Szaleństwa George’a Forresta

Nazywani są łowcami. Łowcami roślin. Przy ich odwadze i wiedzy nawet Indiana Jones nie robi wrażenia. Pokonywali góry i oceany, ryzykowali życiem. A wszystko dla maleńkich ziarenek.

31.12.2012

Czyta się kilka minut

George Forrest na jednej ze swoich wypraw; zawsze zabierał z sobą psa. / Fot. The Royal Botanic Garden Edinburgh, George Forrest photographic archive
George Forrest na jednej ze swoich wypraw; zawsze zabierał z sobą psa. / Fot. The Royal Botanic Garden Edinburgh, George Forrest photographic archive

Płatki poszarzały, kolorem przypominają dziś jasne zimowe niebo. Wcześniejszy jaskrawy błękit wyblakł, jego ślady widać jeszcze tylko przy dobrym świetle.

Dostałam te płatki od ogrodnika w Branklyn Garden w mieście Perth, w Szkocji. Chciałam zobaczyć legendarne niebieskie maki himalajskie, ale jesienią było już za późno. W ogrodzie sadzono nowe młode sadzonki, które zakwitną dopiero późną wiosną. Kiedy już wychodziłam, ogrodnik dogonił mnie i przyniósł te dwa ostatnie płatki, które znalazł. Były delikatne i piękne. Doskonałe. Jak może wyglądać pole takich kwiatów? Chyba po prostu jak niebo.

Branklyn Garden utworzyli Dorothy i John Rentonowie. Dom w Perth kupili w 1922 r. Oboje byli zapalonymi ogrodnikami, a że wśród ich znajomych byli najsłynniejsi w tamtym czasie „łowcy roślin”, nieduży ogródek w tym szkockim mieście przeistoczył się w zielony zakątek, wypełniony egzotycznymi kwiatami pochodzącymi głównie z Himalajów. Do dziś można tu oglądać 3,5 tys. różnych roślin. A wśród nich – mistyczne błękitne maki.


KWIAT Z NOTATNIKA


Oficjalna polska nazwa niebieskiego maku brzmi niezbyt urokliwie: mekenops bukwicolistny. W żadnym stopniu nie oddaje piękna tych kwiatów. Nazwy łacińskie to Meconopsis betonicifolia oraz Meconopsis baileyi – długo były to synonimy, teraz botanicy wskazują na różnice między makami z Chin oraz z Tybetu, nazwy te przypisując do poszczególnych odmian.


Powszechnie używa się określenia Meconopsis baileyi – to na pamiątkę brytyjskiego oficera Fredericka Marshmana Baileya. Był szpiegiem: pracował na terenie Chin i Tybetu dla brytyjskiego wywiadu (o wpływy w Chinach walczyły ówczesne mocarstwa). A w chwilach wolnych oddawał się rozrywkom – jak fotografia, polowanie na motyle i zbieranie kwiatów.


W 1912 r. wyruszył na sekretną wyprawę do wąwozu Tsangpo w Tybecie. Tam właśnie zobaczył błękitny mak, który zerwał i włożył do notatnika, a później wysłał do słynnego londyńskiego ogrodu botanicznego Kew. Tam uznano, że to nowy gatunek, i stąd nazwa: Meconopsis baileyi.


Jednak odkryć nowy kwiat to jedno – a wyhodować to drugie. Trzeba zdobyć nie tylko żywe rośliny, ale także ich nasiona, opisać je, zorganizować specjalistyczny transport i mieć przy tym naprawdę sporo odwagi, bo nigdy nie było to zadanie proste ani bezpieczne.


Błękitne maki były jednak chyba warte wysiłku. Naprawdę mają w sobie coś magicznego (jak wszystkie niebieskie kwiaty – stąd może ogrodnicy świata opętani są nadzieją na wyhodowanie błękitnej róży...). Pisarka Vita Sackville-West powiadała, że niebieski mak to „marzenie każdego ogrodnika”. Teraz ich nasiona i sadzonki można po prostu kupić w centrum ogrodniczym. Za obecność błękitnych maków w ich ogrodach Brytyjczycy mogą podziękować Frankowi Kingdonowi-Wardowi – jednemu z nieustraszonych łowców z początku XX wieku.


