Tata nie odpuszcza

Na pewnym etapie rozwoju dziecko po prostu musi "przeciąć pępowinę". Nowość polega na tym, że ten proces zaczyna się już w wieku wczesnoszkolnym. Mnóstwo rodziców skarży się, że świat ich dzieci buduje się z elementów, których oni nie zaplanowali i wcale sobie nie życzyli.

18.02.2008

Czyta się kilka minut

W rozmowach z rodzicami często powtarzam, że wychowanie to suma popełnionych przez nas błędów. Cała sztuka polega na tym, żeby popełnić ich jak najmniej i żeby z błędów raz popełnionych wyciągać wnioski. Wielu z nas paraliżuje poczucie winy, które skłonni jesteśmy zagłuszyć chaotycznymi "działaniami naprawczymi" lub staramy się osłabić, tłumacząc sobie, że nic od nas nie zależy. Myślę, że tak jak w wielu innych dziedzinach, również w wychowaniu, aby wejść na drogę naprawy, trzeba zacząć od opisania sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

Na polu minowym

W opowieściach rodziców, którzy nadal chcą wychowywać swoje dzieci, powtarza się wyznanie: "Utraciliśmy kontrolę. Nie wiemy, jak przekazać dzieciom nasz system wartości, nie wiemy, co właściwie się z nimi dzieje, czym żyją, co je interesuje. Wyrasta między nami mur niewiedzy, niezrozumienia, obcości". Jedna z matek powiedziała mi kiedyś: "Mam takie poczucie, jakby ktoś zabrał moje dzieci, choć one ciągle mieszkają z nami w jednym domu".

Poczucie utraty kontroli nad tym, co dzieje się z dziećmi, nie jest zjawiskiem nowym, ale przez nasze społeczeństwo przeżywane bywa jako coś, co przyszło wraz z polityczną wolnością. Tymczasem jest ono konsekwencją procesu dobrze przez historię kultury opisanego. Najpierw przez długie wieki rodziła się świadomość, że dziecko jest kimś odrębnym, kto ma swoje potrzeby, swój sposób przeżywania świata, wreszcie - swoje prawa. W pewnym momencie dziecko przestało być "mniejszym dorosłym", stało się dzieckiem właśnie, czyli osobą, która musi przejść przez kolejne etapy rozwoju, zanim w końcu wejdzie w dorosłość. Czasy nam bliższe przyniosły odkrycie, że "uwolnienie" dziecka przez rodziców w okresie jego dorastania jest koniecznym warunkiem narodzin dojrzałego człowieka. Na pewnym etapie rozwoju dziecko po prostu musi "przeciąć pępowinę": może to zrobić gwałtownie, otwarcie się buntując, a może bardziej harmonijnie, kiedy obu stronom - i rodzicom, i dziecku - uda się osiągnąć porozumienie, kiedy to "uwolnienie" ma nastąpić.

Wszystko to są sprawy oczywiste i nie warto byłoby o nich przypominać, gdyby nie fakt, że kobieta, której słowa tu przywołałem, nie była matką zbuntowanych nastolatków. Jej dzieci miały 8 i 10 lat. Nowość sytuacji dzisiejszych rodziców polega bowiem na tym, że proces "uwolnienia" zaczyna się znacznie wcześniej, że rodzicom zaczynają się "wymykać" już dzieci w wieku wczesnoszkolnym. Wiele razy zdarzyło mi się czytać i słyszeć skargi rodziców na to, że świat ich dzieci buduje się z elementów, których oni nie zaplanowali i wcale sobie nie życzyli. Ale dzieci odnalazły te elementy w otaczającej je rzeczywistości i uczyniły częścią własnego doświadczenia.

Często właśnie to, co rodzice odrzucają, dzieci - podkreślam: nawet we wczesnych latach szkolnych - uznają za szczególnie atrakcyjne. Dodajmy od razu, że nie chodzi tylko o zjawiska powszechnie uważane za niepokojące, jak np. łatwość, z jaką dzieci uzyskują dostęp do obrazów przemocy, teoretycznie zabronionych lub przynajmniej limitowanych, czy rozmaite zagrożenia, jakie niesie ze sobą internet.

Chodzi też o rzeczy z pozoru drobne i niezwracające uwagi, a zarazem z łatwością uznawane za normę, np. posiadanie przez małe dzieci własnych pieniędzy, które mogą zostać wydane bez pytania rodziców o zgodę. Zarówno w jednym, jak i drugim przypadku mamy do czynienia z tym samym w gruncie rzeczy dążeniem: żeby jak najwcześniej wkroczyć na teren dotychczas niedostępny, "zaminowany" przez rodziców. To, co konieczne w procesie indywiduacji, zmienia się tu w coś w rodzaju zabawy w samodzielność: dziecko jest wprawdzie zbyt słabe, by udźwignąć psychicznie swoją "osobność", próbuje jednak zaznaczyć ją w sposób symboliczny. Przy okazji - nie musi, ale może - wyrządzić swojej psychice, wrażliwości i wyobraźni nieodwracalne szkody.

