Mąż, ojciec, muzyk

Wojciech Waglewski: Bardzo głęboko wierzę w monogamię. To dosyć osobny pogląd w dzisiejszych czasach. Wierzę również w to, że z dziećmi należy być od małego.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Andrzej Georgiew dla „TP”
/ Fot. Andrzej Georgiew dla „TP”

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Pamiętasz siebie jako trzydziestolatka? 

WOJCIECH WAGLEWSKI: Pamiętam, że na głowie miałem więcej włosów.

I nie miałeś jeszcze własnego zespołu. Voo Voo powstanie w roku 1985. 

Wcześniej grałem z Wojtkiem Morawskim, Nowickim i Zbyszkiem Hołdysem. Już wtedy miałem parcie na dyrygowanie. Zespół tworzyły cztery indywidualności – i to był powód jego rozpadu. Wojtek mówił mi już wtedy, że podporządkowywanie się jest wbrew mojej naturze.

Rozwiązanie sytuacji poniekąd przyszło naturalnie. To była forma rockowego kabaretu politycznego i jako taka nie miała szans na zaistnienie. Śpiewaliśmy o więzieniu w Białołęce i o tym, że nie ma już Boga w relacjach między ludźmi... Zagraliśmy chyba z siedem koncertów, narażając się komu się tylko dało... i się rozwiązaliśmy.

Ale wciąż nie wiem, kim byłeś w wieku trzydziestu lat.

Dwa momenty były wówczas dla mnie przełomowe: kiedy z Grażyną postanowiliśmy być razem i kiedy rodziły się nasze dzieci. Plus wojsko jako terapia kompletnie niepotrzebna, podczas której na rok pozbyłem się wszystkiego, co świadczy o człowieczeństwie. Sądzę, że gdybym wtedy – w roku 1978 – miał iść na wojnę i strzelać, nie miałbym z tym kłopotu.

Z wojska próbowałem się wywinąć. Tylko nawalił ktoś, komu za to zapłaciłem. Przyszli po mnie w nocy, otworzyła teściowa. Facet z długimi włosami – najgorszy typ, jakiego kiedykolwiek spotkałem – powiedział, że on do Wojtka. I wręczył mi bilet.


CZYTAJ TAKŻE:

Michał Okoński: Są artyści, którzy towarzyszą ci przez całe życie. A potem jeszcze zaczynają towarzyszyć twoim dzieciom. Ani się obejrzałeś, a minęło 30 lat.


 

Bartek, Twój pierwszy syn, urodził się właśnie wtedy, gdy byłeś w wojsku.

Z trudem dostałem przepustkę, żeby go zobaczyć. W wojsku działał upodlający system: w sobotę zabierali nas na strzelnicę i jeśli ktoś wystrzelił powyżej iluś tam punktów, dostawał przepustkę.

A w stanie wojennym – 15 grudnia 1981 r. – urodził się mój drugi syn. Kolegów, z którymi odrabiałem wojsko, 13 grudnia zabrali z domów i musieli się naparzać z robotnikami. Po mnie przyjechali w nocy, ale akurat byłem w Holandii. Do Polski wróciłem dwa dni po ogłoszeniu stanu wojennego. Dozorczyni ostrzegła mnie, że byli po mnie. Dlatego poszedłem do rodziców i tam przez pewien czas mieszkałem. Wojsko dość skutecznie wpływało na moje kontakty z rodziną.

To typowo polskie – polityka determinująca prywatność.

Ciemność stanu wojennego miewała wymiar ludzki. Gdy wracaliśmy z Holandii, żołnierze stojący przy koksownikach pytali, czy mamy wódkę i szlugi. Ale to właśnie po 13 grudnia najsilniej dotarło do mnie okrucieństwo komunizmu. To, że wykańczano ludzi w białych rękawiczkach. Nie mówi się, ile istnień zniszczono przez sam fakt wyłączenia telefonów.

Wtedy okazało się coś jeszcze – że w ogóle sobie nie ufamy. Przychodzi do mnie kolega, patrzy dość podejrzliwie i mówi: „Mam znajomych w Białołęce. Ktoś stamtąd napisał wiersz i chciałem cię prosić, byś skomponował do niego muzykę”. Skomponowałem, dałem mu ją na kasecie i do dziś nie wiem, co się z nią stało i czy to nie była prowokacja.

Uświadomiłem sobie wtedy, że wśród tych, z którymi się kolegowałem, mogą istnieć jacyś „oni”.

A wcześniej – w latach 60. i 70. – nie zauważałeś, jak władza inwigilowała i indoktrynowała społeczeństwo?

Zawsze czułem się dość wolny, a w tej sferze muzyka to potęgowała.

