Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jedno nie ulega wątpliwości: Allen, starzejący się nowojorczyk, zrobił swój film z miłości do kipiącego młodością europejskiego miasta. Barcelona dawno nie była przedstawiona na ekranie w sposób tak seksowny. Wizerunek to wprawdzie z samych klisz złożony - przed oczami coraz to miga nam albo Sagrada Familia, albo park Güell, to znów finezyjne domy zaprojektowane przez Gaudiego - ale twórca "Manhattanu" nie byłby sobą, gdyby wyrażał swój zachwyt tak powierzchownie. Stolicę Katalonii oraz jej ognistych mieszkańców pokazał na modłę turystycznych folderów czy filmów promujących miasto - za hiszpańskie w dużej mierze pieniądze zrobił to jednak na sposób przerysowany i ironiczny. Niczym barwny spektakl zainscenizowany na potrzeby przyjezdnych. "Tego właśnie szukacie w Barcelonie, snobistyczni turistas - zdaje się mówić Allen - wina, seksu i szczypty wysokiej kultury. I wszystko to dostaniecie, w dawce maksymalnie stężonej!".
Aby swoim (i naszym) fantazjom nadać możliwie atrakcyjną powłokę, do Barcelony wysłał Allen nie siebie, rzecz jasna (ostatnio rzadko pojawia się w swoich filmach), ale dwie młodziutkie Amerykanki, wyposażone w atrybuty Scarlett Johansson i niemniej interesującej Rebekki Hall. Dziewczyny, choć wykształcone i obyte, nie będą w stanie oprzeć się przyziemnym urokom Katalonii, zwłaszcza gdy ich przewodnikiem stanie się ekscentryczny artysta-macho, ubrany w ciało Javiera Bardema. W prostej, frywolnej intrydze filmu trzeźwa brunetka musi zostać przeciwstawiona płochej blondynce - choć nietrudno się domyślić, że gdy Barcelona zaszumi im obu w głowach, Vicky i Cristina, rozważna i romantyczna, bezwiednie zamienią się rolami. W oczach hiszpańskiego super-samca stanowią one w gruncie rzeczy dwie połówki jednej i tej samej kobiety, której wyidealizowany obraz w sobie nosi. On również uosabia podświadome fascynacje znudzonych Amerykanek, które po powrocie z szalonych wakacji zapewne powrócą do swych starych ról.
Woody Allen z wdziękiem podkpiwa sobie z tych płciowych i kulturowych stereotypów. Szkicuje dla nas najbardziej wymyślne trójkąty i czworokąty pożądań, by podzielić się prawdą bynajmniej niezabawną: miłość zawsze jest niepełna, zawsze brakuje w niej jakiegoś elementu. Kiedy zaczynamy go wyolbrzymiać, bardzo łatwo możemy wpaść w pułapkę nowego zauroczenia. Vicky i Cristina nie wyjadą z Barcelony spełnione, ale przynajmniej będą wiedzieć, za czym w życiu gonić nie warto.
Najnowsza komedia Allena kryje w sobie wiele smaczków. Jednym z największych jest postać Marii Eleny, krewkiej żony uwodzicielskiego malarza, którą z pasją godną oscarowej statuetki zagrała Penélope Cruz - kolejna ikona hiszpańskości, ukochana aktorka Almodóvara. Jej południowy temperament ma w sobie coś karykaturalnego, ale i prawdziwego zarazem. W tej namiętnej, rozhisteryzowanej kobiecie jest coś z Meksykanki Fridy Kahlo, cierpiącej artystki, której przyszło tworzyć w cieniu sławnego i nie zawsze wiernego męża. Słuchamy karczemnych kłótni hiszpańskich małżonków z tą samą co Vicky i Cristina fascynacją dla ekspresyjnej hiszpańskiej frazy, z tym samym dreszczem, jaki wywołuje w bohaterkach poczucie kulturowej obcości. Wraz z nimi nurzamy się w podbitym czerwienią kiczu, ale przez cały czas mamy tego świadomość. 74-letni Allen folguje swoim i naszym zmysłom, ale opowiadając tę upojną, dionizyjską historię, ani na moment nie ukrywa jej cudzysłowu. Trochę gorzkiego, mimo wszystko.
VICKY CRISTINA BARCELONA - scen. i reż. Woody Allen, zdj. Javier Aguirresarobe, wyst.: Scarlett Johansson, Rebecca Hall, Javier Bardem, Penélope Cruz, Patricia Clarkson i inni. Prod. Hiszpania/USA 2008. W kinach od 17 kwietnia 2009.