RYZYKOWAĆ DLA ORCHIDEI?


Egzotyczne kwiaty i warzywa zawsze wzbudzały zainteresowanie i były przywożone z dalekich wypraw przez podróżników różnych narodowości i w różnych (właściwie chyba wszystkich) okresach historycznych. Kariera ziemniaka to tylko jeden – banalny już teraz – przykład. Nietrudno o inne. Choćby sprawa buntu na brytyjskim okręcie „Bounty” w 1789 r.: jest ona znana – wielokrotnie opowiedziana, została nawet sfilmowana – ale mało kto wie, że misją dowódcy okrętu, kapitana Bligha, było zabranie z Tahiti sadzonek drzewa chlebowego i przetransportowanie ich na Karaiby.


Czas wielkiej aktywności brytyjskich „łowców roślin” przypada na epokę wiktoriańską i kolejne dekady: Wielka Brytania była wtedy globalnym imperium, miała kolonie, bogactwa, rozwijający się przemysł, była też potęgą handlową. Posiadanie niezwykłych roślin w ogrodzie było wyznacznikiem statusu Brytyjczyków. Przy okazji rozwijała się nauka; poszukiwania nowych gatunków szły pełną parą. Pasji tej nie przerywały wojny i zmieniający się świat.


„Łowcy roślin” byli (i są) kimś w rodzaju filmowego Indiany Jonesa: świetnie wykształceni, znali się na roślinach, ale musieli mieć też duszę gotowego na wszystko awanturnika. Nieustannie ryzykowali życiem.


Zwykle za marne pieniądze. I często kończyli marnie. Jak David Douglas, który ze swych podróży po świecie przywiózł na Wyspy Brytyjskie łubin i wiele drzew iglastych (np. daglezję), a zginął w wieku 35 lat, stratowany przez dzikiego byka na Hawajach.


A biała lilia królewska? Za jej „import” do Europy odpowiada Ernest Wilson. Gdy zbierał lilie w Chinach, obsunął się grunt, Wilson złamał nogę w dwóch miejscach i do śmierci (w 1930 r.) kulał. Albo Reginald Farrer: jego nazwisko nosi popularny bodziszek (czyli bodziszek Farrera). Odkrył go w Birmie, a kilka lat później zmarł na dyfteryt (lub zatrucie alkoholowe, jak mówią złośliwi) w Górach Syczuańskich w 1920 r. Albo George Forrest, badacz Chin i znajomy Rentonów, założycieli Branklyn Garden, wielki miłośnik rododendronów: zmarł na atak serca w 1932 r., gdzieś na polach Junanu.


Są też tacy, którzy dziś podążają śladami tamtych słynnych „łowców”. Jednym z nich jest Tom Hart Dyke (rocznik 1976). W 2000 r., kiedy szukał orchidei w Kolumbii, został porwany wraz ze swoim towarzyszem Paulem Winderem przez lewicową partyzantkę FARC. W niewoli spędzili dziewięć miesięcy. Aby się nie załamać, Tom planował w tym czasie swój przyszły ogród – oparty na mapie świata i na kwiatach, które znalazł.


ZE SZKOCJI DO CHIN


W jednej ze swoich książek szkocki pisarz George MacDonald Fraser opowiada o podróżniku, który – napotkawszy nieznane indiańskie plemię – ze zdumieniem zauważa, że noszą oni kilt. „Jak to możliwe, że jakiś szkocki dupek był tu przede mną?!” – miał wykrzyknąć wzburzony odkrywca.


Czy sprawiły to trudne warunki życia w ówczesnej Szkocji, czy też jakaś nieokreślona narodowa cecha charakteru? Czy zmęczeni nieustannym wiatrem i wrzosowiskami, łatwiej niż inni ulegali urokowi egzotycznej roślinności? W każdym razie jest faktem, że zwłaszcza Szkotów coś pchało w świat – i wśród odkrywców wszelkiego rodzaju jest ich wyjątkowo dużo. Także wśród „łowców roślin”. Dość, że można mówić o szkockich „łowcach”. Poświęcony jest im piękny ogród w Pitlochry w Szkocji; można tu zobaczyć przywiezione przez nich rośliny.


Szkotami byli wspomniani już David Douglas i George Forrest.


