Muzyk to wojownik

Nie ma nic prostszego niż spowodować u ludzi załamanych jeszcze większe załamanie. Najtrudniejsza rzecz, gdy chodzi o przekaz, to dawać ludziom radość.

22.04.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Robert Jaworski / FORUM
/ Fot. Robert Jaworski / FORUM

Jaką gra muzykę? Na pewno rockową, ale z elementami tak wielu stylistyk, że trudno ją zaszufladkować. Wojciech Waglewski – wielka postać polskiej sceny muzycznej – kończy 60 lat. Więcej niż dwie trzecie tego czasu spędził z gitarą w ręce, m.in. jako lider zespołu Voo Voo i członek grupy Osjan. Spotkanie z nim – na scenie i prywatnie – jest jak podłączenie się do ładowarki: tryska energią i zaraża optymizmem. „Chciałbym, żeby wychodząc z koncertów Voo Voo, mężczyźni wzięli swoje kobiety za rękę” – mówi. Niejeden z nas wychował się na jego muzyce i towarzys zących jej tekstach. Panie Wojciechu, sto lat!
REDAKCJA "TP"


WOJCIECH BONOWICZ: Chciałbym zacząć od czegoś wstrząsającego. Chciałbym zapytać Cię o zęby.
WOJCIECH WAGLEWSKI:
Ale co cię interesuje? Przeszłość moja zębiasta?
Tak.
Ja od zawsze miałem kłopoty z zębami. Nie żebym miał jakoś szczególnie złe zęby. Ale po prostu ciągle coś powinno się było zrobić, a ja byłem wiecznie zajęty. A tak się złożyło, że ojciec mojego przyjaciela z Osjana, Radka Nowakowskiego, był chirurgiem dentystycznym. Któregoś razu, jak byłem u Radka na działce, jego ojciec zaprosił mnie do gabinetu i powiedział, że zrobi z moimi zębami porządek. I rzeczywiście – pierwszego dnia usunął mi pięć zębów, a drugiego sześć. Po pierwsze, tak się chyba nie powinno robić. A po drugie, gdyby to było dzisiaj, zęby byłyby do uratowania. No ale nic, poszło. Tyle że trzy dni później miałem wystąpić i to był w dodatku pierwszy koncert Voo Voo w Opolu.
Który to był rok?
Chyba ’87. Graliśmy jeszcze z Andrzejem Ryszką, z Jankiem Pospieszalskim. Pierwsze Rock Opole. Byliśmy wtedy my, Janerka... No więc śpiewam „Styksu wir” i nagle czuję, że w całej gębie mam mokro. Co się okazało? To wszystko było jeszcze świeże i puściło. Miałem gębę pełną krwi.
Przerwałeś koncert?
Nie. Myśmy grali krótko, to były czternastominutowe wystąpienia. Gęba mi puściła pod koniec, kiedy było najmocniej. Na nagraniu widać, że nagle ja tam jakoś tak obok śpiewam. I to cierpienie na twarzy potężne...
Bałeś się dentysty jako nastolatek?
Chyba wszyscy się bali. Teraz jak idę do dentysty, to to jest przyjemność. Wtedy poziom stomatologii w szkołach był fatalny. Pamiętam płyn do znieczuleń, dwa razy mnie nim zalewano. Okropne uczucie, okropne... Pamiętam też, jak jeden lekarz rwał mi zęba w stanie zapalenia okostnej, co, zdaje się, jest jednym z podstawowych błędów. To był koszmar dla mnie.
Ale dlaczego tamten dentysta zdecydował się wszystko Ci usunąć? Chciał Ci wstawić nowe?
Na tamte czasy nie było możliwości ratowania tych zębów. Teraz by się coś nasztukowało albo implanty zrobiło. A wtedy takie pniaki to się po prostu wyrywało i do widzenia. Jakoś dałem radę, bo to wszystko były tylne zęby.
