Upalna uroda życia

Żar leje się z nieba, osy objadają czereśnie, Marek Bieńczyk wystudiowanym ruchem wiosła pokonuje kolejny zakręt estońskiej rzeki, a moje miasto obsiadła ruda szarańcza turystów...

28.07.2006

Czyta się kilka minut

Pamiętacie Schulza? "Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują cicho, jak koniki polne". Tak właśnie jest tutaj: w rzęsistym deszczu ognia turyści chodzą jak poparzeni, szczerząc do siebie zęby w grymasie wymuszonego szczęścia. "Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego".

Ten grymas skwaru widać na każdym kroku, na każdej ulicy, a najlepiej u dzieci torturowanych przez rodziców przymusem zwiedzania. Do znanych skądinąd przykazań latem dochodzi jeszcze jedno: "Będziesz zwiedzał", albo w formie radykalniejszej: "Nie będziesz nie zwiedzał". Latem budzi się w polskim narodzie kategoryczny przymus zwiedzania, latem wszyscy, jak jeden mąż, walą do Krakowa i wtedy moje serce eksploduje cicho, bo na ulicach dzieją się sceny - jak mówili romantycy - godne Danta.

Oto wali ulicą polska rodzina zwiedzająca. Jak przystało: tatuś, mamusia i dwoje dzieci, nieustępliwa nastolatka i parolatek przedszkolny. Nastolatka naburmuszona, każdym gestem pokazuje, że ma serdecznie wszystkiego dosyć, a rodziny najbardziej, braciszkowi najchętniej powyrywałaby kończyny, bo jej robi wstyd przed całym światem. Smarkacz drze się wniebogłosy, bo loda, bo gumę, bo samochód, bo komiks. Ojciec czerwony nie tylko od słońca, ale też z wściekłości, pieni się obficie, bo zamiast siedzieć z piwkiem nad wodą, musi targać familię po Krakowie. I tylko żona, matka Polka, promienieje z radości, bo rodzina - dzięki niej - spełnia swój duchowy obowiązek: pielgrzymuje do samych źródeł państwowości, gdzie królowie założyciele pochowani leżą i promieniują chwałą wieków minionych.

Więc idą tak sobie ulicą Grodzką, a raczej udają, że idą, bo każde gdzie indziej się akurat znajduje, inne przeżywa udręki. Ojciec rozpacza, jakie to wspaniałe ryby mu się nie łapią na nową wędkę, synek najchętniej powybijałby szyby na Wawelu, bo matka nie kupiła mu hamburgera, nastolatce przepadł wieczór w dyskotece w jej miasteczku, i tylko matka unosi wysoko głowę, bo w polskiej rodzinie kobieta zawsze chroniła najwyższe wartości przed zagładą. Ryby furda, frytki z colą furda, dyskoteka furda, pożyczka na 40 procent zaciągnięta na wyjazd też furda, byleby dotknąć bijącego serca narodu.

Kraków miasto piękne, ba, może nawet najpiękniejsze, ale żeby sześcioletniemu smarkowi w czterdziestostopniowy upał wmawiać, że powinien czuć się dumny, że idzie traktem królewskim albo ogląda jakąś trumnę? On by sobie - jak to zgrabnie ujmowali klasycy - chętnie na kijku pohasał, trytony do słoika powsadzał, popytał o naturę zła podczas nadmuchiwania żaby albo przynajmniej w doktora pobawił na podwórku, ale żeby w kamienie rozpalone go pchać i potem jeszcze mieć za złe, że gówniarz nie docenia pożyczki na wakacje?

"Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna pustynia". Rynek pusty? Widać, że Schulz w Krakowie latem nie był, choć porównanie do biblijnej pustyni udało mu się jak nic. Przez żółty od żaru Rynek przelewają się karawany polskich rodzin zwiedzających, wygnanych ze swoich maleńkich mieszkanek, ze swoich maleńkich miasteczek i z miną obolałych pielgrzymów mordują się, żeby po drodze wbić sobie do głowy rzeczy, które pozapominają już po godzinie.

Przyznaję się do nieusprawiedliwionej słabości. Nigdy nie mogłem zrozumieć ludzi, którzy raz do roku rezygnują z własnych, drobnych przyjemności i zaczynają wmawiać sobie i bliskim, że ich największym marzeniem jest wlec się godzinami w upale po zakurzonym od robót drogowych mieście. Przez cały rok człowiek pozostawia swój umysł w stanie doskonałej przejrzystości i nagle zaczyna na gwałt zarzucać go informacjami, których nie jest w stanie zatrzymać. Z obłędem w oczach miota się między kamieniami, by u kresu dnia przeklinać odciski, rodzinę i znajomych, przed którymi trzeba się koniecznie pochwalić, gdzie to się w tym roku było. A żeby nie było, że się niczego nie zwiedzało, człowiek pstryka zdjęcia rodzinne, które i tak potem trzeba wyrzucić, bo smarkacz się drze, córunia okazuje wszystkim daleko idącą pogardę, żona zaś jest tak uduchowiona, że nawet klisza tego nie wytrzymuje. W odwodzie zostaje więc tylko ciupaga z wypalonym imieniem miasta i wgrzanym w drewno papieżem, którą i tak pies obgryzie, bo psy, jak wiadomo, szacunku dla wartości duchowych nie mają.

