W krainie obwodnic

50 lat temu dziennikarze "Tygodnika Maciej Malicki iTadeusz Żychiewicz wraz fotoreporterem Wojciechem Plewińskim ruszyli wpodróż wzdłuż zachodniej granicy kraju. Jechali wnieznane, na polski Dziki Zachód, wtereny, jak głosiła oficjalna linia władz, prapolskie, piastowskie, przywrócone do macierzy. Przejechaliśmy tą samą trasą, żeby zanotować, jak polski Zachód wygląda po pół wieku ijaka jest dzisiaj jego specyfika.

17.09.2007

Czyta się kilka minut

Nowa Ruda. Tu była kopalnia /fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /
Nowa Ruda. Tu była kopalnia /fot. MICHAŁ KUŹMIŃSKI /

Niemodlin. Holandia jest daleko

Dworzec nieczynny od 15 lat. Pod stacją z czerwonej cegły wyrasta grupka chłopaków z pogranicza gimnazjum i liceum. W niezłych markowych ubraniach, obficie strzykają śliną i przekleństwami na chodnik. Jeden posiada atrybut w postaci fałszywego sygnetu z listkiem marihuany.

- Idziemy nad staw, do psów - tłumaczą. - To ich prywatny, bo sobie wydzierżawili, i tam balują, ale czasem można posiedzieć.

Policjant to wróg, choćby dla zasady. Idą nad staw wrogów, bo nie bardzo mają dokąd. Kwitnie trądzik i sypie się wąs, słońce świeci sentymentalnie, późnosierpniowo. Tysiące takich samych grupek w takich samych miastach, nie tylko na ziemiach zachodnich, krążą właśnie bez celu pomiędzy jedną nudą a drugą. Tak jak dziesięć i dwadzieścia lat temu krążyli ich starsi bracia ojcowie. Pewnie tylko klną więcej i o innych rozrywkach marzą.

Na przykład: w siedmiotysięcznym Niemodlinie nie ma ściany do legalnego graffiti. Malują na garażach, ale tam nie widać, więc żaden prestiż. Nie ma też skate-parku. A jest w Niemodlinie taki placyk, zajęty przez żuli. I to jest krzycząca niesprawiedliwość, że żule mają swoją łączkę, a chłopaki z osiedla tylko wyleniałą kanapę pod ścianą garażu.

Wyciągają papierosy. Kino w Niemodlinie zamknięte, trzeba jechać do Opola. Zresztą, nawet jak było, nie chodzili zbyt często, bo właściciel wrzeszczał, jak dla zabawy wyłączali w środku seansu prąd. Jest za to najprawdziwszy paintball, reklamuje się już u granic miasta, ale na paintball ich nie stać.

- Jest burdel, he he - napinają się chłopaki. Jeden dodaje ciszej, że jest jeszcze Ochotnicza Straż Pożarna. Ale chodzić do OSP to jednak straszny obciach.

Próbują zaimponować. - Można jeszcze iść pod piętnastkę i natłuc żulom - śmieją się za głośno. Piętnastka, tłumaczą, to taki blok, jedna wielka melina.

Starsi powyjeżdżali za granicę. Ci chłopcy też by chcieli. Wyjechać z tego miasta, z tego kraju, najlepiej do Holandii, do coffee­ shopów, tam, gdzie można palić marihuanę i psy nie gonią.

Muszą iść, nad staw, a potem do domu, niewiele czasu. Jeden zdaje jutro egzamin komisyjny z fizyki.

***

Zamknięte kino, chłopaki w markowych ciuchach, rozmowy o dialektyce wyjazdów i powrotów, nieczynna stacja. Krajobraz typowy aż do bólu. Żaden z nich nie wspomniał, że specjalnie dla nich, żeby tiry nie przejeżdżały przez śniadanie, w Niemodlinie będą budować obwodnicę. Może nie wiedzą. Jest źle, koniec, kropka.

Zaczyna się niezbyt obiecująco, podejrzanie typowo i przewidywalnie, w sam raz do reportażu o upadku i beznadziei małych miasteczek skazanych na zagładę.

Nysa. Powrót do niszy

- Ja tu byłem pierwszy raz jako dziecko, w 1950 r. Pamiętam morze ruin. Rumowiska, cegła, cegła - Błażej Kubica, energiczny muzyk i dyrygent z Wodzisławia, ogarnia wzrokiem kolorowy i żywy rynek Nysy.