Kiedyś grałem z Osjanem koncert w Niemczech, w małej miejscowości niedaleko Kolonii. Mieliśmy takie blachy miedziane; ja kupiłem blachę o rozmiarach pół metra na półtora, wieszałem ją na sznurku i kiedy waliłem w nią ręką, wydawała dźwięki przypominające zbliżającą się burzę. A ponieważ podczas występu wpadaliśmy w stany transowe, nie zauważyłem, kiedy w trakcie koncertu walnąłem nagle w brzeg tej blachy i rozciąłem sobie rękę. Dopiero pod koniec grania zobaczyłem, że mam kość na wierzchu, a mata, na której siedzę, jest cała pokrwawiona. Przyjechało pogotowie, zrobił się show. W czasie koncertu jest taka adrenalina, że człowiek w ogóle nie czuje bólu. Gra, póki nie padnie.
W ekstazie.
No, coś takiego. Tylko że musi równocześnie mieć to jakoś pod kontrolą. Dla mnie największym wyzwaniem i najważniejszą motywacją do uprawiania muzyki jest to, że ona – jako jedyna ze sztuk – może się zdarzyć tu, w tym czasie, o tej godzinie, w tym miejscu. Owszem, można też malować na oczach ludzi, robić happeningi. Happening jest może najbliżej muzyki, zresztą teatr w ogóle. Ale muzyka ma tę siłę, że teraz, w tym momencie, może unieść ludzi w górę.
To jest coś, co w klasycznej muzyce Indii nazywane bywa śruti. Często o tym mówię, ale trudno się obyć bez tego pojęcia. Miałem to szczęście, że jakiś czas grywaliśmy koncerty z panditem Ram Narayanem, mistrzem gry na sarangi. Pandit to w kulturze Indii najwyższy stopień wtajemniczenia. On mi powiedział, że tylko cztery razy w życiu udało mu się zagrać śruti. Co to takiego? Trudno to opisać. Nagle podczas koncertu indyjskiej muzyki klasycznej tysiące hindusów doznaje czegoś na kształt zbiorowego orgazmu. I nikt nie wie, dlaczego. Po prostu pojawia się nagle taki dźwięk, który wszystkich unosi, a którego nikt nie jest w stanie zdefiniować. Trzeba wiedzieć, że muzyka indyjska nie jest muzyką improwizowaną, ona jest bardzo precyzyjnie zaplanowana. A całe dążenie pandita sprowadza się do tego, żeby znaleźć kontakt z kosmosem – przy pomocy owego dźwięku.
Gdyby dało się go zapisać, każdy mógłby go zagrać.
Nawet ktoś tak doświadczony jak Ram Narayan nie był w stanie mi powiedzieć, na czym to polega i jak to osiągał. To się po prostu działo. Ja – jak zresztą pewnie każdy muzyk improwizujący – miewam takie koncerty, kiedy wydaje mi się, że przeżywam coś podobnego. W latach 80. graliśmy raz z Osjanem koncert w Łodzi, na jednej z uczelni. Trwał tam chyba strajk studentów, czy też było tuż po strajku, w każdym razie nagle zagraliśmy tam taką figurkę – nigdy w życiu to się nie powtórzyło – przy której poczułem, że wszyscy tracimy przytomność, że następuje zbiorowy odlot, zbiorowa utrata przytomności. I to nie była taka transowa „głupawka”, tylko coś innego, coś więcej.
Mówię o tym śruti często, ale zawsze z pewną obawą. Bo w gruncie rzeczy za mało o tym wiem, a nie chciałbym upraszczać. Nawet mistrz – jak widać – nie wie do końca, o co tutaj chodzi. Muzyka indyjska to jest zupełnie inny rodzaj muzyki. Ktoś taki jak Ram Narayan nie jest w stanie zagrać skal europejskich. Nie istnieje dla niego odcinek czterotaktowy. Dla niego odcinek składa się z 16 taktów, w dodatku na przykład początek jest wolniejszy, środek szybszy, końcówka jeszcze szybsza. Gdyby go zapytać, dlaczego tak, odpowiedziałby: to przecież naturalne, że człowiek nierówno się porusza.
Pamiętam takie momenty na koncertach Voo Voo, kiedy czułem, że unoszę się nad ziemią. Ale to, o czym śpiewasz, też nie jest bez znaczenia.
