Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chcemy, żeby w zależności od tego oczywiście, czy nie będzie jakichś bardzo niespodziewanych wydarzeń, ale takich dzisiaj nie oczekujemy, żeby od 1 września dzieci i młodzież normalnie wróciły do szkół” – powiedział w zeszłym tygodniu premier Morawiecki, wzmacniając jeszcze przekaz stwierdzeniem, że jest to „zdecydowany plan”.
To wyraźna zmiana komunikacyjnej strategii: w marcu decyzję o zamknięciu szkół podjęto z dnia na dzień, z jej kolejnymi prolongatami zwlekano do ostatniej chwili, a maturzystów i ósmoklasistów traktowano jak politycznych zakładników przed planowanymi na maj wyborami. Być może ta nowa retoryka jest odpowiedzią na zaostrzające się nastroje rodziców (przez lata zresztą dość biernie obserwujących poczynania MEN) – już kilkadziesiąt tysięcy osób podpisało petycję o zaniechanie zdalnego nauczania i powrót do szkół.
Oczywiste jest, że leży to w interesie wszystkich – wyczerpanych cyfrową szkołą nauczycieli, odciętych od relacji uczniów, rodziców znękanych łączeniem w czterech ścianach wszystkich możliwych ról. Ale i zapowiedzi premiera, i rodzicielskie żądania to prężenie muskułów przed walką, której rozstrzygnięcie nie od nich zależy. By to sobie uzmysłowić, wystarczy proste ćwiczenie na pamięć: czy na dzień przed marcową decyzją komukolwiek się śniło, że większość uczniów nie zobaczy szkoły do czerwca?
Czeka nas – także w oświacie – długa lekcja niepewności. Pozostaje nadzieja, że rząd, snując z pompą „zdecydowany plan” A, szykuje też w zaciszu gabinetów plany B i C. ©℗
CZYTAJ TAKŻE
ZNIKAJĄCY UCZNIOWIE: Dziecko izolowane od nauki przez rodziców. Mama bez maila. Wiejski nauczyciel wieszający zadania na furtkach. Epidemia wzmocniła podział na szkołę lepszą i gorszą >>>