Niedzielne popołudnie, kończy się lato, miasto wyległo na zewnątrz, żeby zjeść pizzę i wypić piwo w cieniu potężnego kościoła św. Jakuba i św. Agnieszki. Mnóstwo młodzieży, sporo kobiet z dziećmi. W środku rynku strzela w niebo obłożona drogim klinkierem szpica, jeszcze nie skończona - prywatny przedsiębiorca buduje replikę przedwojennego ratusza. Ale magistrat zostanie na swoim miejscu, w wieży będą sklepy. Przyklejony do konstrukcji budynek - złote szprosy biją po oczach z daleka - jeszcze nie doczekał się tynku, więc widać wyraźnie, że murarze mieli spory kłopot ze złapaniem pionu.

Nic tu nie wskazuje na zmierzch, a przecież Nysa w połowie lat 90. należała do miast, które zdecydowanie nie radziły sobie z czasem przemiany. Padły dwa molochy: Zakład Urządzeń Przemysłowych i fabryka samochodów, z której od 1957 do 1994 roku wyjeżdżały legendarne nyski.

- Musiała fabryka paść, taka tam była komuna - wspomina Kubica. - Słyszałem, jak się kradło. Ludzie wynosili bele płótna na garnitury dyrektorów i na pierwszomajowe dekoracje, części. Za pół litra można było kupić nowiutki silnik.

Nie warto tam zaglądać. Pustka, 30 osób zatrudnionych zamiast dawnych 2 tysięcy. Pod bramą mówią, że właśnie jest jeden z prezesów, to może porozmawia, ale prezes poproszony o chwilę rozmowy z wściekłością zasuwa okno i ucieka swoim białym lanosem. Atmosfera jest najwyraźniej trudna. Może boi się windykatora, może komuś zalega z wypłatą?

A na rynku polski drobny biznes w dwuznacznym rozkwicie. Parter kamieniczek szczelnie pokrywają szyldy, ogłoszenia i banery. Sklepy, punkty usługowe, biura podróży. W dobre tygodnie na zakupy przyjeżdża tu nawet 20 tysięcy Czechów. - Miasto wraca do swojej naturalnej niszy - twierdzi Edyta Bednarska-Kolbiarz, rzecznik prasowy nyskiego magistratu. - Idziemy w kierunku turystyki i drobnej przedsiębiorczości. Nieopodal jest Jezioro Nyskie, blisko do gór i czeskiej granicy. Na rewitalizację naszych słynnych fortów mamy pieniądze unijne.

A zamiast samochodów nysianie wyrabiają chipsy, w największej fabryce w kraju.

Morze ruin. Stąd pochodzi żona Kubicy, więc kompozytor przyjeżdża regularnie, widzi, jak zmienia się miasto, ale tamten widok pozostanie w nim na zawsze. Podobnie zapamiętali nyski rynek reporterzy "Tygodnika" sprzed 50 lat: "Olbrzymie pustkowie ceglanego rumowiska - pisali. - Wojna? Tak. Sześć tygodni trwały tu walki. Ale Nysę - co tu ukrywać - wykończyliśmy samodzielnie już po wojnie. W 1952 r. zaplanowano 15 mln sztuk cegły z rozbiórki staromiejskich zabytkowych i nadających się do remontu kamieniczek. Równocześnie w Nysie zabrakło mieszkań".

Zostawiano same fasady, żeby Film Polski mógł nakręcić ujęcia "Piastowskiej Nysy". W ciągu 10 lat zniknęły 103 zabytkowe domy, których rozbiórka była droższa niż uzyskana z nich cegła.

***

Dziś Nysa tętni życiem, ale niektórych błędów naprawić się nie da. XV-wieczny kościół otaczają szerokim pierścieniem peerelowskie bezstylowe bloki, owszem, pomalowane w żywe kolory, ze skośnymi dachami nawet, jednak poczucie katastrofy estetycznej nadal unosi się nad tym miejscem. I jeśli szukać odpowiedzi na pytanie o to, czy Ziemie Zachodnie mają jeszcze jakiś wspólny rdzeń, Nysa podsuwa pierwszą odpowiedź: to gwałt na architekturze, większy niż w innych częściach kraju. Zerwana ciągłość, głębokie średniowiecze pomieszane z tandetą blokowisk, neogotyk obok żelbetu, zawiłe ornamenty ramię w ramię z powojenną siermięgą. Połączenie tych światów dało efekt piekielny. Na Ścianie Zachodniej architektura nadal bardzo mocno zgrzyta.