Rodzice raczej izolowali mnie od polityki. W marcu ’68 dokładnie nie wiedziałem, jakie jest tło zajść, słyszałem tylko, że mój brato-wujek dostał smary na uniwerku...

Świadomość się zmieniała, kiedy wyjeżdżało się za granicę.

Pierwszy raz za granicę pojechałem na początku lat 70. Do Związku Radzieckiego – kraju jeszcze bardziej zniewolonego niż Polska. Mój zespół zastąpił Elę Marciniak, która złamała rękę. Wtedy zobaczyłem, na czym mogą polegać zniewolenie i izolacja.

To była epoka, w której obowiązywała moda na ubieranie się „na bliźniaki” – czyli chłopak z dziewczyną mieli wyglądać identycznie. Z Grażyną nosiliśmy dzwony i czarne długie płaszcze. W tych strojach gawronów szliśmy ulicami Moskwy w mrozie minus 40 stopni. A za naszymi plecami słychać nagle charakterystyczny odgłos – tupot nóg. Oglądamy się – a tam milczący, wpatrzony w nas tłum, który nagle stanął. W podziemnym przejściu do metra zdarzyła się kolejna sytuacja. Szedłem z kolegą i zacząłem się śmiać. Natychmiast pojawiła się milicja. Postawili mnie pod ścianą, pytają, z czego tak rechoczę. W odpowiedzi zacząłem jeszcze bardziej rechotać. Dostali szału, gdyby nie kolega, który próbował ich obłaskawić, pewnie by mnie zgruzowali...

A w Tallinie po koncercie jacyś chłopcy korytarzami poprowadzili nas do piwnicy. Po drodze sprawdzali, czy nikt nie widzi. I dopiero w piwnicy zaczeli robić sobie z nami pamiątkowe zdjęcia.

Na koniec dostaliśmy zakaz koncertowania na terenie Związku Radzieckiego. Później byłem tam jeszcze dwa razy. Te pobyty mnie przygnębiały, ale z drugiej strony człowiek czuł się fantastycznie po powrocie do domu.

A pierwszy wyjazd na Zachód?

W roku 1979 – byłem dojrzałym człowiekiem i wydawało mi się, że to nigdy się nie uda. Nie dość, że po wyjściu z wojska dwa lata nie mogłem wyjeżdżać ze względu na ochronę tajemnicy państwowej, a jak już mogłem, to się okazało, że ktoś w zajmującej się wyjazdami agencji Pagart złożył na mnie donos... Najprawdopodobniej jakiś kolega muzyk...

Czyli władza ludowa deptała Ci po piętach?

I tak, i nie. Nie deptała, bo z zespołem Osjan nie posługiwaliśmy się słowem, więc cenzura nie miała w co ingerować. Ale w rozmowach z Pagartem zawsze było pod górkę – za granicę z zespołu pięcioosobowego wypuszczali dwóch. Że trzech nie dostawało paszportu, to była normalka. Ale generalnie nas nie gnębili.

Pierwszą zagraniczną trasę odbyłem właśnie z Osjanem. Koncertowaliśmy w Niemczech, Holandii, Szwajcarii, Włoszech, Grecji. Dla młodego jeszcze wtedy człowieka był to spory szok. Choć zdarzały się elementy swojskie, np. w lśniącej toalecie na dworcu w Kolonii napis: „Tu srałem, Heniek…” Wtedy to była jeszcze rzadkość.

My, ludzie z demoludów, mieliśmy wtedy ogromne kompleksy wobec tych, którzy żyli po drugiej stronie żelaznej kurtyny.

Na początku i ja je miałem. Przybywałem do kraju, w którym, jak mi się zdawało, muzycy są dziesięć razy lepsi ode mnie. Grywaliśmy w klubach, na festiwalach, gdzie pojawiały się prawdziwe gwiazdy jazzu i muzyki świata. Polski rock nie był specjalnie znany, choć SBB to były gwiazdy także w Europie. A nasz jazz naprawdę był wtedy, i nadal jest, potęgą. Wiele jednak w rodzimym graniu rocka było wtórności i naśladownictwa.

Wychowywałem się na Niemenie, Demarczyk, Stańce. Oczywiście, że korzenie rocka i jazzu tkwią w Ameryce, ale jednak ta muzyka stała się dobrem światowym i regionalizmy fantastycznie ją rozszerzają. Możemy zaistnieć na świecie pod warunkiem, że będziemy inni, że będziemy w tej kulturze stanowić jakąś wartość dodaną. I jesteśmy dobrzy.

Dobrzy, bo inni?

Bo nikogo nie naśladujemy. Bo jesteśmy wolni, choć przybywamy ze zniewolonego kraju. Koncerty Osjana zaczynał Milo Kurtis od walenia w blachy, a my darliśmy się, jakbyśmy mieli urodzić. Nieraz zdarzało się to w przyjemnym klubie z rozlewanym do kufli piwkiem. Wrzask nas oczyszczał, zaś ludzi wprawiał w konsternację – patrzyli na nas jak na wariatów.

Jeździliśmy tarpanem, który budził większe uznanie niż najbardziej atrakcyjna limuzyna – to były czasy, kiedy nieposiadanie, w przeciwieństwie do czasów współczesnych, było szpanem. Byliśmy freakami i mieliśmy coś do powiedzenia przy pomocy naszych instrumentów.

Wierzyłeś w to, że przyjdzie rok 1989, że władza nie będzie odbierać paszportów, a PZPR przestanie istnieć?

Byłem przekonany, że będziemy w tej czarnej PRL-owskiej dziurze tkwić do końca świata.

To musiała być przygnębiająca świadomość.

Właśnie nie. W moim życiu – wtedy i do tej pory – zakładam maksymalizm emocjonalny w minimalnych warunkach.

Co to znaczy?

Podam przykład z wojska. Codziennie rano budziłem się z myślą: „Co ja tutaj robię?”. Ale miałem ze sobą gitarę – choć nie przyznawałem się do tego, że jestem muzykiem, bo musiałbym we wszystkie weekendy grać na imprezkach wojskowych i nie mógłbym jechać do domu na przepustkę. Jeden z moich kolegów, mistrz Polski w pływaniu akademickim, wychodził z jednostki na treningi. Do późnej nocy czekaliśmy na jego powrót, bo przynosił spirytus. Ktoś stał na czatach, a my piliśmy z plastikowych kubków do płukania zębów z osadem po paście. Spróbuj sobie wyobrazić, jak to mogło smakować. Wtedy właśnie wyciągałem gitarę i grałem kolegom – nie piosenki, raczej krótkie foremki improwizowane. Słuchali i prosili o jeszcze. Czułem się wielki i potrzebny światu... (śmiech)

Podkreślasz, że w życiu ważna jest wolność. Ale gdy rodzą się dzieci, zostaje na pewien sposób ograniczona.

Gdy koncertowałem z Osjanem, mogło mnie nie być w domu przez pół roku. Dlatego zrezygnowałem z zespołu. W latach 70. grało się trzysta koncertów rocznie, czasem dwa lub trzy dziennie, a w latach 80. mniej więcej czterdzieści, teraz gram około stu. Czyli wtedy, kiedy moi synowie byli dziećmi i dorastali, graliśmy kilka razy w miesiącu, a pozostały czas siedziałem w domu. Oni z tego powodu miewali dość ograniczoną prywatność, co mi po latach wypomnieli...

Wbrew pozorom byłem bliżej synów niż większość moich rówieśników, którzy na osiem godzin chodzili do zakładów pracy. Mogłem sobie pozwolić na to, by ich raz na jakiś czas zabrać na koncert, festiwal itd...

Gdziekolwiek jechaliśmy za granicę, staraliśmy się z chłopcami zobaczyć coś, co ma związek ze sztuką, i niespecjalnie się przy tym nudzić. Do tej pory wspominają pierwszą wizytę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Brukseli, choć byli jeszcze trochę nieletni.

Sądzę, że byliśmy kumplami. Mimo że pojawiał się bunt i musiałem wchodzić w rolę ojca.

Bunt trwał długo?

Były bunty estetyczne, np. uwielbiali heavy metal i hip-hop, za którym nie przepadałem.

Gdy przeprowadziliśmy się na Ursynów, Piotrek cały czas jeździł na stare osiedle – tam miał kolegów i nie mógł nam wybaczyć, że mieszkamy gdzie indziej. Był nie do opanowania, do domu wracał, kiedy chciał. To był powód, dla którego kupiliśmy mu komórkę, tak by móc go od czasu do czasu namierzyć. A Piotrek spotykał się z kolegami na terenie dawnej szkoły. W pewnym momencie tamtejsi sąsiedzi zaczęli się skarżyć, że dobiega stamtąd hałas nie do zniesienia. Pytam Piotrka: „Jest was kilku i taki hałas?”. Piotrek: „Taa... kilku... z pięćdziesięciu”.

Piotrek to człowiek stadny, Bartek był bardziej introwertyczny. Ale obaj się buntowali przeciw konieczności podporządkowania się, w domu, w szkole, to normalne i trzeba przeczekać... Choć łatwo nie jest.

W Twojej piosence „Bóg ojciec”, napisanej do spektaklu „Ojciec Bóg”, pada zdanie, które mnie zastanawia w kontekście tego, że Ty i Twoi synowie wykonujecie ten sam zawód. „A jak zniesiesz to, o czym mówią dziś w niebie / Że to syn twój jest zdolniejszy od ciebie?”.