Forrest był trzynastym dzieckiem w rodzinie; na świat przyszedł w 1873 r. w Kilmarnock. Choć rodzice ciężko pracowali, lekko im nie było. Ale dla Szkotów to nic nowego. Wśród przodków George’a byli robotnicy, żołnierze i żeglarze, którzy wiedzieli, że życie zależy od siły ich mięśni i od ognia w sercu. On sam w 1891 r. – jako 18-latek – popłynął do Australii, gdzie szukał złota. Po powrocie, w wyniku serii szczęśliwych przypadków, dostał pracę w herbarium Królewskiego Ogrodu Botanicznego w Edynburgu.


W 1903 r. w jego życiu pojawił się ogrodnik amator Arthur K. Bulley, z zawodu handlarz bawełną. Bulley szukał kogoś, kto pojedzie do – trudno wtedy dostępnego – chińskiego Junanu i przywiezie nasiona kwiatów. Tym kimś okazał się niezbyt doświadczony, ale zdeterminowany Forrest. W 1904 r. ruszył w swoją pierwszą wyprawę do Chin – raju „łowców kwiatów”, ale też niespokojnego zakątka świata.


DLA KOBIETY I DLA SŁAWY


Forrest okazał się nieustępliwy: nie zniechęcały go ani trudne warunki klimatyczne, ani wielogodzinne marsze, wiszące mosty nad przepaściami czy uparte muły. Junan był wtedy obszarem, gdzie docierali nieliczni Europejczycy. 31-letni Szkot nie znał chińskiego ani birmańskiego – zatrudnił zatem dwóch służących i tłumaczy: Chińczyka, który znał birmański, i Hindusa, który również znał birmański i odrobinę angielskiego.


„Ulewne deszcze, wezbrane rzeki, potworne drogi i gorączka, na którą mogę wkrótce zapaść. Jednak, jeśli pominąć lekkie przygnębienie, że nie posuwam się naprzód, nigdy nie czułem się lepiej” – pisał Forrest na początku wyprawy. Po przejściu 1,5 tys. kilometrów w ciągu 50 dni podczas pory monsunowej, po upadku z konia, utracie zdjęć i innych podobnych historiach, Forrest stwierdzał: „Mam serdecznie dość Chin i wszystkiego, co chińskie, ale wytrzymam”. Bo niczego nie bał się bardziej niż porażki.


W tej pierwszej podróży musiał udowodnić, że jest prawdziwym „łowcą”. Wiedział, że kolejnej szansy nie będzie. Determinację umacniała świadomość, że w Szkocji czeka narzeczona Clementina, a jej matka nie jest zachwycona wybrankiem córki. Chciał więc też udowodnić, że jest jej wart, bez względu na ryzyko.


W 1905 r. Forrest był w Tybecie, gdy wybuchło tu powstanie lamów. Nazywane też tybetańskim, skierowane było przeciw rządom chińskiej dynastii Qing, ale zaczęło się od ataków na misje chrześcijańskie w prowincji Junan. Zabijano nie tylko misjonarzy, ale wszystkich Tybetańczyków i Chińczyków, którzy przyjęli chrześcijaństwo; dochodziło do aktów wyjątkowego okrucieństwa. W odpowiedzi na powstanie Chińczycy zaczęli akcję odwetową, odzyskując kontrolę nad regionem.


Forrest na chwilę z botanika musiał zamienić się w żołnierza (jak jego przodkowie) i odpierać atak na misję katolicką. Misja padła, a Forrest był jedną z dwóch osób, które cudem zdołały uciec i przeżyć. Ukrywał się w górach, głodując. Do Wielkiej Brytanii dotarły wieści, że zginął. Wstrząsnęło to jego pracodawcą Arthurem Bulleyem: „To okropne wiedzieć, że ten młody człowiek pracował dla mnie i musiał to robić, bo był biedny; stracił życie dla moich głupich pieniędzy. Często mówiłem mu, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, a nie kwiaty”.


Forrest też był wstrząśnięty – ucieczką i pościgiem, mordami, które widział, a najbardziej utratą wszystkich zebranych kwiatów i nasion oraz zdjęć. „Czasami niemal czuję, że byłoby lepiej, gdyby mnie zabili” – pisał.