Otmuchów. Na kotwicy

Kino Podzamcze od dawna nieczynne. W socjalistycznym klocku kawiarni Zam­kowej przy rynku zaczyna się dancing. Na fasadzie dalej wisi nieczynny neon "kawiarnia" z lat 70. Na wzgórzu zamek. W reportażu Żychiewicza i Malickiego na jego bramie wisi tabliczka "Zarząd PGR". Dziś zamiast niej strzałka zapraszająca do ogródka bonsai. Na zamku trwa wesele, wszystko inne pozamykane, więc życie towarzyskie toczy się na ławkach.

Murek i klomb przed Zamkową obsiadła grupa nastolatków. Też w markowych ciuchach. Trzech z nich należy do Ochotniczej Straży Pożarnej. Pokazują pagery Motoroli, przy pomocy których są zwoływani. - Przy tym pożarze składu opon w Skoroszycach byliśmy - mówią z dumą w oczach. To było w październiku ubiegłego roku, paliło się kilkaset metrów kwadratowych opon. Gasiły jednostki nawet z sąsiednich województw. Było naprawdę groźnie. Po co jeżdżą? - Trochę z nudów, no i chce się pomagać ludziom - tłumaczą. - Od niedawna ochotnicy pracują za darmo. Wiele jednostek OSP opustoszało, nasza jakoś nie.

Plany? - Wszyscy wyjeżdżają. Też będzie trzeba. Do woja i za granicę.

Paczków. Obwodnica wokół murów

Polskie Carcassonne, tak mówią o nim znawcy. Zachowały się XIV-wieczne mury obronne oraz warowny kościół. To mógł­by być jeden z obowiązkowych punktów programu dla zwiedzających południowy zachód Polski. Na razie nie jest.

Od strony obwodnicy zachowała się też fabryka Polleny. Tu również z setek pracowników została garstka. W niedzielny wieczór miasto, którym zachwycają się przewodniki, wita kompletną pustką.

Z reportażu sprzed 50 lat: "Długi szereg domów. Okna ślepe, partery zamurowane. Makabryczny teatr martwych fasad". Wtedy był to zupełnie inny świat. Reporterzy "Tygodnika" opisywali miejsce, które - po niecałych dziesięciu latach od przesiedleń - opuścili mieszkańcy. Nie było pracy.

Może to tylko wpływ lektury tekstu sprzed pół wieku, może o tej porze przyzwoici ludzie już śpią. Ale pusty Paczków z wygaszonymi oknami wygląda ponuro.

Na rynku czynna jest jeszcze restauracja o nazwie - jakżeby inaczej - "Carcassonne". Gotyckie, przysadziste sklepienie, na ścianach zdjęcia przedwojennego Paczkowa: miejsca, ulice, budynki, rodziny. Właściciele szukają ich na internetowych aukcjach.

Czarne, stylizowane na antyki krzesła z wysokimi oparciami. Menu - tradycyjna kuchnia polska. I nieszczęsny napis u dołu jadłospisu: "Dania z mikroweli".

Danuta Mazur-Bogusz parzy herbatę. Założyła "Carcassonne" dziesięć lat temu, kiedy przenieśli się tu z mężem. On był dyrektorem w Hucie Katowice, ona pracowała w biurze projektów. Wspomina skołatane nerwy, to przez nie postanowili wyjechać, spróbować gdzie indziej, zrobić coś z pasją. Przyjechali z wielkimi nadziejami, licząc na turystów i godziwy zarobek. Miejsce wydawało się idealne, z przyszłością, a jednak Paczków jej nerwom nie pomógł. - Dziesięć lat ciężkiej pracy, prania, sprzątania, kajania się przed pijanymi gnojami - unosi głos. - I policja nie reaguje na rozróby. Tam, za rogiem, tylko stoją.

- Chociaż teraz - zastanawia się - rozrób mniej. Bo nie ma kto, młodzi wyjechali.

