Voo Voo. Mantra

Są artyści, którzy towarzyszą ci przez całe życie. A potem jeszcze zaczynają towarzyszyć twoim dzieciom. Ani się obejrzałeś, a minęło 30 lat.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

Koncert Voo Voo w Muzeum Powstania Warszawskiego. Od lewej: Wojciech Waglewski, Karim Matusewicz, Tomasz Organek (gościnnie) i Mateusz Pospieszalski, Warszawa, 24 lipca 2015 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER
Koncert Voo Voo w Muzeum Powstania Warszawskiego. Od lewej: Wojciech Waglewski, Karim Matusewicz, Tomasz Organek (gościnnie) i Mateusz Pospieszalski, Warszawa, 24 lipca 2015 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / REPORTER

Dla każdego z nas ta historia zaczyna się w innym momencie.

Dla moich synów np. wraz z dość przypadkowo wyjmowanymi z półki „Płytą z muzyką” i „Płytą”, które czasem urzekały zwodniczo łatwymi melodiami, czasem hipnotyzowały surrealistycznymi opowieściami Jana Peszka, a czasem oczyszczały przestrzeń drogi do przedszkola brutalnym hip-hopowym monologiem Fisza z piosenki „Piony, poziomy”. Potem przyplątał się afrykańsko rozkołysany „Tropikalny list”, z jednego z koncertów zarejestrowanych w radiowej Trójce, kiedy Mateusz Pospieszalski improwizował długą wokalizę z refrenem dającym się zaśpiewać jako coś w rodzaju „ciągle je, ciągle je, ciągle je, ciągle je, je, ciągle je”. Gotów jestem przysiąc, że „Małego Voo Voo” zaczęliśmy słuchać dużo później, mniej więcej wtedy, gdy – już w drodze do szkoły – na całe gardło próbowaliśmy naśladować wesołe brzmienia sekcji dętej „Pierwszego razu” z wydanej w 2012 r. „Nowej płyty”.


CZYTAJ TAKŻE:

Wojciech Waglewski: Bardzo głęboko wierzę w monogamię. To dosyć osobny pogląd w dzisiejszych czasach. Wierzę również w to, że z dziećmi należy być od małego.


Dla mnie jednak początek tej historii wiąże się z lekturą czarno-białego, wydawanego na fatalnym papierze, za to w nakładach sięgających stu tysięcy egzemplarzy „Non Stopu” – redagowanego wówczas przez Wojciecha Manna dodatku do (była w PRL-u również taka osobliwość) „Tygodnika Demokratycznego”. I z recenzją płyty skupionej wokół Zbigniewa Hołdysa supergrupy I Ching. Nazwisko lidera rozwiązanego dopiero co Perfectu było bodaj jedynym, które mówiło mi wówczas cokolwiek, ale wystarczyło, by zauważyć próbującą się zmieścić na Liście Przebojów Trójki „Wojnę grubych z chudymi”, później zaś utwór „Ja płonę”. W tej pierwszej piosence Wojciech Waglewski gra solo na mandolinie, w drugiej – chyba po raz pierwszy w życiu – śpiewa.

Jest połowa lat 80. „Na ulicach / gwałt i krzyk / idzie nowe / całe we krwi” – woła Waglewski w „Ja płonę”. „Nie ma Boga / nie ma Boga tutaj / nie ma Boga wśród nas” – dodaje w piosence z kolejnej płyty, zatytułowanej „Świnie”, kwartetu Morawski, Waglewski, Nowicki, Hołdys. Ponury czas, w którymjednak już za chwilę powstanie najważniejszy zespół polskiego rocka.

Odpuść mi moje życie

Wojciech Waglewski urodził się w 1953 r. w Nowym Sączu i po latach opowiadał, że w świecie bez internetu i telewizora, kiedy mocniej chłonęło się dźwięki rzeczywistości, miejsce to było inspirujące dzięki spotkaniom, które dziś nazwalibyśmy pewnie międzykulturowymi: z folklorem góralskim i cygańskim, z opowieściami babci o kulturze żydowskiej, z pamięcią o Łemkach. Po przeprowadzce do Warszawy, jak większość jego pokolenia, odkrywał bigbit – ale, szczęśliwie dla nas, chodził też pilnie na festiwal Jazz Jamboree, słuchając free jazzu, bluesa i rocka spod znaku Jimiego Hendriksa.

