COVID-owy jeździec

Czy jest możliwe, żeby bogaci i elity poszli na ustępstwa, zanim dojdzie do wielkiego „bum”? Ostatnie tygodnie pokazują niestety, że raczej nie ma na to szans.
w cyklu WOŚ SIĘ JEŻY

30.04.2020

Czyta się kilka minut

Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /
Rafał Woś / FOT. GRAŻYNA MAKARA /

Już na początku kwietnia ekonomiści z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley – Emmanuel Saez i Gabriel Zucman – wyrazili zdziwienie, czemuż to sfinansowanie rządowych planów walki ze skutkami COVID-19 jest uważane za problem. I to na tak bogatym kontynencie jak Europa. Przecież pieniądze na ten cel dałoby się zabezpieczyć w jednej chwili. I to w taki sposób, że nikt z finansujących nawet by tego specjalnie nie odczuł. Wystarczyłoby wprowadzić w życie podatek majątkowy, o którym Saez i Zucman trąbią od wielu lat.

Kogo objąć podatkiem? Jasne, że nie tych, którzy mają więcej długu niż zasobów. Odpadają więc miliony gospodarstw domowych klasy średniej zakredytowanych hipotecznie. A i tym bez kredytów nikt rozsądny majątku daniną obkładał nie będzie, bo nie ma to większego sensu. Większość z nas ma przecież majątek netto na poziomie zera. Trochę oszczędności, jakieś instrumenty finansowe opiewające na nieistotne sumy. Gra nie warta świeczki. 

Sensowne opodatkowanie majątkowe zaczyna się – zdaniem Zucmana i Saeza – od 2 mln euro majątku netto. Tu na biednego nie trafimy. Mowa bowiem o głośnym „jednym procencie” najbogatszych mieszkańców kontynentu. O ludziach, których majątek – liczony zbiorczo – jest równy prawie 70 proc. całego unijnego PKB. To już nie są sumy systemowo nieistotne. Saez i Zucman proponują, by na majątek netto przekraczający te 2 mln euro nałożyć daninę w wysokości 1 proc.

Bogaci i superbogacze

Na tym świat europejskiego bogactwa się jednak nie kończy. Następny próg ekonomiści proponują ustanowić na 8 mln euro majątku netto. To z grubsza prowadzi nas do „superbogaczy”. Albo jak kto woli, 0,1 proc. najzamożniejszych Europejczyków, których majątek stanowi w sumie ok. 30 proc. całego unijnego PKB. Propozycja jest taka, żeby powyżej tych 8 mln zastosować podatek równy 2 proc. Czy wciąż jeszcze możemy iść w górę? Oczywiście! W 2019 r. w Unii było 330 euromiliarderów (w samej Polsce sześcioro). Razem mają ok. biliona euro majątku. Saez i Zucman mówią, żeby zobowiązać ich do zapłacenia podatku majątkowego w wysokości 3 proc. 


POLECAMY: „Woś się jeży” – autorski cykl Rafała Wosia co czwartek na stronie „TP” >>>


Jeżeli zsumujemy wszystkie trzy daniny: 1 proc. od bogatych, 2 proc. od superbogatych i 3 proc. od miliarderów, to wychodzi nam łącznie rocznie nieco ponad jeden procent unijnego PKB. Koszt ambitnych planów walki z COVID-19 szacuje się na 10 proc. unijnego PKB. Gdyby chcieć ten wydatek sfinansować z naszkicowanego powyżej schematu, to zwróci się już po 10 latach! W innym wariancie taki podatek majątkowy mógłby posłużyć do współfinansowania bezwarunkowego dochodu podstawowego albo wielu innych posunięć, na które z wytęsknieniem czekamy. Na przykład do poważnego dofinansowania zdrowia publicznego tak, by stało się ono tym, czym być powinno: prawem człowieka, a nie towarem kupowanym za pieniądze. 