To jest odwieczna walka intelektu z emocjami. Miles Davis był tu mistrzem. Nie był może orłem intelektu, ale też nic, co robił, nie było przypadkowe. Byłem kilka razy na jego koncertach. Uderzyło mnie to, że karcił muzyków w sposób niemiłosierny, potrafił im przerywać w połowie solówki, nieraz w sposób dosyć chamski. Bywał potworem. Po jakimś czasie zrozumiałem, że jest w tym jakaś racja.
Moglibyśmy jako Voo Voo zagrać spokojnie czterogodzinny koncert muzyki improwizowanej, tyle że poza nami nikt by się na nim dobrze nie bawił. Ktoś musi panować nad tym, żeby to wszystko miało swoją dramaturgię. Na koncert nie przychodzą muzycy, żeby popatrzeć, jak koledzy sobie radzą, tylko przychodzą ludzie, którzy odbierają to bardzo emocjonalnie. Intelekt jest potrzebny, żeby te emocje skumulować, żeby stworzyć z nich jakąś historię.
A wolisz grać na wolnym powietrzu, dla kilku, kilkunastu tysięcy, czy w małym klubie?
To są rzeczy zupełnie nieporównywalne. Jak gramy na zamku w Janowcu, to oczywiście możemy to zrobić z większym wykopem, atmosfera jest fantastyczna, bo tłum tańczy, śpiewa, wpada w trans, i tak dalej. No ale była na jednym z naszych koncertów w Janowcu pani, która trzy dni wcześniej słuchała nas w małym klubie dla stu osób w Łomiankach, i powiedziała, że tamten koncert był lepszy. Na koncertach kameralnych kontakt jest bezpośredni, wyraźniej czuje się tę wymianę energii. Na dużych koncertach trudno pokonać dystans, który wytwarza scena i puste miejsce pod nią. Ludzi właściwie prowadzi się za rękę, publiczność ma niewielki wpływ na przebieg tego, co się dzieje.
W 2004 r. zagraliśmy niezapomniany koncert na Przystanku Woodstock. Widok był niesamowity: 250 czy 300 tysięcy ludzi, którzy słuchają „Mojej broni” na przykład, gdzie to leci w taką olbrzymią przestrzeń i nie ma obawy, że jak się zrobi chwilę przerwy, to ludzie zaczną gwizdać, przeciwnie: ludzie są skupieni i to wszystko tak miękko wchodzi. Zupełnie niezwykłe doświadczenie – choć właściwie nie wiesz, dla kogo grasz. Jak się przekracza pewną barierę liczby ludzi, to się gra tak, jakby się grało dla nikogo. Nikogo nie słyszysz i nie widzisz, masz w dole pod sobą morze głów, które już nawet nie są rozpoznawalne jako głowy. Czujesz, jakbyś grał na wielkim polu kukurydzy.
Jak byś powiedział: kim są Wasi fani? Co przyciąga ludzi do Voo Voo?
Różne rzeczy. Mamy na przykład wśród słuchaczy bardzo wielu muzyków. Jest grupa ludzi, których przyciągają po prostu nasze umiejętności. No bo to jest dobry zespół, złożony z wybitnych instrumentalistów, z których każdy jest w dodatku osobowością. Jest grupa ludzi, których przyciąga inteligentny przekaz – i to nie są grupy wykluczające się, bo, jak już powiedzieliśmy, bywają przecież inteligentni muzycy. Są ludzie, którzy przychodzą, bo chcą zobaczyć, co się zdarzy podczas występu. Mówią: „Płyta jest OK, ale czekamy na koncert”. Mamy grupę fanów, która potrafi jeździć za nami na kilka koncertów pod rząd. Oni są zainteresowani tym, co my z tego materiału zrobimy, jakie energie się uruchomią w trakcie grania na scenie.
I jest chyba wielu takich, których interesuje przekaz. Ta „dobra wiadomość”, którą można usłyszeć i w tekstach, i w muzyce.
Kiedyś Janerek powiedział, że jesteśmy jedynym zespołem w Polsce, który konsekwentnie stara się nieść przekaz pozytywny. I że pod tym względem przypominamy Beatlesów. Ja akurat za Beatlesami nie przepadam. Ale podobną opinię usłyszałem od Muńka Staszczyka, więc coś jest na rzeczy.