Ślady wszystkich tych inspiracji będziemy odnajdywać w tworzonej przez niego muzyce. Na razie, jako student socjologii, grywa na gitarze w zespołach bigbitowych, potem poznaje Hołdysa i dołącza do jego grupy RH-, zarabia też jako muzyk sesyjny. W 1978 r. trafia do Ludowego Wojska Polskiego – doświadczenie wraca m.in. w rozmowie na poprzednich stronach. Po powrocie między ludzi dołącza do grupy Osjan Jacka Ostaszewskiego i Radosława Nowakowskiego, grającej muzykę świata, a w swojej działalności koncertowej stawiającej na improwizację.

Oto dlaczego wśród gitarzystów przez siebie cenionych Wojciech Waglewski wymienia Erica Claptona, Johna McLaughlina czy Roberta Frippa (a z młodszych np. Jacka White’a). I oto dlaczego nawet trzydzieści kilka lat później warto chodzić na koncerty Voo Voo: tu nigdy nie jest tak, jak na płycie studyjnej, a kilkuminutowe, jakby pisane specjalnie pod dzisiejsze radio utwory rozrastają się do kilkunastominutowych suit, w których gitara Waglewskiego i saksofon Mateusza Pospieszalskiego tworzą pejzaże o niespotykanej przestrzeni. Kilka lat temu lider zespołu mówił w wywiadzie dla „Tygodnika”, że największym wyzwaniem i najważniejszą motywacją do uprawiania muzyki jest dla niego to, że jako jedyna ze sztuk może się ona zdarzyć tu, o tej godzinie i w tym miejscu. „Muzyka ma tę siłę, że teraz, w tym momencie, może unieść ludzi w górę” – opowiadał, przypominając znane z klasycznej muzyki indyjskiej pojęcie śruti. „Nagle podczas koncertu tysiące Hindusów doznają czegoś na kształt zbiorowego orgazmu. I nikt nie wie dlaczego. Po prostu pojawia się nagle taki dźwięk, który wszystkich unosi”... Coś podobnego można przeżyć również podczas koncertów (napisanie „szamańskich obrzędów” będzie tylko lekką przesadą) Voo Voo.

Jakiż sprawił to Bóg

Gdyby chcieć oddać w jednym tekście sprawiedliwość całej aktywności muzycznej Wojciecha Waglewskiego, trzeba by zamienić go w wikipedyjną wyliczankę – albo napisać książkę, o co skądinąd ten artysta się prosi. Projekty filmowe i teatralne, nagrania z innymi muzykami, choćby z Tomaszem Stańką czy Maciejem Maleńczukiem (jeden z powrotów do źródeł, bo na ich wspólnej płycie pojawiają się piosenki Stanisława Grzesiuka, które Waglewski chłonął po przyjeździe do Warszawy) albo rodziną Trebuniów-Tutków (inny powrót, bo to wszak góralszczyzna, a przy okazji hołd złożony ks. Tischnerowi), wspólne przedsięwzięcia z synami albo nagrana kilka miesięcy temu z młodymi wokalistami płyta o powstaniu warszawskim...

Wszystko to składa się na gigantyczny dorobek: kilkadziesiąt płyt, setki koncertów, a do tego jeszcze cotygodniowe audycje radiowe, prowadzone z synem (Bartoszem Waglewskim „Fiszem”) w Trójce... Dorobek, który imponuje trafnością artystycznych decyzji. Jak powiedział kiedyś w „Tygodniku” Stanisław Lem do Jana Józefa Szczepańskiego: „To nie jest ludzkie, że nie musisz się wstydzić ani jednego zdania, które napisałeś. Nie wiem, czy jest w Polsce drugi pisarz, który mógłby powiedzieć to samo”. Z Waglewskim jest podobnie: tyle nut, słów i dźwięków, a zero obciachu. Nawet utwór, który posłużył za podkład telewizyjnej reklamy banku, to uroczy drobiazg, z powodzeniem broniący się samodzielnie. Nawet płyta z synami, wydana jakby mimochodem i o niemal garażowym brzmieniu, przynosi arcydzielną piosenkę „Ojciec” – od czasu Breakoutu temat śmierci, rzeki i relacji ojciec–syn nie splatał się w węzeł o podobnej mocy.