NAJWIĘKSZY Z POKOLENIA


Jednak Forrest był twardy. Został w Chinach na kolejny rok, do Szkocji wrócił dopiero w 1907 r. – i zaraz szczęśliwie się ożenił. Ze swojej pierwszej wyprawy przywiózł, koniec końców, wiele oczekiwanych kwiatów – wśród nich odmianę irysów, którą nazwał na cześć swego pracodawcy Iris bulleyana.


Zaczął być traktowany jak ekspert od chińskiej flory. Ale zanim w ślad za sławą przyszły pieniądze, upłynęło sporo czasu. Przedtem nadeszły kolejne zlecenia i nowe wyprawy, coraz trudniejsze psychologicznie, bo teraz Forrest miał już rodzinę. „Nic nigdy nie zrekompensuje mi rozłąki z żoną i dziećmi! Nic!” – notował w 1913 r., podczas trzeciej wyprawy.


Mimo wszystko, nic nie mogło go powstrzymać przed dalszymi poszukiwaniami. Adrenalina towarzysząca odkrywaniu nowych szlaków i nowych gatunków, zażarta rywalizacja z innymi „łowcami” (tu przyjaźnie raczej się nie zdarzały) i także piękno Chin okazały się uzależniające.


Zawsze, gdzieś tam w kolejnym wąwozie, za kolejną górą wydawały się czekać nowe oszałamiające rośliny – i Forrest zawsze chciał być tym pierwszym, który je znajdzie. „Po prostu nie mogę zostawić tych kwiatów, żeby je odkryli i nazwali Francuzi!” – zarzekał się w liście do brata. W sumie większą część swojego małżeństwa spędził na podróżach po Chinach, a nie w Szkocji (zwykł mawiać, że piękne góry Junanu przypominają mu rodzinny kraj).


Zmarł w styczniu 1932 r., podczas polowania niedaleko Tengchong. Pochowano go na miejscowym cmentarzu. Krzyż zrobiono z rododendronów, które tak uwielbiał. Wtedy uważano go już za największego „łowcę” jego pokolenia – także dlatego, że nigdy się nie poddawał.


DZIEDZICTWO


Forrest i jemu podobni byli „łowcami” i roślin, i przygód. Prowadziło ich pragnienie odkryć i emocji. Dziś na ich wyprawy, na zbieranie tysięcy okazów i wysyłanie wszystkiego do Wielkiej Brytanii można patrzeć trochę jako na przejaw kolonialnej gorączki.


Ale byłby to obraz uproszczony. To nie byli bogaci panowie oglądający „dzikich” na ustawionym, bezpiecznym safari. „Łowcy roślin” ryzykowali własną głową i każdego dnia dla... no właśnie – dla piękna. Bo chodziło nie tylko o pieniądze i sławę, ale też o piękno – wystarczy obejrzeć wykonywane przez nich rysunki roślin, poczytać ich pamiętniki, pełne opisów koloru nieba i szmeru deszczu na płótnie namiotu.


Ich relacje były bowiem bezcenne nie tylko dla botaników. Opisywali także zwyczaje ludzi, których poznawali, robili zdjęcia w wioskach, dotąd nieznanych światu. Raport Forresta z wydarzeń mających miejsce podczas powstania lamów jest jedną z ważniejszych ówczesnych relacji zachodnich świadków. Drzewa iglaste, odkryte i wprowadzone do Wielkiej Brytanii przez Douglasa, zmieniły wygląd kraju. Tak bardzo, że dziś przywykliśmy do wielu tych roślin, wtedy tak egzotycznych, do ich piękna.


A poza tym – dokonania „łowców roślin” okazują się mieć dziś jeszcze jeden skutek, paradoksalny i jak najbardziej pozytywny: wiele z gatunków, które kiedyś sprowadzili oni do Europy, jest teraz w ich macierzystych regionach zagrożonych wyginięciem. Jeśli więc można je dziś odtworzyć, to właśnie dlatego, że sto lat temu komuś chciało się maszerować setki kilometrów w towarzystwie muła obładowanego skrzynkami pełnymi bulw i nasion.  


Korzystałam z książki Brendy McLean „George Forrest. Plant Hunter”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2013