Historia i podatki

Jest oczywiste, że dziś brakuje odpowiednich instytucji i traktatów, by podatek, o jakim mówią Zucman i Saez, wprowadzić w życie. Traktaty i instytucje mają jednak to do siebie, że można je powołać do życia. Euro oraz Komisję Europejską dało się utworzyć. Podobnie wspólne unijne reguły prawne ingerujące w życie krajów nieraz bardzo głęboko. Niby więc dlaczego nie dałoby się zrobić europejskiego podatku dochodowego? Bo nie zgodzą się na to Niemcy? A Luksemburg nie będzie chciał zrezygnować ze swojej pozycji miniraju podatkowego? Owszem, to są realne przeszkody. Ale ich pokonanie nie wymaga ani zmiany prawa ciążenia, ani zbudowania maszyny do podróży w czasie. To przeszkody realne, ale możliwe do zniwelowania przynajmniej teoretycznie. Właśnie w łamaniu takich oporów miała tkwić siła integracji europejskiej. Jeśli nie po to została zrobiona, to po co nam ona? 

Dodajmy, że propozycja Zucmana i Saeza nie jest szczególnie wygórowana. Nawet w „Kapitale w XXI wieku” ich dobry znajomy ekonomista Thomas Piketty (napisali razem wiele prac) postulował, by opodatkowanie bogactwa rozpocząć już od miliona euro majątku netto. Z kolei w jednym z późniejszych wywiadów swoje stanowisko zaostrzył namawiając, by europejski wealth tax miał jeszcze charakter konfiskacyjny. To znaczy, by nie tylko napełniał publiczną kasę, lecz również faktycznie uniemożliwiał akumulowanie bogactwa w nieskończoność. Dlatego według Pikett‘’ego krańcowa stawka podatku majątkowego miała wynieść nawet 90 proc. dla majątku powyżej 2 mld euro. 

Jeśli kogoś to 90 proc. zaskakuje, to najlepszy dowód, że czasy w których żyjemy, to rzeczywiście „pogoda dla bogaczy”. Przypomnieć bowiem trzeba, że po II wojnie światowej w USA i Wielkiej Brytanii istniały 80–90-procentowe krańcowe stawki podatków osobistych. A wprowadzono je właśnie po to, by żaden pojedynczy człowiek nie dysponował tak wielkimi pieniędzmi. Oczywiście te przepisy były obchodzone. Powoływano fundacje czy trusty, w ramach których bogactwo miało być akumulowane. Akumulowano je też w firmach. To jednak sprawiało, że pieniądze trudniej było ukrywać poza widokiem publicznym i łatwiej było je zaprzęgać dla celów dobra wspólnego. 

Dziś jednak te (nie tak znów odległe) historie traktowane są jak baśnie o smokach, szlachetnych rycerzach i pięknych księżniczkach uwięzionych w wieży. Saez i Zucman podają (w innej pracy), że mniej więcej od roku 1980 trwa stały spadek opodatkowania dochodów najbogatszych. Pokazać to można sumując wszystkie podatki, które ludzie płacą: dochodowe, VAT, majątkowe, kapitałowe. Wtedy zobaczymy, że w ciągu minionego czterdziestolecia w większości krajów zachodnich obciążenia podatkowe zmniejszyły się o kilkadziesiąt procent. To m.in. dlatego udział bogatych (wspomniany wcześniej 1 proc.) w amerykańskim PKB zwiększył się trzykrotnie. A udział superbogaczy (0,1 proc.) nawet czterokrotnie. Dla krajów zachodniej Europy te statystyki nie wyglądają wcale zasadniczo odmiennie. Dodajmy, że wszystko to dzieje się w warunkach panującej w tych wszystkich krajach (przynajmniej formalnie) demokracji. Która przecież (znów formalnie) powinna przed sytuacjami tak miażdżącej dominacji nielicznych nad licznymi zabezpieczać. A jednak nie zabezpiecza. 

Wojny i zmiany

Historycy gospodarki od lat badają ten problem. Ich wnioski są niezbyt pocieszające dla tych, którzy uważają, że systemy społeczne mogą same z siebie dokonać zasadniczej autonaprawy. Owszem – zmiana społecznego status quo czasem następuje. Ale zawsze towarzyszy jej wielki i głęboki społeczny wstrząs. Ekonomiści David Stasavage i Kenneth Scheve wskazują, że jedyne momenty w historii, gdy udało się na trwałe wprowadzić do systemu wysokie i progresywne opodatkowanie dochodów bogatych, to czasy I i II wojny światowej. Stało się tak, ponieważ elity polityczno-ekonomiczne w Stanach Zjednoczonych, Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii wiedziały, iż muszą zaoferować masom rekompensatę za krew przelewaną na frontach. 