Jesteś ze mną

Trzydziestolecie działalności Voo Voo uczciło właśnie siedmiopłytowym wydawnictwem, na którym z jednej strony znalazły się, odczyszczone cyfrowo, pierwsze nagrania zespołu („Voo Voo”, „Sno-powiązałka” i „Z środy na czwartek”, wszystkie sprzed upadku komunizmu) oraz słynne „Łobi-jabi” z 1993 r., a z drugiej koncerty z ostatnich lat – akustyczny, z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego, „Przy lampce”, oraz energetycznie rockowy z tegorocznego festiwalu w Jarocinie. Pomiędzy nimi Wojciech Waglewski umieścił wciąż niedoceniane przez fanów, za to komplementowane przez niego samego awangardowe „Oov Oov” z 1998 r. Trudno się dziwić tym komplementom, kiedy jeszcze raz słucha się fajerwerków gitary lidera, trąbki Antoniego Gralaka i skreczów Fisza w jedenastominutowej monumentalnej kompozycji „Nuty dźwięki” (jej refren przywraca właściwe znaczenie frazie: „zamieniam się w słuch”).

Z pewnością tych siedem płyt nie pokazuje całej ścieżki artystycznej zespołu, obejmującej wszak i okres fascynacji muzyką afrykańską (głos Mamadou Dioufa słychać wprawdzie na „Oov Oov”) czy rapem (tak: „Małe Wu Wu” można traktować jako początek polskiego rozdziału w historii tej muzyki). Z pewnością brakuje tu wielu tak zwanych przebojów (jakże dwuznacznie brzmi to słowo w kontekście Wojciecha Waglewskiego), np. „Czas pomyka”, „Bo Bóg dokopie” czy zwłaszcza znakomicie zaaranżowanego, klubowego „Klucza” (nawet na płycie trwa blisko osiem minut) z albumu „Voo Voo z kobietami”. Z pewnością chciałoby się jeszcze raz usłyszeć „Kim bym był” i tyle innych pięknych piosenek miłosnych.

Bo przecież nikt w polskiej muzyce nie stworzył tak pięknych hołdów dla swojej ukochanej, jak Wojciech Waglewski. Poczynając od solowej płyty „Gra-żonie” z 1991 r. („Jest piąta rano” – śpiewa w utworze „O winie i chlebie” – „To godzina, w której rośnie trawa / A myśli się starzeją / A twoje oczy koloru kawy / Nawet w tej chwili nie dorośleją”), a kończąc na ostatnich piosenkach, z tą być może najpiękniejszą – „Gdybym”, z ubiegłorocznej płyty „Dobry wieczór”, na albumie jubileuszowym obecną szczęśliwie dzięki koncertowi w Jarocinie. „Gdybym teraz był dzieckiem / I miał wszystko przed sobą / O tobie mógłbym tylko śnić / Tylko śnić o tobie” – śpiewa tam, pytając „Jakiż sprawił to Bóg?”, a potem wspominając owoce tej miłości: „Gdybym później wyglądał jak nasi synowie / Zrozumiałbym, czemu tak zawróciłem ci w głowie / Chwali mi się jednak, że / Przez całe lata, zatrzymałem cię / By zabrać dziś na koniec świata”. Wszystko to jednak jest zaledwie preludium, bo w drugiej części utworu (nazwanego gdzieś przez Waglewskiego „Pieśnią nad pieśniami”) unosimy się, wraz z głosami azerskiego pieśniarza Alima Quasimowa i jego córki Fargany, na wyżyny zarezerwowane raczej przestrzeniom świątyń niż klubów, w których zwykle występują zespoły rockowe.

Coś starego po nowemu zupełnie

Przeszedł długą drogę. Od mrocznych klimatów pierwszej płyty („No i co stało się z moim cieniem?”, pytał w „Wizycie III”, utworze, który daje się odczytać jako opis śmierci w wypadku; „Nie będę mówił do siebie na ulicy” – deklarował w „Fazie IV”, być może zapisie rozdwojenia jaźni) do miłosnych hymnów. „Kiedyś Janerek powiedział, że jesteśmy jedynym zespołem w Polsce, który konsekwentnie stara się nieść przekaz pozytywny” – mówił Wojtkowi Bonowiczowi w wywiadzie dla „TP”, cytując opinię zaprzyjaźnionego Lecha Janerki. I jeszcze: „Koncerty kończymy ciepło. Gramy np. »Kobieto, proszę cię« albo »Flotę zjednoczonych sił«, żeby ludziom chciało się potem jeszcze być ze sobą. Chciałbym, żeby wychodząc z naszego koncertu, mężczyźni wzięli swoje kobiety za rękę”.

Zarazem nigdy nie zbaczał z obranego kursu, a raczej – nieustannie zmierzając naprzód, ku szczytom, wracał do początku. Paradoks? „Mam to czego nie mam / Choć w końcu nie chcę nic / Jestem czym nie jestem / Nie myśląc czym chcę być” – śpiewa w „Znów mi się udało”.

