Wilcza skóra

Tam, gdzie oglądałem święty krzew, było gospodarstwo. Gdzie las, było pole. Wszystko odwrócone, wszystko poprzestawiane, wszyscy poumierali.

29.03.2011

Czyta się kilka minut

Dolina rzeki Niewiaży / fot. Wojciech Nowicki /
Dolina rzeki Niewiaży / fot. Wojciech Nowicki /

Litwa była w domu nie pamiętam od kiedy. Litwa to była wilcza skóra u dziadków, kładziona na łóżku, żebym się bawił albo na miękkim poleżał. Rozdziawiona paszcza, zęby (zastawiałem się, pamiętam, czy lakierowane, jeden był pęknięty wzdłuż, od korzenia po czubek), szklane oczy, wygląd dość groźny. Kiedy się ze mną bawili starsi, straszyli, że ten wilk żyje. Dziadek go kiedyś upolował, tam gdzie były wilki i się chodziło do nich strzelać (nie wiedziałem, gdzie, jedno rozumiałem, że to dawno-dawno temu było). Wilk nieprzyjaciel człowieka, wilk morderca, więc mu się należało i nie było żal zwierzęcia; no i podziw dla myśliwego, że jak w powieściach Karola Maya, potrafi podejść zwierzynę i ją oskórować potem. Skóra była stalowoszara, myślałem: piękna, i mimo pyska we wściekłym grymasie niegroźny był ten wilk, bo od spodu podszyty jakimś zielonym materiałem, dość wesołym. (Gdzie się teraz podział? Czy go zeżarły mole?). Ta skóra to był wtedy mój przedmiot pożądania.

Z tej samej materii, materii przeszłości (nie mojej), litewskiej, była jeszcze Matka Boska Ostrobramska, metalowy odlew na kawałku marmuru. I opowieści. Grali w karty, racząc się herbatą, powoli, przy śmiechach. Gadali zawsze o sprawach mnie nieznanych, o miejscowościach gdzieś z przeszłości, daleko. "Bo w Michaliszkach - mówili - ho, ho, tam były rydze, tam były ryby", żeby zaraz potem opowiadać, że "jak się na Dziewieniszki jechało", to znów co innego, i tak bez końca, zanurzeni w sobie.

Nic już prawie z tego nie pamiętam, tylko oparcia krzeseł, tłoczone w secesyjne kwiaty i esy-floresy, bo siedziałem z tyłu i te oparcia wciąż oglądałem; pamiętam tę herbatę pitą bez końca, miód własny, wirówka do miodu stała w kącie pokoju, bo było lato i raz po raz była w użyciu; i pamiętam chałkę drożdżową, pieczoną w prodiżu. (W "Dolinie Issy" jest wiele słów niezrozumiałych, obumarłych, Miłosz opisuje czynności nieznane; wszystko w tej książce - oprócz Tomaszka, jego przerażeń i odkryć, oprócz umierania i szaleństw - jak z lamusa wyciągnięte, jak ze starego słownika. Cały anturaż u Miłosza wygląda jak metodycznie odtworzona w wileńskim muzeum wiejska chata, już nie chata, a scenografia. Tak w scenografię zamienia się tamta scena karciana, babciny prodiż i chałka).

Więc grali, pogadując, niespiesznie, częstując się chałką i miodem; wspominali dawnych sąsiadów. Ona, babcia, o urodzie kresowej: twarz często ogorzała, brwi czarne, zupełnie siwa. Od tyłu widoczny jej kok. On, dziadek, już wtedy zwalisty, słabo go pamiętam; głównie z okresu, kiedy się zabrał za umieranie, kiedy do niego chodziliśmy z wizytą do szpitala; albo kiedy wrócił do domu i jęczał półprzytomny, odwrócony twarzą do ściany. Leżał na tapczanie, była w nim wytłoczona dziura, wielka na człowieka (on albo ojciec ten tapczan rok w rok wypychali morską trawą; w lecie sypialnia pachniała jakby sianem).

Było w jego rysach coś tatarskiego; mówili, że w młodości był mocny jak tur, na drabinę potrafił wejść z workiem zboża pod pachą. Rodzice, stryj, oni też grali w karty z dziadkami, bo grali wtedy wszyscy, taka była moda (teraz mi się przypomina). Bo i cóż robić wieczorem na wsi, skoro się już było nad Wisłą, już się w słońcu naprażyło, kiedy i w sklepie wystało się swój chleb, i roboty w ogrodzie skończone, i rodzina w komplecie. Nic nie pozostawało, tylko to. (A w co grali, za nic sobie nie przypomnę).