Wychowawczy minimalizm

Dzieci mają w tym dążeniu potężnego sojusznika, choć wcale nie tak łatwo go nazwać. Mam na myśli cały szereg zjawisk - medialnych, obyczajowych itd. - które określa się niekiedy jako komercjalizację buntu. Opór wobec rodziców ma dziś potężne wsparcie: dzieci bardzo wcześnie są wyciągane z rodzinnego świata i zasypywane gradem ofert, z których znaczna część ma je przekonać, że bunt wobec rodziców się opłaca. Tendencja do zagospodarowywania uwagi w sposób, który pomniejsza lub marginalizuje rolę rodziców, widoczna bywa chociażby w języku, jakim rozmawiają ze sobą postaci z niektórych filmów dla dzieci, w kreowaniu bohaterów pism dziecięcych (lubię o nich mówić, że są to "ludzie bez rodziców") czy w tendencji do podsuwania coraz mniejszym dzieciom coraz "śmielszych" tematów. Nie muszę dodawać, że w wielu przypadkach chodzi o to, żeby na dzieciach po prostu zarobić.

Reakcje rodziców na ten stan rzeczy bywają rozmaite. Jedną z najczęstszych jest, niestety, ucieczka od odpowiedzialności. Przyjmuje ona różne formy. Czytałem kiedyś list matki ośmioletniego chłopca, która skarżyła się, że nie potrafi zabronić synowi oglądania telewizji przez kilka godzin dziennie. Kobieta ta zdawała się pełna poczucia winy, a jednocześnie nie potrafiła zmusić samej siebie do działania. Niestety, z listu nie wynikało, jak wiele czasu może poświęcić swojemu dziecku. Być może ciężko pracowała, być może była samotna (w liście nie było wzmianki o ojcu chłopca). Pojawił się w nim jednak znamienny argument: "Nie mogę mu przecież zabronić, skoro inne dzieci oglądają".

Ten argument zdarza mi się słyszeć coraz częściej. Częściej też sam, jako rodzic, muszę brać go pod uwagę. Staramy się z żoną bardzo dokładnie wyznaczać młodszym dzieciom (8 i 9 lat) granice tego, co dozwolone. Są filmy, o których mówimy: za wcześnie. W odpowiedzi słyszymy jednak: "Wszyscy to już widzieli, tylko ja nie". Dzieci zaczynają szukać okazji, żeby wymknąć się do kolegów i zobaczyć to, czego rodzice im zabronili. Czasem więc mówimy sobie z żoną: "To już lepiej usiąść i razem z nimi obejrzeć". Ale poczucie, że się cofnęliśmy, że kompromis był być może przedwczesny, pozostaje. Podobnie z gazetami czy książkami:

"A niech czyta, ważne, że w ogóle czyta". Trzeba się sporo nagimnastykować, żeby zaproponować dzieciom coś innego, coś zamiast. A i tak ma się wrażenie, że czasami jest to działanie na siłę, wbrew ich oczekiwaniom, które formowane są w zetknięciu z zainteresowaniami rówieśników.

Pisałem już kiedyś na łamach "Tygodnika", że mam wrażenie, jakbyśmy - jako społeczeństwo - w ostatnich latach sobie "odpuścili". Wielu z nas, coraz więcej, wybiera jako sposób życia wewnętrzną emigrację, nie polityczną jednak, lecz moralną. Ten proces narasta powoli, więc i zło, jakie z niego wyniknie, nie będzie widoczne od razu. Niemniej co jakiś czas wstrząsają opinią publiczną w Polsce rozmaite tragedie, których bohaterami stają się dzieci. Wychowanie zaczyna być coraz trudniejsze, ponieważ my, rodzice, straciliśmy pewność, na kogo można liczyć, kto jest naszym sojusznikiem. Ideał znamy: harmonijna współpraca rodziców z nauczycielami i rodziców między sobą, a tam, gdzie dotyczy to ludzi wierzących, także z księdzem. Ale ideał sobie, a życie sobie. Często harmonijną współpracę zastępuje wzajemne wytykanie sobie błędów i przerzucanie odpowiedzialności. Do tego dochodzą ewidentne pomyłki systemowe, np. utworzenie gimnazjów, powszechnie krytykowane już nie tylko przez rodziców, ale i samych nauczycieli.