Jest bowiem w muzyce Voo Voo nie tylko warsztatowe mistrzostwo, techniczna doskonałość i swoboda, jaką osiągają jedynie starzy mistrzowie. Jest także – również właściwa starym mistrzom – dziecięca radość wspólnego muzykowania (przedostatnią płytę zespół zarejestrował „na setkę” – w studiu wszyscy zagrali równocześnie, bez poprawek, zamiast cyzelować ścieżkę każdego instrumentu oddzielnie). Jest przestrzeń, pozwalająca się wypełnić kolejną improwizacją gitary czy saksofonu. Są skale, niespotykane u innych muzyków rockowych, kojarzone raczej z awangardą czy jazzem. I są tematy, z którymi można medytować tak łatwo, jak z niektórymi mantrami Osjana.

Wypada to powiedzieć: jest Wojciech Waglewski poetą. W jego wierszach wiele jest metafizyki („Mam głęboko w duszy...”) i oswajanego stale Boga (który potrafi też, a jakże, „cicho w kącie spać”), ale także rytuałów codzienności („W niedzielę to nie widać mnie za wiele”, a „kolacja to rzecz święta”). To świat, w którym przyjemnie pić wino i kawę, a „całe niebo życzy nam co dnia wesołych świąt”, i w którym mężczyzna mężnie godzi się z własnym przemijaniem, na zmianę „rozsypując się trochę” i „zbierając się trochę”. „Choćbym padał z nóg / Stać mnie na / Słowo: nie, gdy tłum / Mówi: tak” – śpiewa założyciel Voo Voo w utworze „Dialog mój”, by skończyć z dumą: „A kiedy zacznie się dialog mój / Z tym co wie / Panu powiem że / Miałem to co chciałem mieć”. W innym miejscu doda: „Nabroiło się / A to jeszcze nie koniec”.

Są oczywiście i odmienne klimaty. „Jeśli niebawem nie ja / będę najszybszy w dzielnicy / czy będziesz ze mną gdy / już nie będę się liczył?” – pytał w utworze „Gdy będę miał 65”, oczywistym nawiązaniu do beatlesowskiego „When I’m Sixty Four”, choć zagranego w chropawo rockowym klimacie. Dziś ma 62 lata, ale odpowiedź na pytanie, czy będziemy z nim, jest przecież oczywista. Udzielił jej na samym początku, w pochodzącym z pierwszej płyty Voo Voo utworze „F-1”: „A potem wyjdę, zatrzasnę cicho drzwi / I chociaż zniknę nie zostawiając nic / To od tej pory będę już / W tobie żył”. ©℗
 

OJCIEC

Słowa: Fisz (Bartosz Waglewski)
Weź mnie nad rzekę, synu
Ubierz w najlepszą koszulę
Wyjmij z szafy garnitur, w którym brałem ślub
Pomóż wstać
Weź mnie nad rzekę
Połóż mnie na wznak
Wypastuj buty, zepnij siwe włosy
I ogól mi twarz
Weź mnie nad rzekę synu
Idź po śladach tych co
Pewnej zwykłej nocy przerwali sen
I opuścili dom
Weź mnie nad rzekę synu
A moje książki spal
Uściskaj mnie czule – jeszcze się spotkamy
Niedługo zapukasz tam
Weź mnie tam, gdzie czekają mnie
Pośród traw i starych drzew
Weź mnie tam, gdzie czekają mnie
Weź mnie nad rzekę
Weź mnie nad rzekę
Najwyższy czas
Mogłem żyć głośniej
Mogłem więcej podróżować i krócej spać
Weź mnie nad rzekę, synu
Połóż mnie na wznak
Niech płatki kwiatów i liście drzew
Lecą mi na twarz
Weź mnie nad rzekę, synu
Powiedz sąsiadom,
Że będę zwiedzał nowe miasta, nowe kraje
Całkiem nowy świat
Weź mnie nad rzekę, synu
I moje długi spłać
Nikt za mną nie zatęskni, nikt za mną nie zapłacze
Niedługo zapukacie tam
Weź mnie tam, gdzie czekają mnie
Pośród traw i starych drzew
Weź mnie tam, gdzie zabiorą mnie
Weź mnie nad rzekę.


Tekst utworu pochodzącego z płyty „Matka, Syn, Bóg” formacji Waglewski, Fisz, Emade, czyli Wojciecha, Bartosza i Piotra Waglewskich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015