Już w moim własnym życiu pojechałem tam, skąd oni przybyli; pojechałem, tak jak się jeździło wtedy, autobusem. Pamiętam nieodłączne zapachy podróży wżarte w siedzenia, jedzenie w plastikowych torbach, ciemną masę smrodu. Pamiętam, zdaje się, ale może to tylko jakiś majak po latach, macanie każdej sztuki bagażu na granicy, przetrząsanie plecaka i pytania o wszystko, jakbyśmy się chcieli wedrzeć do raju (to było jeszcze wtedy, kiedy granica była porządna, pełna zasieków). Potem miasto nad ranem, zagubienie mimo mapy, i od razu ulice, uliczki, raz długo pod górę, do zadyszki, raz na pazury w dół, bo tam ciągle tak jest, góra-dół, góra-dół. Wilno, a raczej ruskie miasto Vilnius z wtopionym Wilnem, skamieliną z innych czasów. Co bardziej zapamiętane, teraz się zastanawiam: wspólne łazienki w przerobionym akademiku, wydłubywanie resztek ruszczyzny z pamięci, żeby się jakoś dogadać z bufetową, czy to miasto jak kwiat, ale skazane na zbutwienie i odratowane w ostatniej chwili? Nie mam odpowiedzi.

Przyjeżdżają je zwiedzać ci, którzy kiedyś w tym mieście żyli albo gdzieś niedaleko; i ci, którzy się z nich wywodzą. Komenderują po polsku, pewni, że się zmieniło niewiele. Chodzą po ulicach z książkami, bedekerami po tamtym, innym mieście; trzymają się kurczowo przewodnika Remera, wydanego trzy ćwierci wieku temu, w którym tylko cuda architektury zaznaczone. Przyjeżdżają z mapkami, na których tylko ułamek tego miasta Vilnius, po którym teraz chodzą. Chodzą, jakby go nie widzieli, bo go widzieć nie chcą; wizytują swoje sny, sprawdzają, jak źle się mają w nowym świecie: ich sny dziecięce, jasne, otoczone teraz przez ciemność, przez miejsca brzydkie, których nie zapamiętali z dzieciństwa (bo zapamiętać nie mogli; bo miały powstać dopiero w pół wieku po ich wygnaniu). Patrzą na wieżowce z błękitnego szkła i nie widzą, że nędzne były ich własne chaty. Patrzą na ruskie bloki i nie widzą, że ich własne też niepiękne.

Vokieči? gatv?, tam rodzina ciotki, żółty dom, ale teraz stoi na jego miejscu nowy, też żółty; Žaliasis tiltas, na barana, z ramion dziadka ojciec oglądał miasto - i gdzie tak szli, pewnie na targ, na Šnipišk?s. Na złość to wszystko tak ponazywane, mówią sobie, nam na przekór, jakby nie było nazw pięknych, naszych, na te same ulice i place. Vokieči? gatv? tak idiotycznie brzmi, tak niezrozumiale, a to przecież ulica Niemiecka. Žaliasis tiltas też o ile gorszy niż Zielony Most (teraz sowieckimi rzeźbami ozdobiony, rdza je zżera, a i most już nie ten sam co kiedyś, tylko jego następca); wreszcie Śnipiszki, już nie potrafisz powiedzieć Śnipiszki, przez gardło ci nie przechodzi? Po coś w ogóle przyjechał, parchu, na co się gapić? Cieszyć się, że to wszystko już nie nasze?

Na wsi inaczej, pyliste drogi i zielono. Wydaje się, że płasko, ale jak rozczytać z bliska krzewy, to widać, że wypełniają dolinki, jak rozczytać las, to widać, że rośnie na falistej ziemi. Piasek, piaseczek, rzeki wcięte w ziemię (Neris-Wilia, Nemunas-Niemen, Nev?žis-Niewiaża), do nich dopływają strumyki, wrzynają się w glebę tak, jak rzemień obwiązany za ciasno wrzyna się w ciało. (W zimie znów inaczej, śnieg wszystko uspokaja. Zalega wszędzie, widać tylko wioski, poza tym płasko, biało; do tego czarna woda rzek, z żółtym odcieniem. Widoczna jest tylko na zakolach, gdzie rozwala lód i wypływa spod niego na chwilę. Na lodzie miejscowi, siedzą na blaszanych pudłach, łowią ryby w przeręblach. "Pocoście przyjechali?", pytają, ale bez złości. Tu wieś, mało się dzieje, więc chcą wiedzieć).