Z badań socjologów wynika, że nasze społeczeństwo jest wciąż familiocentryczne: zdecydowana większość Polaków (ciągle około 90 procent) za najwyższą wartość, decydującą o życiowym powodzeniu, uważa stworzenie szczęśliwej rodziny i wychowanie dzieci. Co to oznacza w praktyce? Może oznaczać bardzo wiele rzeczy. Być może właśnie w imię rodzinnego szczęścia wielu rodziców wybiera drogę wychowawczego minimalizmu, mylonego z liberalizmem. Sposobem na szczęście staje się unikanie konfliktów, "wychowywanie przez niezabranianie", pewna miękkość, która awansowała do rzędu cnót w miejsce znienawidzonego rygoryzmu. Obyczajowość zmieniła się tak dalece, że w wielu rodzinach nawet lekka presja uznawana jest za opresję.

Wbrew pozorom, formą ucieczki od odpowiedzialności jest jednak także nadmierna surowość i absolutyzacja wymagań. Zwłaszcza agresja (w tym przemoc fizyczna) to najlepszy sposób, by zagłuszyć poczucie własnej bezradności. Agresja tworzy nowe relacje - w miejsce tych, których nie udało się nawiązać, które zostały zerwane lub zwyczajnie obumarły. Dzieci zresztą bardzo dobrze rozumieją język przemocy, krzyku, rozkazu i z łatwością go przyjmują. Jakie mogą być tego konsekwencje, wiadomo. Tu akurat przykładów nie brakuje. Jednak mit, że "surowy ojciec wychowuje najlepiej", ciągle trzyma się mocno.

Wirujące drogi

Sytuacja nas przerasta - dobrze to sobie powiedzieć. Zresztą naprawdę nas przerasta, nie ma w tym żadnej przesady. Nie nauczyliśmy się jeszcze żyć w świecie poddanym nieustannej transformacji, a musimy nauczyć tego nasze dzieci. Przekazanie im systemu wartości, w który wierzymy, jest trudne nie tylko dlatego, że konkurują z nim inne oferty, ale przede wszystkim ze względu na strukturę świata, w którym się poruszamy. Nazywany on bywa światem ponowoczesnym, opisywany za pomocą pojęć takich jak "płynność", "rozproszenie", "niestabilność". "Człowiek ponowoczesny jest kimś, kto uczy się poruszać, mimo że wszystkie drogi wirują, a on nie próbuje ich ani rozplątywać, ani prostować" (to zdanie z eseju Doroty Siwickiej "O obcości duchów"). Taka struktura świata sprawia, iż jakikolwiek system wartości ma problem, żeby osadzić się w człowieku na stałe.

Owszem, ze wspomnianych badań wciąż jeszcze wynika, że zestaw wartości wyznawanych odtwarza się w kolejnych pokoleniach. Ale dystans między tym, co deklarowane, a tym, co przeżywane i realizowane, niebezpiecznie się powiększa. Np. według badań przeprowadzonych w latach 90. przez Jolantę Rogalę-Obłękowską co trzecie dziecko w Polsce widzi swój dom jako pełen konfliktów, co drugie nie dostrzega w nim miłości, a co szóste neguje istnienie wszelkich więzi emocjonalnych. Tu nasza 90-procentowa prorodzinność wygląda cokolwiek podejrzanie.

W tej sytuacji decydującego znaczenia nabiera obecność rodziców przy dzieciach. Nie ma innego sposobu, nie ma żadnych magicznych rozwiązań. Razem z dziećmi musimy doświadczać pokus, wchodzić w kryzysy, w zabawie lub poważnej rozmowie uświadamiać im, że istnieje świat zobowiązań i idee, w które wierzymy. Przy okazji dowiemy się wiele o sobie samych. Moje doświadczenie jako rodzica dowodzi, że ojciec to jednak ciągle ktoś ważniejszy od telewizora czy komputera i że dla chwil spędzonych z rodzicami dzieci są w stanie poświęcić inne atrakcje. Bardzo łatwo jednak przegapić moment, kiedy ta tendencja się odwróci. Wtedy właśnie pojawia się fenomen "zabranych dzieci": jeszcze są w domu, ale już jakby ich nie było...

Wojciech Bonowicz (ur. 1967) jest poetą i publicystą, biografem ks. Józefa Tischnera i felietonistą "Tygodnika Powszechnego". Ojciec trójki dzieci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jako poeta debiutował w 1995 tomem „Wybór większości”. Laureat m.in. nagrody głównej w konkursach poetyckich „Nowego Nurtu” (1995) oraz im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (1995), a także Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2008