 Z forów internetowych wiem, że ta muzyka, ten przekaz daje ludziom dużo siły, dużo wiary. Czasem chodzi o konkretne sprawy. Po jednym z koncertów podeszła do mnie jakaś pani i mówi: „Panie Wojtku, ja chciałam panu podziękować. Bo ta piosenka, »Kobieto, proszę cię«, uratowała moje małżeństwo”. Takie są wymierne skutki działalności piosenkarskiej. To miłe.
Był taki moment w moim życiu, kiedy nie zdawałem sobie sprawy z tej mocy. Moje pierwsze teksty i w ogóle pierwsze płyty voovoo’owskie były dosyć destruktywne. To był jeszcze okres komunizmu, w dodatku miałem kłopot z własną osobą. Jacek Kleyff powiedział mi wtedy, że gramy „dołki”. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie ma nic prostszego niż działać na takich złych emocjach: spowodować u ludzi załamanych jeszcze większe załamanie, śpiewać o tym, że jest się nieszczęśliwym, że ma się ochotę odebrać sobie życie. To jest najprostsze. Najtrudniejsza rzecz, gdy chodzi o przekaz, to dawać ludziom radość.
Tak komentowano np. płytę „Ze środy na czwartek”. Że tam się toczy walka: coś umiera, coś się rodzi, jest „dołek”, potem wyjście z „dołka”. Na „Oov Oov” podobnie.
Dlatego zależy mi na tym, żeby moje płyty były traktowane jako całość. Boli mnie wydawanie singli, bo jednak każda piosenka ma na płycie swoje miejsce.
Kiedyś doszły mnie słuchy, że przy piosence „Niewidzialny” ze „Sno-powiązałki” jakiś gość rozstał się z tym światem. Ale to nie jest potwierdzone, nie wiem, czy to nie konfabulacja. „Sno-powiązałka” to rzeczywiście dosyć smutna płyta. Nigdy nie wiesz, czy niezamierzenie nie staniesz się przyczyną czyjejś tragedii. Było wiele takich głośnych procesów, kiedy oskarżano muzyków, np. Ozzy’ego Osbourne’a, że przy jego piosence ktoś popełnił samobójstwo. W takich sytuacjach wiadomo, że to nie sama piosenka jest winna, na ogół w człowieku jest już jakaś gotowość, żeby to zrobić. Ale, jak mówię, mój przypadek jest niepotwierdzony.
Pieśni żyją swoim własnym życiem. Piosenka „Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było” to jest piosenka o Czarnobylu z dość ponurą puentą. Ale potem tę puentę obciąłem – i nagle utwór zmienił charakter. Chociaż tekst się nie zmienił: to jest opisanie sytuacji, w której reaktor pierdolnie i wszystko zniknie. Niemniej to nabrało zupełnie innego charakteru i na koncertach ludzie świetnie się przy tym bawią.
To wszystko kiedyś się skończy, ale póki co, cieszmy się, że żyjemy.
Oczywiście, jest też tak, że najlepiej pamięta się pieśni smutne. Ja z dzieciństwa najlepiej pamiętam „Tę ostatnią niedzielę”, ponieważ babcia opowiadała, że przy tej pieśni oficerowie, których spotkał zawód miłosny, odbierali sobie życie. Zamawiali na balu ten kawałek, tańczyli, potem wychodzili do łazienki i tam strzelali sobie w łeb. Lubiłem też pieśni żydowskie przeróżne, które babcia znała. Pochodziła z Kresów i stamtąd mnóstwo takich melodii przywiozła. Ilekroć potem słyszałem podobne nuty, coś się we mnie budziło. Lubiłem „Rebekę”, którą Ewa Demarczyk śpiewała. Albo „Warszawo ma”. Ta pieśń pojawiła się w „Zakazanych piosenkach”, ale tak naprawdę to jest „Miasteczko Bełz”, tylko z dopisanym nowym tekstem. Przepiękna pieśń. Bardzo smutna.
No więc te smutki są niezwykle piękne. Ale kiedy układam płytę albo program koncertu, staram się, żeby nie kończyć zbyt mrocznie. Nawet na pierwszej naszej płycie, podobno najmroczniejszej, zakończenie w sumie też nie jest dołujące, jak pamiętam. Koncerty również kończymy ciepło. Gramy np. „Kobieto, proszę cię” albo „Flotę zjednoczonych sił”, żeby ludziom chciało się potem jeszcze być ze sobą. Chciałbym, żeby wychodząc z naszego koncertu, mężczyźni wzięli swoje kobiety za rękę.
Tomek Budzyński opowiadał, że przyszła do niego fanka Armii i prosiła, żeby nałożył na nią ręce. To było jeszcze przed jego nawróceniem...
Na szczęście takiej sytuacji nigdy nie miałem. Jacek Ostaszewski opowiadał, że zdarzało się, iż w trakcie koncertów Osjana ludzie wchodzili na scenę i zaczynali całować ich po rękach. Mnie to nigdy nie spotkało. Parę razy mieliśmy kontakt z ludźmi niezrównoważonymi psychicznie. Ale takie przejawy kultu? Nie, nigdy. To by był dla mnie znak ostrzegawczy, że trzeba zmienić formułę grania.
„Budzy” sam się tego przestraszył.
Dobrze go rozumiem.
Ale miewałeś kłopoty z fanami? W jednym z wywiadów wspominasz o dziewczynie, która latała za Tobą z nożem.
Zdarzało się nam, zwłaszcza na początku, po pierwszej, mocno surrealistycznej płycie, że kręciło się wokół nas sporo osób nieszczęśliwych, a niekiedy ewidentnie zaburzonych. Była raz dziewczynka, która przyjechała do nas z plecakiem, śpiworem i powiedziała Grażynie, że będzie u nas mieszkać. Historia była mniej więcej taka, że ja od jej rodziny kupiłem gitarę i ona w związku z tym poczuła się częścią naszej rodziny. Grażyna się troszkę zdziwiła, nie ukrywam, ale udało mi się jakoś to załatwić i rozstaliśmy się z dziewczynką w spokoju.
Z tą dziewczynką z nożem historia była poważniejsza. Mieliśmy wtedy koncert w Żarnowcu, pojechaliśmy tam z dziećmi, jeszcze zupełnie małymi. Niosłem te śpiące dzieci do samochodu, a ona podeszła i powiedziała, że musi ze mną porozmawiać. Ja na to: „Chyba żartujesz?”. A było tak, że już kilka razy wcześniej mnie zagadywała, a ja ciągle odpowiadałem, że później. No i idę z tymi dzieciakami pod pachą, a ona, że musi koniecznie teraz. „Powiedz z grubsza, o co ci chodzi, to ci powiem, czy jest o czym gadać”. A ona, że musimy porozmawiać na osobności, bo to będzie długa rozmowa. „No, ale chyba widzisz, że ja tu jestem w pracy i w dodatku z rodziną”. I ona siadła mi wtedy na masce samochodu i powiedziała, że się nie ruszy. Musiałem poprosić ochroniarzy, żeby ją zdjęli. Przyjechaliśmy do hotelu, położyliśmy się spać, za godzinę słychać pukanie do drzwi. Otwieram – ona. Stoi w drzwiach i znów: „Muszę z tobą porozmawiać”. Mówię, że jestem zmęczony i żebyśmy się spotkali o dziesiątej rano, po śniadaniu. Czekałem następnego dnia o tej dziesiątej, ale się nie pojawiła.
Minęło pół roku, graliśmy w jakimś klubie, bodajże w Bydgoszczy. Stała w drzwiach garderoby jakaś dziewczyna, nie skojarzyłem, że to ona. Zaczęła się do mnie zbliżać i ktoś z ochroniarzy zauważył, że ona ma nóż za plecami schowany, więc pewnie zbliżała się do mnie w celach niecnych. No więc złapali ją, skuli. Co się z nią dalej stało, nie wiem.
Czy można się przed takimi sytuacjami ustrzec?
