazyjnym wykwitom późnego kapitalizmu. Miejsca dziwnie eklektyczne, a przez to stawiające opór łatwym opisom czy syntezom.

Pretekstów do dziwnych i dalekich podróży nie brakuje (w najnowszej powieści to tajemnicza przeszłość dziadka- -bigamisty i jego radzieckiej rodziny, którą porzucił dla armii Berlinga). Ze Strachotą dobrze jest się powłóczyć, bo to antypody rutyniarstwa zawodowych plecakowców, uprawiających „kolonializm contentowy”, w którym „ziemia jest źródłem pozyskiwania treści na Instagram”. Warto spojrzeć na świat jego oczami i zachwycić się detalami na pozór nieistotnymi: kształtem codziennych przedmiotów, kątem padania światła, nasyceniem kolorów czy dziwnymi relacjami przestrzennymi między budynkami.

Czasem ta spokojna włóczęga zamienia się w gorączkową gonitwę, z której wyłaniają się konstelacje prywatnych sensów i znaczeń. Nie zawsze za tym nadążamy, ale też nie musimy. Możemy stanąć obok i cieszyć się ciepłym słońcem, które nieśmiało przebija zza kolejnych szaleńczych rozdziałów.

Znawca kraju

Mongolia, Kazachstan czy Kamczatka – czasem to trochę za dużo (a przy okazji – orientalne ciągoty naszych rodzimych podróżników to temat na osobne rozważania). Niekiedy chcemy powłóczyć się po krajobrazie bliższym, bardziej swojskim, co nie znaczy, że oswojonym. W tym celu wystarczy otworzyć dowolny tekst Adama Robińskiego.

Zarówno w debiutanckich „Hajstrach”, jak i w wydanych parę miesięcy temu „Kiczerach” kreśli on nieoczywisty portret Polski spoza turystycznych szlaków i kurortów. Nie trzeba jechać daleko – lokalność jest w cenie już od jakiegoś czasu, a w najbliższych miesiącach (może i latach) jej wartość z pewnością jeszcze podskoczy. Dlatego warto rozejrzeć się po najbliższej okolicy, trochę pogrzebać, doczytać – prawdziwe cuda tylko czekają na odkrycie.

Bierzmy przykład z Robińskiego, którego metoda zasadza się na uważności. Porzućmy zachłanność i pośpiech – grzechy główne prawdziwego krajoznawcy (przywróćmy dawny blask tej profesji!). Nie chodzi tu przecież o zdobywanie kolejnych wrażeń, którymi można handlować w mediach społecznościowych. ­Nie oczekujmy też, że każde odkrycie będzie zapierać nam dech – takie piękno szybko się zużywa, bo jest łatwe i oczywiste. Tu chodzi o włóczęgę powolną, taką, która koi i daje nadzieję.

Portrety prowincji

Czasem jednak puste Bieszczady i zapomniane kanały rzeczne to za mało – potrzebni są jeszcze ludzie: ze swoimi problemami, żalami, ale też nadziejami i namiętnościami. Ich galerię znajdziemy w „Wędrownym zakładzie fotograficznym” Agnieszki Pajączkowskiej.


Czytaj także: Koniec wędrówki - Adam Robiński rozmawia z Agnieszką Pajączkowską


Pomysł był prosty – ruszyć w trasę wzdłuż wschodnich granic Polski, odwiedzić zapomniane przez wszystkich wsie i robić portretowe fotografie ich mieszkańcom. Ot tak, za darmo, ewentualnie za talerz zupy albo koszyk jajek. W epoce cyfrowej papierowe zdjęcie to niemalże eksces, zwłaszcza że większość bohaterów i bohaterek książki Pajączkowskiej ostatni raz stawała przed obiektywem z okazji ślubu, dobre pół wieku temu. Dlatego ta podarowana fotografia zyskuje szczególną wartość, bo pozwala ludziom samotnym i żyjącym – dosłownie i w przenośni – na uboczu społeczeństwa poczuć się w końcu dostrzeżonymi przez kogoś.

„To nie fotografia była celem, ale bycie w drodze” – pisze jednak autorka i trudno się jej dziwić. Opis jej włóczęgi po najdalszych zakamarkach naszego kraju może pobudzić serca nawet najzatwardzialszych domatorów. Dojrzałe lato – wszystko tonie w zieleni, drzewa uginają się od owoców, pachną zioła i koszone siano. Po wielu tygodniach zamknięcia same opisy mogą przyprawić o zawrót głowy. Pajączkowska jednak nie jest naiwną mieszczką spragnioną mitycznej sielskości wsi spokojnej i wesołej. Zachwyt nie przesłania ciemnych stron polskiej prowincji, która w tej książce zyskuje bardzo ciekawy i wielowymiarowy portret. Wszechobecny jest seksizm i patriarchat (młoda kobieta sama w furgonetce...), ksenofobia i antysemityzm. Ale też empatia, kojący spokój i trwanie na przekór walcowi kapitalistycznej logiki.

Polska prowincja, która w zastraszającym tempie starzeje się i wyludnia, to przestrzeń skomplikowana – zachwycająca i odpychająca. Być może to właśnie ta niepowtarzalna mieszanka piękna i goryczy sprawia, że włóczenie się po niej z Pajączkowską ma tak niepowtarzalny smak.

On the road

Albo można jeszcze inaczej – prościej i bez żadnych zobowiązań. Po prostu ruszyć w drogę i patrzeć, jak krajobraz leniwie przewija się za oknami. Taką niespieszną przejażdżkę (niespełna 5 tys. km w dwa tygodnie) bez celu, szosami powiatowymi i gminnymi, proponuje Piotr Marecki w swojej właśnie wydanej „Polsce przydrożnej”. W pewnym sensie to literacki eksperyment (nie pierwszy i nie ostatni tego autora) – proza podróżnicza doprowadzona do ekstremum, zredukowana do suchego i automatycznego zapisu wrażeń oraz zasłyszanych rozmów. Taki widok z Google Maps, tyle że z opcją audio.

Marecki rejestruje rzeczywistość, ale jej nie komentuje. Pojawiają się tu obskurne bary i moteliki, a obok nich cuda architektoniczne i przyrodnicze. Ludzie opowiadają swoje historie – często zwykłe i codzienne, czasem smutne, kiedy indziej zupełnie nieprawdopodobne. Przewijają się litanie nazw wsi, które działają na onomastyczną wyobraźnię nie gorzej niż ich tadżyckie odpowiedniki. Zdarzają się też zabawne zderzenia perspektywy lewicującego wielkomiejskiego inteligenta i tradycyjnych form polskiego życia. Co ciekawe – nie czuć tu wyższościowego zgrzytu. Być może dlatego, że obie strony obśmiewają się po równo. A wszystko to zatopione w dusznym czerwcowym upale, którego z utęsknieniem wyglądamy.

Przyszłość, nawet ta najbliższa, wciąż jest niepewna. Nie wiadomo kiedy i czy w ogóle wrócimy do świata sprzed pandemii. Z pewnością przemysł turystyczny – ze swoją masowością i produkowanymi na fabryczną skalę wrażeniami – będzie długo podnosił się z kryzysu. A my się wreszcie przekonamy, że krótka włóczęga po okolicy może być ciekawsza niż odhaczanie kolejnych turystycznych atrakcji.

Głód świata, który odczuwamy teraz tak intensywnie, da się bowiem zaspokoić na wiele sposobów. Intensywność doświadczeń zależy przede wszystkim od naszej wyobraźni. Ćwiczmy ją, bo wkrótce znów ruszymy w drogę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2020