Twarze naszej depresji

Justyna Kowalczyk wkroczyła ze swoją opowieścią o chorobie w obszar społecznie przemilczany. Mimo iż depresję ma ponad milion Polaków.

09.06.2014

Czyta się kilka minut

Edward Hopper, „Room in Brooklyn”, 1932 r. / Fot. Francis G. Mayer / CORBIS
Edward Hopper, „Room in Brooklyn”, 1932 r. / Fot. Francis G. Mayer / CORBIS

„Od ponad roku mam zdiagnozowane stany depresyjne. To jest mój bieg o życie” – wyznała w „Gazecie Wyborczej” złota medalistka zimowej olimpiady w Soczi, opowiadając o swoich lękach, braku nadziei, bezsenności, stracie dziecka, życiu w ukryciu.

„Odbiór społeczny jest taki, jakby depresja była wstydem – dodawała Kowalczyk. – Wiele osób widzi we mnie silną dziewczynę. Mówią mi czasem, że najsilniejszą w Polsce. Jeśli ta najsilniejsza korzysta z pomocy specjalistów, to może i ktoś inny przełamie wstyd i skorzysta albo zrzuci maskę i się oczyści”.

Na reakcje nie trzeba było długo czekać. Biegaczka dostała wsparcie od tysięcy internautów. A od niejednego chorego na depresję można dzisiaj usłyszeć: „Stała się naszą idolką”.

Choć niektórzy zaraz zaznaczają: „Tak do końca zdrowi chorych nie zrozumieją nigdy”.

Przez ten mur, dodają, da się przebić tylko w jeden sposób. Przez odwołanie się do empatii i doświadczenia.

Strych

Przypomnijmy sobie więc np. (jak radzi dr Hubert Kaszyński, socjolog zdrowia z UJ) pogrzeb kogoś bardzo bliskiego. I moment, kiedy ziemia spada na wieko trumny. Moment, w którym pęka każdy, a większość nie potrafi tego ukryć. A teraz wyobraźmy sobie, że ten moment nie trwa kilka minut, godzin – bo przecież ludzie wracają z pogrzebu do domu, rozmawiają, zaczynają się powoli ze stratą godzić – ale tygodnie, miesiące, lata.

Albo wyobraźmy sobie (jak radzi M., chorująca od kilku lat) informację, która nie zostawia nadziei. Np. o terminalnej chorobie – swojej lub kogoś – z której się nie wychodzi. Chory w takim braku nadziei potrafi tkwić latami.

Albo przypomnijmy sobie (jak radzą niektórzy chorzy na forach) stan nigdy-nie-wypoczęcia. Poranek po przespaniu nawet dziesięciu, kilkunastu godzin, kiedy budzimy się z kamieniem. Takim ważącym kilkaset kilo. I wyobraźmy sobie kilkanaście, kilkadziesiąt, kilkaset takich poranków z rzędu.

M., zanim poczuła na plecach taki właśnie kamień, kilka razy chodziła z lżejszymi. Np. po dwóch porodach, kiedy przez kilka tygodni dopadało ją przygnębienie. Albo gdy młodszy syn – dziś już dorastający – miał trzy lata, a ona, musząc sobie radzić z domem, wychowaniem i leczeniem często chorujących dzieci, straciła pracę.

– Te stany trwały po kilka dni, tygodni. A potem była wiosna, słońce, jakoś się to rozchodziło po kościach – wspomina.

Jest po czterdziestce, ma dorosłego syna, ale z powodzeniem mogłaby grać studentkę piątego roku. Od lat choruje, ale ze swoim niegasnącym niemal uśmiechem mogłaby robić za okaz psychicznego zdrowia. Siedzimy nad coca-colą w ogródku jednej z krakowskich knajp – M. uśmiecha się co chwila. Napięcie zdradzają tylko drgające podczas mówienia kąciki ust.

– Zaczęło się od zdrady – wspomina. – Zdrady męża z naszą wspólną dobrą znajomą. Najpierw tylko coś przeczuwałam, ale on tłumaczył: „Nic takiego, to uczucie platoniczne”. Potem się przyznał. Co zwaliło mnie z nóg najbardziej? To, że rozpadł mi się sens życia. Od zawsze chciałam mieć szczęśliwą rodzinę i dzieci. Pomyślałam też, że jestem gorsza od niej. Okropna i beznadziejna.

Jej depresja na co dzień? Po pierwsze, zanik nadziei.

– Postanowiłam wykasować to słowo ze słownika – wspomina. – I z myśli. Po co? Żeby nie mieć złudzeń. Nienawidziłam tego słowa do tego stopnia, że unikałam zdań typu: „Mam nadzieję, że się zobaczymy”. Śmieszne, prawda?

Po drugie, ucieczka od ludzi. Żeby dali spokój, nie przychodzili, nie dzwonili, nie pytali, nie radzili. O swoim stanie nie mówi więc ani rodzicom, ani przyjaciołom. Z mamą przez pół roku rozmawia tylko przez telefon.

Po trzecie, redukcja: – Zdarzało mi się zaniedbywać dzieci, z którymi byłam sama. Zakładałam płaszcz na piżamę, by odprowadzić młodszego syna do szkoły. Potem wracałam, ściągałam płaszcz i się kładłam. Robiłam tylko to, co niezbędne. Działałam jak wyczerpująca się komórka, która ciszej dzwoni i słabiej świeci, żeby się nie wyczerpać do końca – przyznaje.

Po czwarte, myśli samobójcze. Mieszka w starym budownictwie, w niewielkim mieszkaniu. Do pracy – projektuje na zamówienie – idzie na strych. – Najpierw chciałam się tam powiesić. „Tylko co, jeśli znajdą mnie później dzieci?”, myślałam. Później okno, wysokość czwartego piętra. Często przez nie wyglądałam. Patrzyłam w dół. A potem w dal, na budynek ich szkoły...

Zanim ktoś ze znajomych dostrzeże jej problemy, a później poradzi, by zwróciła się po pomoc, miną dwa lata. Dwa lata bez pomocy, w czterech ścianach z dziećmi. I z mężem, który nadal mieszka pod tym samym dachem, zarabia na chleb, ale jest coraz dalej.

Fakty

Osób takich jak M. w Polsce może być nawet – według najbardziej alarmujących statystyk – półtora miliona. Dane ostrożniejsze mówią o milionie.

Te drugie pochodzą z ogłoszonego półtora roku temu badania EZOP. Przeprowadzonego według solidnej metodologii – na dziesięciotysięcznej próbie – i zbierającego po raz pierwszy na taką skalę dane o zdrowiu psychicznym Polaków.

Co jeszcze wyszło z badania? Że 40 proc. z nas przeżyło w ciągu ostatniego miesiąca silne przygnębienie; że na zaburzenia nerwicowe cierpi niemal 10 proc. Polaków; że niemal 13 proc. cierpi w związku z przyjmowaniem substancji psychoaktywnych; że odsetek cierpiących na zaburzenia depresyjne (3,5 proc.) jest w Polsce najniższy spośród badanych wedle tej samej metodologii krajów, choć wykrywa się głównie depresje o średnim i ciężkim nasileniu (co może świadczyć o tym, że część cierpiących wymyka się statystykom).

Czym właściwie jest depresja?

Dr Hubert Kaszyński jako pracownik socjalny od 25 lat styka się z cierpiącymi na depresję: – Depresja jest chorobą psychiczną. Należącą do jednej z trzech podstawowych. Pierwszą jest schizofrenia. Drugą tzw. choroba dwubiegunowa, w której przeplatają się, mówiąc potocznie, okresy chorobliwej nadaktywności i całkowitego zniechęcenia. Trzecią jest właśnie depresja.

Jak odróżnić ją od zwykłej chandry? W prawdziwej depresji świat emocji, smutku, beznadziei ma nad nami całkowitą kontrolę. I to przez dłuższy czas – ten psychiatrzy oceniają na co najmniej 14 dni.

– Kolejny element: brak dystansu – referuje dr Kaszyński. – Jeśli moja chorująca na depresję koleżanka mówi: „Nie mam prawa w depresji oddychać, bo zabieram powietrze wartościowym ludziom”, to znaczy, że w sposób charakterystyczny dla tego schorzenia zatraciła całkowicie krytycyzm.

– Depresja, niezależnie od przyczyn, to zawsze utrata sensu życia – mówi z kolei Ewa Woydyłło-Osiatyńska, psychoterapeutka, autorka książki „Bo jesteś człowiekiem. Żyć z depresją, ale nie w depresji” (Wydawnictwo Literackie, 2012).

Można stracić ten sens na skutek tragicznego wydarzenia. Wtedy psychiatrzy mówią o depresji reaktywnej (w odróżnieniu od endogennej, uwarunkowanej biologicznie).

Można też na skutek chronicznego stresu i przemęczenia. – Kiedy jestem wystawiona na media, jupitery, presję powyżej swoich możliwości, mam prawo tego nie wytrzymać – mówi Woydyłło-Osiatyńska. – Słowo „stres” zostało zaczerpnięte z dziedziny wytrzymałości materiałów. Po prostu wysiada naciągnięty do granic możliwości system nerwowy. Substancja odpowiedzialna za nasz nastrój, do tej pory wydzielana prawidłowo, trafiająca na synapsę w ośrodku przyjemności, nagle przestaje być produkowana w odpowiedniej ilości.

Terapeutka podaje przykład. Matka czeka na upragnione dziecko. Jej stres to połączenie oczekiwanego szczęścia z niesamowitym często poczuciem odpowiedzialności. – Kiedyś podobnych problemów niemal nie było, bo ludzie żyli we wspólnocie – komentuje Woydyłło-Osiatyńska. – A teraz żyje się osobno, w dodatku często dziecko nie jest wcale wspólną sprawą, ale sprawą matki. A ta potrafi zadręczać się pytaniami: „Czy ja nie utyję?”; „Czy będzie dobrze?”; „Czy będę dobrą matką?”. Boi się o siebie, swój związek, dziecko, rodzinę.

Jak się popada w stan depresyjny?

– Ta choroba prawdopodobnie nigdy nie zaczyna się „we środę o czwartej” – dodaje terapeutka. – To jest stan z wolna, stopniowo, a nawet falowo się rozwijający. Sinusoida, która ma na początku wąski zakres wychyleń. Jest góra i dół. A potem jest już tylko krzywa opadająca.

Mity

O tym, że społeczeństwo o depresji nie wie prawie nic, M. przekonała się na własnej skórze. Na przykład od księdza podczas kazania dowiedziała się, że depresja to choroba leniwych kobiet; że zwykle zamawiają one zakupy przez telefon; że choroba ta przywędrowała do Polski z Holandii.

– Mój znajomy, który wiedział, że jestem chora, i był w tym samym kościele, tylko na mnie spojrzał – wspomina M. – Poczułam się strasznie skrzywdzona.

Reakcja druga: odtrącenie. – Moja koleżanka, po roku od zerwania ze mną kontaktu, powiedziała mi: „Twój smutek był nie do zniesienia” – opowiada. – Bo ludzi smutnych się nie lubi. W dodatku pokutuje strach. Sama bałam się słowa „depresja”, a zwrotu „choroba psychiczna” nie używam do dziś.

Wiedzę Polaków na temat chorób i zaburzeń psychicznych naukowcy badają od lat. Choćby prof. Jacek Wciórka z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Wnioski z jego badań nie napawają optymizmem.

Pierwszy. Większość Polaków nie wie, co to jest choroba psychiczna. – Do jednego worka wrzucamy choroby, zaburzenia takie jak nerwice, a nawet intelektualną niepełnosprawność – mówi dr Kaszyński, współzałożyciel zajmującego się promocją zdrowia psychicznego Stowarzyszenia „Istytut Terapii i Edukacji Społecznej”.

Wniosek drugi. Chorych psychicznie piętnujemy. – Brak wiedzy jest doskonałą pożywką dla stereotypów – dodaje Kaszyński. – Chory jest więc traktowany jak dziecko. I dlatego wymaga opieki, nadzoru, kontroli. W dodatku na pewno nie odpowiada za swoje czyny, więc może być niebezpieczny. A więc przydałaby się izolacja, oddzielenie od społeczeństwa.

Co można powiedzieć o nastawieniu Polaków do depresji? Według dr. Kaszyńskiego mamy do niej nieco bardziej przychylny stosunek niż np. do schizofrenii. Bo depresja kojarzy nam się ze smutkiem, płaczem, bezsilnością, i jako taka nam nie zagraża.

Podobne skojarzenia grożą jednak zinfantylizowaniem problemu, czego najczęstszym przejawem jest słynne „weź się w garść!”. – Szukamy prostych racjonalizacji, bo przecież każdemu z nas zdarza się być smutnym. A potem się dziwimy, że to nie działa. I wtedy zaczynamy się złościć: „Przecież nie można wiecznie płakać!”. Nie rozumiemy, że w depresji emocje – postrzeganie świata jako absolutnie beznadziejnego, a siebie jako aktora, który nic nie jest w stanie zmienić – zaczynają człowiekiem rządzić – mówi dr Kaszyński.

Jest też jednak i druga strona medalu. To medykalizacja naszego codziennego życia, która depresją każe nazywać niemal wszystko, co odbiega choćby trochę od przyjętego przez popkulturę standardu szczęścia i radości. – Efekt jest dla chorych podobny: nadużywanie słowa „depresja” sprawia, że istota prawdziwej choroby się rozmywa – mówi dr Kaszyński. – Kilka godzin temu rozmawiałem z młodą osobą. „Mam nerwicę, stany lękowo-depresyjne”, mówiła. Po krótkiej rozmowie okazało się, że w ostatnim czasie pochowała trzy osoby.

– Propagowanie fachowej pomocy w przypadku poważnych problemów jest bardzo cenne – mówi Ewa Woydyłło-Osiatyńska. – Wiele osób niepotrzebnie grzęźnie w prawdziwej depresji. Ale są też inni, którzy niepotrzebnie biorą leki. Pochopna farmakoterapia to niewłaściwe podejście, bo jeśli depresja dopiero się w nas zagnieżdża, dopiero nas zagarnia, ale jeszcze chodzimy do pracy, gramy w brydża, malujemy się, to nie jest czas na tabletkę. Problem w tym, że innej recepty niż leki wielu polskich psychiatrów po prostu nie ma.

Dwa lata

Jak te dwie skrajności – dostrzeganie choroby wszędzie z jednej strony, a niedocenianie jej groźnej, klinicznej odmiany z drugiej – pogodzić? Nie popadać w „depresję na życzenie”, ale też nie przegapić dramatycznego momentu, kiedy prawdziwa choroba zaczyna nami rządzić?

„Bo jesteś człowiekiem” – tę maksymę, użytą w tytule swojej książki, Ewa Woydyłło-Osiatyńska powtarza kilka razy.

Jesteś człowiekiem, więc daj sobie prawo do smutku. – Bo nie ma osoby, która by w ciągu swojego życia nie przeszła jakichś epizodów depresji – mówi terapeutka. – Zwykle trwa to krótko. Tak jest w moim przypadku: przez dwa dni słucham muzyki klasycznej, czytam książki, a jak ktoś dzwoni, proszę, by odezwał się za kilka dni. A później to mija: robię loki, wychodzę, cieszę się życiem. To od nas samych zależy – a także od naszych mentorów, żon, mężów, nauczycieli, duszpasterzy – czy taki epizod będzie dłuższy, czy krótszy. I od tego, czy będziemy wmawiać sobie i innym, że najważniejszym celem w życiu jest szczęście. Albo jeszcze gorzej: damy się przekonać, że szczęście to jest coś, co nam się należy raz na zawsze.

A co, jeśli okresy smutku, rezygnacji przekraczają kilkugodzinną albo kilkudniową melancholię? – Najpierw sprawdźmy sami siebie – radzi terapeutka. – Co się dzieje w moim domu? W pracy? Z moim organizmem? Hormonami? Czy przypadkiem nie mam gorszych dni przed menstruacją? Biologia ma przecież swój własny rytm, który zwłaszcza u kobiet jest jak huśtawka. Jeśli to biologia, daj sobie większy luz: nie zapraszaj gości, nie rób dużych zakupów, nie przemęczaj się.

A gdy smutek przeradza się w całkowity zanik sensu życia? Trwa kilka tygodni, miesięcy? – Wtedy zwróć się po pomoc – radzi Ewa Woydyłło-Osiatyńska.

M. do psychiatry poszła dopiero po dwóch latach.Najpierw była rozmowa, później recepta. I jeszcze porada: „Niech pani nie czyta ulotki”. – Byłam w zbyt krytycznym stanie, by się tą ulotką zainteresować. Nie przeczytałam – wspomina. – I dobrze, bo mogłabym się przerazić, że mam depresję. A tak, kiedy przyszłam do tego samego gabinetu po dwóch tygodniach, pani doktor mnie nie poznała. Po prostu na tyle mi się poprawiło.

Z gabinetu psychiatrycznego wychodzi ze skierowaniem na psychoterapię. Uczęszcza na nią przez pięć lat, aż do stycznia tego roku.

Bilans? Ma okresy gorsze i lepsze, ale te beznadziejne już nie wróciły.

Co zyskała poza poprawą stanu zdrowia? – Świadomość, jak wiele zależy od innych ludzi – mówi. – Teraz, gdy umawiam się na jakiś dzień ze znajomymi, zaznaczam: „Gdybym się wykręcała, to macie mnie z tego domu wywlekać”. Zyskałam też wiedzę, że stany depresyjne, nawet jeśli jeszcze przyjdą, to w końcu miną. I dowiedziałam się, jak moją chorobę przeżywały dzieci. Jeden z synów miał nawet problemy ze snem.

Syn dał jej zresztą swego czasu inny ważny sygnał.

– Powiedział coś o szkole, a ja w śmiech – wspomina M. – Po chwili wchodzi do pokoju i mówi: „Dwa lata czekałem, żebyś się tak zaśmiała”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2014