Któregoś dnia, latem, jechaliśmy przez pył bocznych dróg - to było, zanim zobaczyłem zimę na Litwie. Jechaliśmy samochodem, droga się gubiła raz za razem, bo jedna do drugiej podobna, i dopiekało słońce. To było zanim albo już po wizycie w Jodzie, koło Mejszagoły, a Joda to wieś maleńka. Trudno, tu nie będzie nazw litewskich, bo to miejsca z innego porządku rzeczy, to są nazwy tylko w moim języku, i nie o polski chodzi, tylko to wewnętrzne tik-tak. Więc przed albo po Jodzie zatrzymaliśmy się gdzieś na rozstaju, niepewni, na drodze stały dzieci, czarne od opalenizny, do tego włosy słomiane, ze spojrzeniem spode łba jak z innego wieku; tylko łachy z second handu, obłażący nadruk Chicago Bulls, ten firmowy znak wsi, tylko rower Ukraina za wielki na te dzieci, łączyły je ze współczesnością. Wolno płynęła rozmowa, próba wyrwania od nich odpowiedzi - w lewo czy w prawo, a może w ogóle źle jedziemy? - aż napłynęła chmura i na ziemi pojawił się cień, jakby na niebie zawisł spodek: my w słońcu, one w cieniu, między nami granica jak brzytwa.

Spis z natury z tych wszystkich wypraw. Brzmi jak wypis z notesu wariata. A więc: zdjęcia krzewu i grupy drzew to najważniejsze miejsce (nie dla mnie), bo między drzewami a krzewem stał kiedyś dom. (Nie mój, ale zawsze to coś). Dom jest, stoi, zupełnie gdzie indziej, a właściwie to jego połowa. W środku kobieta, mąż zmarł czy gdzieś poszedł, już teraz nie pamiętam, w końcu jaka to mnie różnica. Po prostu jestem tu z ojcem, on zwiedza muzeum swojej przeszłości. Ona, ta gospodyni domu, który on znał jako dziecko, boi się, ale częstuje kawą; starczy odór, cukier w puszce zawilgły, w grudach, wilgoć hoduje na ścianach grzyba. (Trudno nazwać domem to pomieszczenie, ten drewniany prawie że barak wypełniony strachem - o to, że jesteśmy tu nie na sentymentalnej wycieczce, tylko żeby jej wszystko odebrać, wydrzeć). W innym miejscu, innego dnia: dwóch starców, jeden na potrzaskanym wózku inwalidzkim, przed domem z kolumnami. Do tego domu idzie się obok betonowych kręgów, wśród chaszczy, przez zwalone zabudowania. Tu był kiedyś kołchoz, i w parę lat po zamknięciu zapadł się jakby pod ziemię. A ten drewniany dom jak dworek, teraz kryty eternitem, jeszcze stoi, i stoją przed nim (na zdjęciu, bo nie wiem, czy żyją jeszcze) ci dwaj starcy. Kawałkami linoleum, starą szmatą ratują budynek. Za domem lodownia, drewniane drzwiczki prowadzące w ziemię, i widok na dół, na pola, bo dom stoi na górze.

Te pola w dole to powrót do tamtych karcianych popołudni, rodzice, dziadkowie, stryj siedzą tyłem, widzę esy-floresy na oparciach, gra płynie powoli, herbata stygnie w szklankach. Wszystko, co było wtedy mówione: o łowieniu raków całymi wiadrami, nocą, o rybach, których była wielka obfitość, to właśnie z tamtych rozmów. A teraz stoję za chałupą, która ma kolumny drewniane, grube jak na pokaz - tam, gdzie teraz pola, były stawy, gdzie oni łowili raki swojej młodości, i łowili je wciąż i wciąż, do końca życia. Teraz wszystko poprzewracane, wszystko w galimatiasie. Tam, gdzie oglądałem święty krzew i drzewa z pustą przestrzenią po domu, było gospodarstwo. Gdzie las, było pole. Gdzie nic, był pagórek, teraz stoi maszyna i wydziera żwir na budowę. Wszystko odwrócone, wszystko poprzestawiane, wszyscy poumierali.