Pani Danuta opowiada, że za dawnych czasów ludzi w lokalach było pełno. - Oni tu wszystko dostali. Domy z meblami. Na nic nie musieli oszczędzać, więc żyli ponad stan, mogli siedzieć w kawiarniach. Teraz nie ma kto.

- Namawiałam, żeby z rynku zrobić deptak. Ile by zyskał dla turystów! Ale tu mentalność jest taka, że tego nie rozumieją - skarży się. - Ważne, żeby samochodem dojechać pod dom.

Dorzuca kilka przykrych słów o legendach, jakie towarzyszą pierwszym osiedleńcom ze wschodu: krowy piły wodę z pięknych wanien, w łazienkach trzymali świnie. I jeszcze, że pomysł na życie jej nie wypalił. A interes dobiła nowa obwodnica. Wspaniała rzecz dla miasta, ale zabójcza dla handlu. Turyści w drodze się tu nie zatrzymują, jadą dalej.

***

Droga krajowa nr 46 z Częstochowy przez Opole do Kłodzka, szlak do Pragi, omija miasto płynnym łukiem o gładkiej, nowej nawierzchni. Świetny asfalt. Na forach internetowych polecana jako miejsce do bicia rekordów prędkości. Świetny asfalt - ten motyw będzie się powtarzał.

Nowa Ruda. Wiersz, który dziś by nie powstał

Karol Maliszewski, poeta, krytyk i nauczyciel, przemierza rodzinne miasto i nie może się nadziwić.

Mieszka tutaj 47 lat, ale takiego skoku cywilizacyjnego dotychczas nie widział. Nowa Ruda w niczym nie przypomina onirycznego miasta z "Domu dziennego, domu nocnego" Olgi Tokarczuk. Dziesięć lat temu pisarka notowała: "Nie ma w nim nic nowego, a gdyby tylko się pojawiło, zaraz ściemnieje, pokryje się nalotem, zbutwieje i stanie bez ruchu na granicy istnienia".

Teraz inaczej. W centrum robotnicy zrywają asfalt, za unijne pieniądze będą odtwarzać przedwojenny bruk. Ruszyła kanalizacja starych osiedli, do wyżej położonych domów podciągnięto wodociągi. Zamek odnowiony przez prywatnego inwestora. Na parterze urządził sklep spożywczy. Na rynku zadbane klomby, wysyp szyldów reklamujących tanie kredyty, nawet bar mleczny schludny, obity łatwym do umycia sajdingiem.

W mgliste noce Nowa Ruda przypomina najciemniejsze sztychy Piranesiego. Niemcy zbudowali ją piętrowo - nad ulicą ulica, pod wiaduktem osiedle, partery domów, gdy obejść je wokół, okazują się ich drugimi kondygnacjami, uliczki zamieniają się w schody. Nowa Ruda przetrwała bez szwanku przemysł górniczy, ale z tirami nie dała sobie rady. Pękają ściany domów, osuwa się ziemia.

Maliszewski prowadzi za miasto. Chodzi na spacery tymi samymi ścieżkami co w dzieciństwie. Obserwuje czujnie krajobraz, w którym wyrósł, notuje najdrobniejsze zmiany. Ulica Piastów, odmalowana na pistacjowo podstawówka, w której uczy, Pekin - baraki rotacyjne dla biedoty, wielkie hałdowiska, Most Samobójców - potężny wiadukt między dwoma zboczami. Pociąg już tędy nie kursuje, czasem przejeżdża towarowy, w sezonie ostrożnie i powoli przetacza się wakacyjny pociąg dalekobieżny.

Atrakcją dzieciństwa Maliszewskiego było zgadywanie, jaki kolor będzie miała rzeczka. Co dzień zakłady tekstylne barwiły ją inaczej. Dziś w rzece pływają pstrągi. Spadkobierczyni właścicieli próbowała jeszcze niedawno uruchomić produkcję, ale okazało się, że z chińskim importem nie sposób konkurować. Pusty moloch straszy powybijanymi szybami. Tak wygląda koniec wielkich zakładów z ośmiogodzinnym dniem pracy i socjalem.