Gdy Michel de Montaigne w 1580 roku wybrał się do Włoch, narzekał w trakcie drogi na trzy rzeczy. Po pierwsze, że nie zabrał ze sobą kucharza, by ten, nauczywszy się od obcych ludzi potraw, mógł po powrocie wyprawić ucztę wedle nowych przepisów. Po drugie, że nie postarał się o jakąś osobę do towarzystwa, albowiem, jak zapisywał jego skryba, "życie na łasce jakiegoś łotra przewodnika wydało mu się wielką niedogodnością". I wreszcie trzecia rzecz, której pan de Montaigne żałował: że przed podróżą nie widział książek, które "mogłyby go powiadomić o rzeczach rzadkich i godnych uwagi w każdym miejscu".

Montaigne był dociekliwym podróżnym: gdy tylko zjawiał się w jakimś mieście, posyłał po doktora teologii, żeby zasięgnąć języka w sprawach najważniejszych i jadł z nim kolację. Potem uznawał za stosowne pokłócić się nieco - zwłaszcza w Niemczech - o transsubstancjację i ruszał dalej. Nie zwiedzał, ale podróżował, i ta podróż, o czym trafnie czterdzieści lat temu pisał Herbert, tym się różniła od współczesnego zwiedzania, że nie połykała świata widzianego, tylko próbowała się z nim oswoić. Dzisiejszego podróżnika, pisał Herbert w eseju "Pana Montaigne'a podróż do Italii" (a pamiętajmy, w 1966 roku, naprawdę nie było na co narzekać), "chroni od potoczności (...) konwencjonalność turystyki, przewodników, planów, pośpiesznego dotykania rzeczy godnych uwagi, nakaz obcowania z dziełami uniwersalnymi". Zamiast tego zwariowanego pędu zwiedzania Herbert zalecał, za Montaigne'em, by wędrowiec zanurzył się w "indywidualną urodę życia".

Ale co to znaczy, owa "indywidualna uroda życia"? Otóż to, że można na przykład wcale nie chcieć lecieć na złamanie karku do jakiejś wzniosłej kupy kamieni, lecz pomoczyć sobie wędeczkę albo przy piwku posiedzieć w ogródeczku i pogapić się na ludzi, którzy o wiele ciekawsi od najwspanialszych nawet zabytków. Jeśli uroda życia jest indywidualna, to po co wmawiać sobie, że piękne jest to, co inni za piękne uznają, skoro nikt do nas podobny być nie może. Powiedzcie nastolatce, że ma iść na Wawel, jak ona właśnie straciła urodzinową imprezę! Dla niej życie nie rozgrywa się między omszałymi murami, lecz między rówieśnikami, w których się może zakochać.

Tak jak nie ma jednego życia, tak też uroda niejedno ma imię, tyle że mało kto o tym pamięta, nie tylko bezmyślnie małpując innych, ale też myśląc tylko o tym, jakby to innym zagwarantować zachwyt. Najczęściej robią to rodzice swoim dzieciom: nie pytają ich w ogóle o zdanie, lecz zaciągają kredyt i potem ciągną te biedne dzieciaki ze sobą, wmawiając, że robią to dla ich dobra. Dzieciaki mają to jednak w nosie, bo odłączone od przyjaciół cierpią na potęgę. Rodzice zresztą to tylko jedna, nierzadko najferalniejsza, odmiana biura turystycznego. Dużo obiecują, a prawie niczego nie spełniają i potem nawet nie zwracają pieniędzy. Takich biur turystycznych jest w naszym życiu co niemiara i kto wie, może cała ta podejrzana impreza zwana życiem jest zorganizowana przez jakieś równie podejrzane biuro?

Żar leje się z nieba, Bieńczyk wystudiowanym ruchem lewego ramienia gładko zanurza wiosło w odmętach łotewskiej rzeki, krakowski rynek krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza, Wisława Szymborska łagodnym ruchem zamyka zeszyt, chłodzi się lód do campari, a polska rodzina zwiedzająca mija kolejny barokowy kościół ("patrzcie, barokowy kościół" mówi matka do dzieci, które chcą jej wyrwać wątrobę) i coraz wolniejszym krokiem dociera do ściany z czerwonych cegieł, kładącej kres tej morderczej pielgrzymce. Pamiętacie Schulza? "Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lśniących much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od niewidzianych grzechotek, podniecając do szału". Może to właśnie - podniecający szał grzechotek - miał na myśli Herbert pisząc o urodzie życia? Chciałbym tak myśleć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006