Kiedyś Jacek Ostaszewski opowiedział, że jego syn Kuba, który jest organistą, zapytał go: „Tato, a jak się czuje ojciec, kiedy się dowiaduje, że syn jest zdolniejszy od niego?”. Zapamiętałem...

Moi synowie są ode mnie lepsi, bo są przede wszystkim młodsi. Dzięki komputerom mają znacznie większą wiedzę od tej, którą miałem w ich wieku. Już przy okazji pierwszej płyty dzięki internetowi mogli nagrywać z największymi na świecie – i to jest plus. Ja, by zagrać z artystą z innego kraju, musiałem pokonać ogromną trasę – to był minus. Ale plusem było to, że go spotkałem, piłem z nim wino, gadałem, patrzyłem w oczy i wtedy ta muzyka stawała się być może głębsza i bogatsza.

Poza tym w pewnym momencie dochodzi się też do wniosku, że muzyka bluesowa, punkowa czy hiphopowa to tylko narzędzia, a najważniejsze jest znaleźć swój ton. Fisz i Emade bawią się różnym formami, szukają. A ja już znalazłem, więc może nie zawsze jestem gorszy.

Zespół Waglewski Fisz Emade powstał m.in. po to, byście się wzajemnie uczyli?

Fiszu i Emade spojrzeli na to, co ja grałem do tej pory, przez pryzmat swego talentu i muzycznej wiedzy, która jest szersza od mojej, bo ja w tej chwili słucham bardzo wybiórczo... Emadziak jako producent zna się na technologiach, ja nie mam o tym zielonego pojęcia.

Na pewno jestem lepszym gitarzystą od każdego z nich, bo żaden z nich nie gra na gitarze. Ale Fiszu jest bardziej utalentowanym tekściarzem niż ja. Posługuje się metaforyką, która momentami zupełnie mnie zaskakuje. Nie potrafię się bawić, tak jak on, z czasem, z osobą, z podmiotem, z przestrzenią. Ja wnoszę doświadczenie i ładną niekiedy melodię.

Wrażenie zrobiła na mnie piosenka Fisza, „Ojciec”: „Weź mnie nad rzekę synu”... [zob. str. 91 – red.].

Lepiej, kiedy syn pisze o relacjach z ojcem niż odwrotnie. Te opowieści mają wtedy więcej planów.

W ogóle teksty z płyty „Matka, Syn, Bóg” są dwuznaczne. Pokazują też, że nie zawsze w tych relacjach wszystko – mówiąc kolokwialnie – styka.

O tych relacjach Fisz napisał m.in. w piosence „Syn”: „Kim będziesz dla niego, kiedy dostrzeżesz, jak / jest blady i mały, / słaby jak nić / kim będziesz dla niego / kiedy dostrzeżesz, jak / zamiast bić się i kopać / mówi do traw”.

Na przykład. Piosenki z płyty „Matka, Syn, Bóg” nie są laurką na dzień ojca, tylko opowieścią o tym, jak się w tym ojcostwo--synostwie docierać. A docierać się trzeba, gdyż łączy nas pewien konserwatyzm w myśleniu o rodzinie.

Ty jesteś konserwatystą?

Role w moim małżeństwie nie funkcjonują w tradycyjny sposób, czyli: on ma zarabiać, a ona prać i stać przy garach. Kiedyś jeździłem za granicę, żeby zarabiać, a Grażyna zajmowała się głównie domem. Ale byliśmy i jesteśmy partnerami, z tym że teraz ona ma swoją galerię, swoje pasje, a ja odnajduję się w gotowaniu. Fiszu też zaczął gotować – wymieniamy się doświadczeniami. Jestem więc konserwatywny, ale nie tradycyjny. To, w jaki sposób pracuję i o czym piszę, zawdzięczam tylko i wyłącznie rodzinie.

Bardzo głęboko wierzę w monogamię, to jest dosyć odosobniony pogląd w dzisiejszych czasach. Wierzę w relacje rodzinne, w to, że trzeba być z dziećmi od małego i że trzeba na te relacje chuchać i dmuchać.

Święta spędzacie razem?

Przynajmniej jeden dzień świąteczny jesteśmy wszyscy razem.

Choinka jest prawdziwa?

Prawdziwa, choć targanie jej na czwarte piętro bez windy trochę mnie już boli. Fiszu też mieszka na czwartym piętrze i nosi choinę trzymetrową. Piątka wnuków, nas szóstka i dwójka moich rodziców – trzynaście osób to naprawdę potężna gromada. Kiedyś mieszkaliśmy w różnych częściach Warszawy, ale tak się zdarzyło, że wszyscy przeprowadziliśmy się na Ursynów. Co chwilę jakiegoś Wagla można tu spotkać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015