Tak całkiem to chyba nie. Jedyne, co możesz zrobić, to właśnie wprowadzić do swoich występów ten element intelektualny, pomóc ludziom jakoś sobie te emocje poukładać.
Cieszę się, że na nasze koncerty przychodzą ludzie z dziećmi. Mam nadzieję, że my w czasie koncertów tworzymy wspólnotę. Nie lubię tego grupowania się w imię nienawiści do kogoś: punki przeciwko hipisom, heavymetalowcy przeciwko punkom. Pamiętam takie koncerty, na których grała Armia – już „w imię Boże”. Przychodziły całe załogi ze sztandarami, okrzykami, w czasie występu Armii robiła się zadyma, a potem Armia schodziła i pod sceną robiło się pusto. Bo oni przyszli tylko na swój zespół, pokazać siłę. Ja nie chcę mieć takiej publiczności. Chcę, żeby słuchała i szanowała różną muzykę. Bo my sami zresztą bardzo różną muzykę gramy.
Podobną sytuację miałem kiedyś z Kultem. Graliśmy „na świeżaczku”, było jakieś dwadzieścia tysięcy ludzi. No ale jak zszedł Kult, a wyszliśmy my, te dwadzieścia tysięcy rzuciło się do wyjścia, pod sceną została może setka, może kilka setek. Wyobrażasz sobie ten widok – dwadzieścia tysia ludzi w pośpiechu opuszczających stadion?! Lekcja pokory.
Pokora w tym zawodzie jest niezbędna?
Tak. Świadomość tego, że się niewiele umie, świadomość, że są autorytety, i wreszcie – świadomość tego, jakie jest miejsce tej sztuki w społeczeństwie. Artysta to ktoś, kto cały czas boryka się z problemami finansowymi, bywa upokarzany, oszukiwany. Niewielu artystów ma taki komfort, jak my dzisiaj, że gramy właściwie wyłącznie prawdziwe koncerty. Codzienne życie przeciętnego artysty, nawet bardzo znanego, to jest grywanie „imprezek”: jesteś wynajęty i masz grać dla publiczności, która często jest już zważona, ma cię w dupie lub w najlepszym razie traktuje cię jak zło konieczne.
No więc pokora objawia się tym, że człowiek jest gotów czasem z czegoś zrezygnować, a nawet przełknąć jakąś żabę, a z drugiej strony – że nie ucieka przed wyzwaniami. I że nie grymasi – jak trzeba grać, to gra. Jak jeździliśmy po Europie z Osjanem, zawsze były kłopoty z wizami. Któregoś razu, kiedy byliśmy już przekonani, że nie dostaniemy wiz do Niemiec, Milo dzwoni o siódmej rano i mówi: „Mam wizy. Jedziemy”. Ja na to: „Tak zaraz, teraz?”. A Milo: „Tak. Muzyk musi być jak wojownik”. No i pojechaliśmy, żeby wieczorem zagrać koncert w Kolonii.
Muzyk rzeczywiście jest jak wojownik. Bywa tak, że musi walczyć ze wszystkimi właściwie: z kolegami, z rodziną, z gościem, który zorganizował koncert, ale nie ma ochoty płacić. A przede wszystkim z samym sobą, z własną niemocą, zmęczeniem. Jak jesteśmy w trasie, bywa tak, że w ciągu jednego dnia trzeba przejechać ze Szczyrku do Szczecina i z marszu zagrać koncert. I wtedy mi się przypominają te słowa Mila. W moim wieku wyjść i dowalić ponad dwugodzinny koncert po ośmiu czy dziesięciu godzinach jazdy to naprawdę jest wyczyn. Ale jeśli którykolwiek z nas odpuści, koncert się nie uda. A ludzie nie wiedzą, ile godzin jechałeś, czy masz gorączkę, czy w garderobie działała toaleta. Kupili bilety i oczekują, że zagrasz, jakby to był twój najważniejszy koncert w życiu.
No więc na samym końcu z tą pokorą to jest tak: nie ma nic gorszego, niż kiedy człowiekowi zaczyna się wydawać, że jest mistrzem świata. Nawet jeśli tym mistrzem świata jest.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17-18/2013