Ale to nieprawda, podkreśla Maliszewski, że wszyscy górnicy przepili odprawy. Na próchniejących poprzemysłowych budynkach kiełkują szyldy firm, część z nich założono właśnie z tych pieniędzy. Wynajmują kawałki starej przestrzeni, próbują się na nich urządzić. Hurtownia. Skup złomu. Magazyn. Elektronarzędzia.

Karol Maliszewski chodzi tędy i nieustannie kręci głową.

- Tu był straszny upadek w połowie lat 90. Wszystko nagle runęło. Diora, kopalnie Nowa Ruda i Słupiec, zakłady tekstylne, wszystko upadło na twarz i już się nie podniosło. Nie wiedzieliśmy, co robić. Niektórych rzeczy nie dało się uratować, ale miasto się podnosi - przekonuje. - Ile domów wyremontowanych, jaki porządek w ogródkach.

Uspokoiło się, ludzie znaleźli zatrudnienie w innych miastach, niektórzy jeżdżą do Wałbrzycha, inni do czeskiej fabryki Skody. Ale nie wszyscy potrafili ułożyć sobie życie po krachu. W ciągu ostatnich 10 lat 5 tysięcy mieszkańców wyjechało. Dla

25-tysięcznego miasta to bardzo dużo. Dawni uczniowie Maliszewskiego na internetowym forum Nowej Rudy zostawiają mu pozdrowienia z Glasgow. Ci bez wykształcenia, którzy zostali na miejscu, harują w pobliskich kamieniołomach. Znowu ruszyły - potrzeba kruszywa pod drogi.

Maliszewskiego nurtuje tylko, dla kogo te wszystkie modernizacje, obwodnice i kostki brukowe, skoro młodzi wyjeżdżają. Kilka razy nazywa Nową Rudę miastem emerytów. Może jak wrócą...

Ścieżką ku hałdzie. Maliszewski chce pokazać pejzaże, w które tak mocno wrósł. Wysypiska zarosły w dziesięć lat, brzozy już całkiem duże, jeszcze kilka lat i niewprawne oko nie odróżni wzgórz sypanych przez 150 lat od naturalnych wzniesień. A tu była kopalnia, pozostała po niej ziejąca pustka i jeden budynek, nie wiadomo dlaczego nie zburzony na cegłę. Złomiarze wypruli już, co się dało. Dwóch z nich zginęło, przywalonych gruzem pozbawianym szkieletu.

Do tego krajobrazu jak z postromantycznych "Sonetów krymskich" nie bardzo pasuje warkot ciężarówek, jednej, drugiej, słychać je coraz wyraźniej. Wyładowane piaskiem, pną się szarym zboczem hałdy. Warkocze pyłu ciągną się za oponami. Ścieżkę do pobliskiej Miedzianki, okolicy biednych ludzi, przeciął kanion, w którym pobiegnie obwodnica. Nowa Ruda biła się o nią 17 lat, tiry w końcu przestaną niszczyć miasto. Kolejne miasto na trasie, w którym obwodnica już powstała albo właśnie powstaje.

Maliszewski nie należy do ślepo zapatrzonych w rozwój i nowość. Jest w Nowej Rudzie bieda, od której nawet średnio wrażliwym jednostkom uginają się kolana. Do szkoły, w której uczy, przychodzą dzieci z brudnymi włosami, w starych, wyszarzałych ubraniach, owiane, jak pisał w jednym ze swoich opowiadań, "słodkawym zapaszkiem" niedomycia. Są podobno w mieście domy, gdzie matka przyjmuje klienta na oczach swoich dzieci.

Ponad trzy lata temu, stojąc w tym samym miejscu, z którego dziś rozciąga się widok na wielki plac budowy, do Maliszewskiego przyszła strofa. Później wykorzystał ją w wierszu "Dzień nauczyciela":

Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd

by odkryć kolonię półzapadłych domów.

To stąd przychodzą dzieci, owiane

kwaśnym wiatrem, ze stęchlizną w płaszczach

- Dzisiaj już bym tak nie napisał - mówi, oglądając świeżo otynkowane poniemieckie domy i eleganckie ogródki wydzielone płotkiem z Castoramy.

***

Tylko ten zamek. Czy naprawdę trzeba było zakładać w nim sklep spożywczy?

Ciąg dalszy w następnym numerze

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2007

Podobne artykuły