Z powrotem na pylistych rozstajach: stoją dzieciaki z czupryną wypaloną przez słońce, obok porzucony rower marki "Ukraina". Zaszła chmura, one są w cieniu, my w słońcu. W końcu pada jakaś odpowiedź, jakaś wskazówka, jedziemy dalej. Kolejno, a może i nie kolejno: sklep meblarski, gdzie meblościanki i lustra oparte o ścianę; jezioro, a wokół niego porzucone samochody byle jak, w krzakach, bo jest tu, kiedy widzą wodę, to wszystko idzie w kąt i pływają, jedzą nad wodą, porzucają cienką miastową powłokę; potem restauracja, wiatr, gorąco, oglądamy mapy, wiatr je wyrywa; cmentarz w lesie, i jeszcze inny, wiejski cmentarz, za dużo tych cmentarzy: co miasto, co wieś, to jakieś groby do zwiedzenia, aż do poplątania nazwisk, imion, przyczyn i skutków; a na koniec pijaństwo w Wilnie, powrót do hotelu, powolnym, chwiejnym krokiem, i ciężki kac nad ranem.

A teraz, ostatnio, na przedmieściu Kiejdan, zima strzykająca w kolanach, szczypiąca w twarz. Targ, gdzieś przy drodze, patrzę, co sprzedają. Miód zamarznięty na kość, "smaczny, kupić proszę", nagania handlarka. Jeden burak leży na wysłużonej ławeczce (reszta się grzeje w workach na pace samochodu). Warzywa, też po jednym, marchew, brukiew, ziemniaki, pietruszka. Mięso suszone, mięso wędzone, słonina. Kobieta w futrze kupuje dwa plastry wędzonego boczku, grube na palec. Kroi chłop w walonkach, paznokcie ma obwiedzione tłustym brudem (świeci słońce, więc brud opalizuje). Kłócą się, ona chce kupić mniej, bo drogo, on niewzruszony kroi grubo. I jeszcze towary z innych czasów, powrozy grube na ramię, łańcuchy, walonki, skórzane pasy sam nie wiem po co, starzyzna wyniesiona z domu z nadzieją, że się ktoś połasi - nie dlatego, że ładne to, ale że tanie.

W domu obok bar w piwnicy. Kaskady sztucznych kwiatów, wchodzą sprzedawcy, z ust leci para. Facet siorbie kapuśniak, wpatrzony w telewizor. Ręce mu zgrabiały, nie może odwinąć łyżki z papierowej serwetki, więc ją podwija tylko niezgrabnie; nie ma czasu czekać, aż odtaje ręka. Kobiety przychodzą siku i na kielicha, drobnymi łyczkami. Do jedzenia ziemniaki, kapusta, mięso mielone, do wszystkiego łyżka śmietany. Wiedzą tu, co znaczy zima, i co z niej uleczy.

Oglądam Szetejnie, gdzie się urodził Miłosz. Te okolice w jego prozie porośnięte gęsto, mało przejezdne, gdzie trzeba czekać, aż się zima ustali, żeby do sąsiada pojechać saniami. (I cóż mnie to obchodzi właściwie, znów się odzywa w środku wkurzone ja; ciągle się wkrada zwiedzanie pamiątek po kimś, miejsc czyjegoś życia, wciąż celebruję pamięć, nie moją). Teraz: parę domów na krzyż, mężczyzna z synem naprawiają samochód. Wisi pranie, choć minus piętnaście. Wisi, bo niedziela, dzień prania i suszenia, tego nie zmieni wojna ani niepogoda. Poza tymi dwoma nikogo.

Wszystkie psy we wsi jak z jednego miotu, niskie, na krótkich łapkach, obszczekują po wiejsku, gonią przez pole, przez kopny śnieg, byle tylko złapać obcego i mu naszczekać. W dole Niewiaża o czarnej wodzie, a na wysokich brzegach spiętrzona kra, widać, że woda szalała pod lodem. Do Krekenavy parę minut po czystym asfalcie. U Miłosza - ze wsi do wsi całe wieki, dzielą je bory, po drodze zapętlają się języki, nienawiści, u Miłosza bagniska, wyziewy, mlaskanie łapci w moczarach, u Miłosza podglądanie kosmatości u bab wiejskich i podniety zielnika.

A teraz rudawy asfalt, czysty, równy, połacie śniegu, pusto. Więc nie dorówna, nie dotrzyma kroku realny kraj temu ze wspomnień.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2011