Podobnie było po II wojnie światowej, gdy w wielu krajach zachodnich wprowadzono instytucje państwa dobrobytu finansowanego z wysokich progresywnych podatków. Trudno nie zauważyć jednak, że działo się to w warunkach stałego zagrożenia i ideologicznej konkurencji ze strony radzieckiego komunizmu. Gdy kapitaliści czuli się zmuszeni dowodzić, iż u nas „również robotnikowi żyje się lepiej”. Nieprzypadkowo również odchodzenie od wysokiego opodatkowania bogactwa rozpoczęło się w momencie, gdy blok wschodni zaczął się rozpadać, a zachodni kapitalizm stał się bezalternatywną rzeczywistością. 

Potwierdzenie tezy o zmianach, które następują dopiero po apokalipsie, znaleźć można również w polskiej historii. Ekonomista Marcin Piątkowski przekonująco pisze np. o reformie rolnej, która pozostawała w II RP sprawą nierozwiązaną. Oczywiście z powodu oporu dobrze okopanego politycznie (najpierw w sojuszu z narodową prawicą, a po maju 1926 r. z częścią obozu sanacji) lobby ziemiaństwa, które na takiej reformie straciłoby najwięcej. Faktycznego uwłaszczenia – a co za tym idzie, obywatelskiej emancypacji chłopstwa – dokonali więc dopiero komuniści po roku 1945. W ramach systemu, który uważamy dziś za totalitarny.

Mądrzy po szkodzie

Jeszcze bardziej pesymistyczny jest historyk gospodarki Walter Scheidel. W wydanej w 2017 r. książce „The Great Leveler” („Wielki Zrównywacz”) pisze wprost o czterech jeźdźcach Apokalipsy, którzy regularnie pojawiają się na kartach historii. Ci jeźdźcy to wojny, rewolucje, pandemie i chaos związany z rozpadem politycznego ładu. Ich pojawienie się wywraca wszystko do góry nogami. Są łzy, cierpienie i śmierć liczona w milionach. Jeźdźcy często jeżdżą w parach, a bywa, że i trójkami. I tak np. wojna niesie za sobą rewolucję (jak w Rosji roku 1917) i pandemie (grypa hiszpanka). Z kolei pandemia może powodować dezintegrację politycznego ładu (jak średniowieczna dżuma, która nadwerężyła potęgę miast włoskich). Dopiero gdy przejdą, możliwe jest otrzeźwienie. Zwykle chwilowe, trwające do czasu następnej wizyty jeźdźców. Jak np. czasowa poprawa sytuacji robotnika po wielkich pandemiach, gdy brakuje rąk do pracy i płaca musi iść w górę. Na kartach „Zrównywacza” próżno jednak szukać pokrzepiających przykładów w stylu „mądre społeczeństwo przed szkodą”.

Już na początku obecnej pandemii Scheidel został poproszony o odpowiedź na pytanie, czy to już jest TO? Czy COVID-owy jeździec Apokalipsy przestraszy kogokolwiek na tyle, byśmy stali się świadkami realnej społecznej zmiany? Odpowiedź Scheidela była negatywna: sam COVID-19 nie wystarczy. Mówiąc brutalnie – szok nie był odpowiednio silny. W końcu śmiertelności obecnej pandemii daleko do hiszpanki sprzed stu lat, nie mówiąc już o dżumie czy wojnach światowych. 


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


Ale to wszystko przy założeniu, że wiemy tyle, co dziś. Nikt jednak nie wie jeszcze, jak obecna pandemia wpłynie np. na integrację europejską, która i bez tego trzeszczała ostatnio od wewnętrznych sprzeczności. I nie wygląda, by obecne elity polityczne miały pomysł, jak wyjść tym tarciom naprzeciw. A jeżeli dodamy do tego kryzys klimatyczny, który przecież nie zniknął tylko dlatego, że przestaliśmy się nim martwić? A nierówności, które rosną tak, jak rosły? A co, jeśli dopiero to wszystko razem eksploduje? A my moglibyśmy temu zapobiec, ale nie zapobiegamy? Choćby robiąc to, co proponują Zucman i Saez. Skazując się na los kolejnego pokolenia „mądrych po szkodzie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej