Teodycea za miliard dolarów

Wstają wcześnie, są pierwsi w biurze, zostają do późna, zaniedbują rodzinę i bardzo często nie interesują się niczym poza własnym biznesem. Kto to? Miliarderzy. Tacy właśnie są. Przynajmniej w swoim własnym mniemaniu.
w cyklu WOŚ SIĘ JEŻY

18.02.2021

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /
Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Bogatego niełatwo spotkać. No chyba że samemu się jest bogatym. No bo gdzież miałoby się takie spotkanie dokonać? To nie PRL, gdy w bloku przy Alternatywy 4 mieszkali pod jednym dachem cwaniak Balcerek, profesor historii Rozwadowski, genialny wynalazca Manc i operator dźwigu Kołek. W kapitalizmie bogaci i biedni mieszkają osobno. O bardzo bogatych już nawet nie mówiąc. Pracują osobno. Osobno kształcą dzieci. Chorują i leczą się inaczej. W innych miejscach wypoczywają. Inaczej podróżują. Owszem – większość z nas pracuje dla kogoś dużo bogatszego od nas samych. Ale raczej w teorii niż w praktyce. Takich, co lubią się (niczym XIX-wieczny fabrykant) przechadzać po hali produkcyjnej, jest coraz mniej. To byłby ekscentryzm. Coraz trudniejszy do zrealizowania w warunkach kapitalizmu opartego o rozciągnięte pomiędzy kontynentami i zdecentralizowane (piętrowe podwykonawstwo) łańcuchy produkcji oraz tworzenia się wartości dodanej. Gdy jesteśmy zwykłymi szarakami, to znajdujemy się po jednej stronie tego łańcucha. Bogaci siedzą po drugiej i stamtąd czerpią swoje zyski. My możemy mieć – co najwyżej – do czynienia z plenipotentami bogaczy, czyli kadrą zarządczą. A jeszcze częściej z plenipotentami plenipotentów. Bywa, że czasem ten lub ów zostanie poproszony przed oblicze bogacza albo bogaczki. Najczęściej przytrafia się to artystom albo intelektualistom, których prace z jakiegoś powodu bogacza zainteresują. Rzadko odbywa się to jednak na warunkach partnerskich, umożliwiających lepsze poznanie modus vivendi milionera (miliardera?). Albo jego sposobu myślenia o świecie. 

Z braku lepszych źródeł szerokim masom zostaje w zasadzie tylko to, co bogaci zechcą światu na swój temat ujawnić. Zaczyna się to od publikowanych cyklicznie przez media list najbogatszych. Które (o czym być może ludzie spoza branży medialnej nie wiedzą) powstają dokładnie według wspomnianego schematu. Autorzy list opierają się w pierwszej linii na szacunkach zamożności dostarczonych przez samych… najbogatszych. Dopiero później konfrontują je z własnymi szacunkami. Szacunkami – dodajmy – orientacyjnymi, bo przecież informacji o faktycznym majątku bogatych nie czerpiemy z ich rocznego zeznania podatkowego.

Cóż więc mamy? Mamy książki samych bogaczy. Bo faktycznie – od czasu do czasu – któryś z możnych tego świata uzna za stosowne podzielić się ze światem swoją życiową opowieścią lub wizją tego, co jest lub co być powinno. Oczywiście wiemy, że produkty te rzadko wychodzą spod ręki samych miliarderów (choć i to się czasem zdarza, bo kto bogatemu zabroni?). Ale nawet biorąc poprawkę na to, że mamy tu rzeczywistość zapośredniczoną przez rozmaitych ghostwriterów, to i tak coś tu jednak widać. Bardzo ciekawy przegląd aktualnej literatury z półki „bogacze o sobie samych” przedstawił niedawno Nathan J. Robinson – pisarz i założyciel magazynu „Current Affairs”.


Czytaj także: Rafał Woś: Porozmawiajmy o "Big Pharmie"


Robinson skupił się, rzecz jasna, na rynku anglojęzycznym. Próbka miał niemałą, bo swoje memuary wydali w ostatnich latach miliarderzy z bardzo różnych branż. Choćby sędziwy już inwestor polskiego pochodzenia (nazwisko rodowe Zielonka) Sam Zell, lubiący robić wokół siebie dużo szumu Richard Branson – założyciel kontrolującej kilkaset marek grupy Virgin – czy współzałożyciel sieci marketów budowlanych Home Depot Kenneth Langone albo Michael Bloomberg – twórca terminala do pozyskiwania biznesowych informacji oraz agencji prasowej, a potem burmistrz Nowego Jorku. Książki piszą (lub każą pisać) także nowi magnaci światowego biznesu z branży big tech. Choćby Mark Benioff (dorobił się na tworzeniu chmur obliczeniowych) albo Peter Thiel, założyciel PayPala, a potem inwestor w wielu kolejnych lukratywnych projektach powstających w dolinie Krzemowej (wśród nich Facebooka). Łączy ich wszystkich to, że majątek każdego z nich liczony jest nie w setkach milionów dolarów. Tylko raczej w miliardach.

Czytając te wyznania bogaczy, Robinson zauważył kilka ciekawych rzeczy.

  1. Już same tytuły książek mówią nam, że miliarderzy są świadomi, że nie są ulubieńcami mas. Bardzo często ich książki są więc rodzajem wyjaśnienia światu, że się co do nich grubo myli. Zyski, które osiągają, to przecież „dobry zysk” (tytuł książki Charlesa Kocha z 2015 roku). Dobry, bo budujący „wartość dla innych” – Koch i jego zmarły niedawno brat są wszak znanymi filantropami i sponsorami amerykańskiej partii republikańskiej (choć ostro zwalczającymi Donalda Trumpa). Inne tytuły to m.in. „Współczujący kapitalizm” (Richard DeVos) albo „Kapitalizm może mieć sumienie” (John Mackey). Ewentualnie „Kocham kapitalizm!” (Kenneth Langone).
  2. Ogromną część tych rozważań zajmuje coś, co można by nazwać „miliarderską teodycą”. Teodycea to (jak wiadomo) gałąź teologii zajmująca się godzeniem istnienia dobrego Boga z faktem, że na świecie jest tyle zła. Miliarderzy też robią coś takiego. Budują mniej lub bardziej skomplikowane konstrukcje myślowe, których celem jest wyjaśnienie, że ich (tak bardzo odmienna od reszty ludzkości) sytuacja materialna NIE JEST dowodem na niesprawiedliwość świata. Ciekawe, że starsi miliarderzy (roczniki 30. czy 40.) często odwołują się do etosu ciężkiej pracy. Powiadają: „Popatrz. Ja pracuję po 12 godzin na dobę i jak daleko zaszedłem. Tobie też się uda. Bierz się do roboty, zamiast się nad sobą użalać”. Młodsi raczej tak nie argumentują. Wiedzą, że współczesny kapitalizm dostarcza każdego dnia wystarczająco wiele powodów, by tę argumentację (pracowitość równa się bogactwo) sfalsyfikować. Starczy pokazać na pracę bardzo wielu słabo opłacanych zawodów. Pracę dużo mniej przyjemną i wcale nie mniej obciążająca psychicznie niż bycie szefem (nawet 16 godzin na dobę), lecz przynoszącą dochody uniemożliwiające związanie końca z końcem. Młodsi miliarderzy uznają rolę łutu szczęścia, które pozwoliło im osiągnąć obecną pozycję. Oczywiście najczęściej okraszone uwagami typu „szczęściu trzeba pomóc”. Jednego w wyznaniach miliarderów nie ma. Nie ma zdania w stylu „tak, dorobiłem się na nieuczciwym i opartym na wyzysku człowieka przez człowieka systemie zwanym kapitalizmem”. Taki miliarder rebeliant się w próbce Robinsona nie pojawia. Co najwyżej są tacy, co zostawiają kilkusetdolarowy napiwek w restauracji. Kiedy tylko nachodzi ich fantazja odpłacenia w jakiś sposób „długu zaciągniętego w społeczeństwa”.
  3. Większość miliarderów pisze, że nie robią tego, co robią, dla pieniędzy. Albo „nie tylko dla pieniędzy”. Lubią bowiem „budować”, „tworzyć”, „zmieniać”. Albo po prostu generalnie są ludźmi o takiej konstrukcji psychicznej, że nie umieją wysiedzieć bezczynnie. W to nawet można uwierzyć. Ciekawe jest jednak to, że przy tej okazji bogacze zaprzeczają argumentacji, którą oni sami (a częściej ich lobbyści) wytaczają przeciw próbom ich bardziej zdecydowanego opodatkowania. Zawsze wtedy słyszymy bowiem, że „bez nadmiaru bogactwa nie będzie zachęt do dalszego rozwoju”. Innymi słowy, czeka nas zastój, gdyż nikomu nie będzie się chciało starać. No więc jak to jest? Przecież skoro nie robią tego dla pieniędzy, to czy opodatkowanie coś tu zmieni? Przecież fakt, że fortuny najbogatszych będą liczone w milionach, a nie w miliardach, nie zabije w nich wcale owej wewnętrznej motywacji do „czynienia sobie ziemi poddaną”.
  1. Miliarderzy nie są idiotami. Nie można też zarzucić im naiwności. Dobrze wiedzą, jak działa system, który wyniósł ich na szczyty. Inwestor z Doliny Krzemowej Peter Thiel  powiada, że zyski zgarnia nie ten, kto stworzy innowację. Tylko ten, kto zdoła zbudować monopol na tejże innowacji zastosowanie. Richard Branson jest świadom, że nie zmienił świata i nie stworzył niczego nowego. Po prostu to on (a nie ktoś inny) wygrał na początku lat 90. branżową wojnę o to, kto wyda kolejną płytę Janet Jackson. Piosenkarka podpisała kontrakt z Bransonem, który zapłacił najwięcej. A inwestycja nie tylko się zwróciła, ale jeszcze na dodatek ugruntowała reputację wytwórni Virgin. Co przyniosło kolejne dobre strzały. Nie miejmy jednak złudzeń. Gdyby Virgin nie istniał, świat byłby dokładnie taki sam.  
  2. Stare porzekadło (przypisywane u nas Janowi Kulczykowi) głosi, że pierwsza zasada na drodze do bogactwa to… dobrze wybrać sobie rodziców. Oczywiście zawsze wśród bogatych znajdzie się arywista przychodzący z biedy. Robi się wtedy z niego dowód na inkluzywność kapitalizmu, bo przecież od pucybuta do milionera jest tylko jeden krok. Zwłaszcza że tacy biznesmeni są zazwyczaj z historii swego awansu bardzo dumni. I lubią się nią dzielić na prawo i lewo. W rzeczywistości są to jednak zawsze wyjątki potwierdzające regułę. Gdy poczytacie memuary miliarderów, znajdziecie na to masę dowodów. Gdy wspomniany już Richard Branson chciał założyć wytwórnię Virgin to… poprosił rodziców i ciocię o zrzutkę. Dostał ok. 10 tys. funtów, czyli w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze ok. 250 tys. dol. Twórca Walmarta Sam Walton na rozruch biznesu pożyczył od teścia 20 tys. dol (dziś 300 tys. dol.). I tak dalej, i tak dalej.
  3. Tak. Bogaci pracują. Często bardzo ciężko. Robinson opisuje ich tak: wstają wcześnie rano, są pierwsi w biurze, zostają do późna, zaniedbują rodzinę i bardzo często nie interesują się niczym poza własnym biznesem. Tak naprawdę jednym z najważniejszych odkryć z lektury ich wspomnień jest to, że większość bogaczy to ludzie w głębokim sensie niekulturalni. Nie, nie prostaccy. Czasem nawet nieco snobistyczni. Ale czuje się tu często, że pierwszą książką, jaką od dawna przeczytali, były… ich własne wspomnienia. Dostarczone przez ghostwritera do sczytania i naniesienia uwag. Ten brak szerszego zainteresowania literaturą, sztuką, muzyką, historią i czymkolwiek innym poza przedsiębiorczością był dla Robinsona szokujący. Choć oczywiście trzeba przyznać, że leniami nie są, a stereotypowe wyobrażenie leżącego brzuchem do góry rentiera nie znajduje tu zastosowania. 

Jako dziennikarz i publicysta ekonomiczny sam mam w relacjach z bogaczami pewne niewielkie doświadczenia. Bywało, że próbowałem pytać ich o lektury albo chciałem (z różnym skutkiem) skłonić do rozważań na temat tego, co Robinson nazwał „teodyceą miliarderów”. Większość spostrzeżeń Robinsona znajduje potwierdzenie w moich własnych obserwacjach. Ale skłania też do nowych badań. Bo obserwowanie bogatych to ciekawe zajęcie. Nie mniej zajmujące od studiów nad życiem małp albo kolekcjonowaniem owadów.

Polecamy: Woś się jeży - autorska rubryka Rafała Wosia co czwartek w serwisie "Tygodnika Powszechnego"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej