System trzeszczy

W zderzeniu z piątą falą pandemii instytucje państwa polskiego i gospodarka otrą się wkrótce o granice wydolności. Pierwsza linia, jaką stanowi system opieki zdrowotnej,w zasadzie już została przerwana.

31.01.2022

Czyta się kilka minut

Mobilny punkt testowania na COVID-19 przy Muzeum Lotnictwa Polskiego. Kraków, 26 stycznia 2022 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA WYBORCZA.PL
Mobilny punkt testowania na COVID-19 przy Muzeum Lotnictwa Polskiego. Kraków, 26 stycznia 2022 r. / JAKUB WŁODEK / AGENCJA WYBORCZA.PL

Oglądając telewizyjne relacje sprzed szpitalnych oddziałów ratunkowych, gdzie ponownie ustawiają się kolejki karetek, można mieć dojmujące poczucie, że liderzy polskiego życia publicznego nie rozumieją, iż balansują na granicy katastrofy. Liczba osób skierowanych na kwarantannę przekroczyła właśnie milion. Jeśli dołożyć do tego 440 tys. osób trafiających średnio co tydzień na zwolnienie lekarskie z innych powodów, okaże się, że już dziś niezdatny do pracy jest co dziesiąty czynny zawodowo mieszkaniec Polski.

Tymczasem fala omikronowa dopiero narasta. Według prognoz zespołu MOCOS zajmującego się modelowaniem przebiegu pandemii COVID19, jej szczyt wypadnie w połowie lutego, a liczba wykrywanych zakażeń sięgnie wtedy przynajmniej 120 tys. dziennie. Fala ta uderzy w system ochrony zdrowia: chronicznie niedofinansowany, od lat niereformo-wany, mierzący się z poważnymi brakami kadrowymi. Lekarze, ratownicy i pielęgniarki od wielu tygodni skarżą się na narastające wypalenie oraz frustrację ze względu na brak realnego wsparcia ze strony władz.

Nie ma nic poza covidem

Minister zdrowia Adam Niedzielski zapowiedział: jesteśmy w stanie zapewnić chorym na covid nawet 60 tys. łóżek. Według Łukasza Jankowskiego, prezesa warszawskiej Okręgowej Izby Lekarskiej, oznacza to katastrofę dla wszystkich pozostałych pacjentów. – W szpitalach są wolne miejsca tylko na oddziałach covidowych – mówi. – Chorzy wymagający pomocy specjalistycznej, np. z zaburzeniami rytmu serca, tułają się za to od szpitala do szpitala. Nieraz sami dzwonią na oddziały, bo na SOR-ze zalecili im hospitalizację, ale nie mają miejsc.

Jankowski podkreśla, że lekarze z oddziałów ratunkowych obserwują obecnie szturm pacjentów z zaniedbanymi chorobami przewlekłymi. – To ci, którzy np. przez kilka miesięcy nie zgłaszali się po pomoc z obawy przed infekcją, i doszło u nich do poważnego zaostrzenia przebiegu. Chorzy hematologicznie czy onkologicznie trafiają na SOR-y już nawet w stanie zagrożenia życia. Wszyscy boimy się tego, co przyniesie fala omikronowa, ale to nie usprawiedliwia położenia nacisku wyłącznie na leczenie covidu – podkreśla Jankowski. – Przekształcanie kolejnych oddziałów w covidowe oznacza przesuwanie planowych zabiegów. W miarę narastania fali może się też okazać, że pomoc medyczna jest dostępna tylko w przypadkach zagrożenia życia.


OCHRONA ZDROWIA W POLSCE: Czy system da się wyleczyć? Czytaj więcej w serwisie specjalnym >>>


Jankowski zwraca jednak uwagę, że optymistyczna wersja rozwoju sytuacji zakłada, iż populacja osób zaszczepionych oraz tych, które nabyły odporność po przechorowaniu, sprawi że przypadków hospitalizacji i zgonów podczas piątej fali może być nieco mniej niż w poprzedniej.

Znajduje to potwierdzenie w obserwacjach Ireneusza Szafrańca, ratownika medycznego, prezesa elekta Polskiego Towarzystwa Ratowników Medycznych. – Liczba wyjazdów covidowych na szczęście nie odzwierciedla wzrostów zakażeń – podkreśla. – Omikron wywołuje łagodniejsze objawy i mniejszy odsetek pacjentów wymaga interwencji medycznych. Wyjazdów jest teraz mniej więcej tyle samo, co przed falą omikronową. Spada jednak liczba wyjazdów związanych z innymi zachorowaniami, co oznacza, że system ochrony zdrowia przestawia się na leczenie właściwie wyłącznie covidu. To z pewnością odbije się na liczbie zgonów pacjentów cierpiących na inne schorzenia. To dość brutalna prawda, z którą ratownicy stykają się na co dzień.

Zatykanie się systemu widać w tym miejscu szczególnie. Jak twierdzi Szafraniec, nieustannie brakuje wolnych karetek, a poza tym ratownicy też chorują, co powoduje braki w obsadzie ambulansów. Przeładowane są również SOR-y, a ich pracownicy na skraju wyczerpania. Każdy chory z covidem wymaga przecież dodatkowego czasu poświęconego na dekontaminację pomieszczeń i inne procedury bezpieczeństwa. Szafraniec: – W województwie dolnośląskim, w okolicach Legnicy czy Lubina, karetki z pacjentami w stanie zagrożenia życia czekają nawet po kilka godzin. SOR-y to zresztą krytyczny fragment systemu ratownictwa. Zespoły powinny wiedzieć: przed tym szpitalem już jest kolejka, jedź gdzie indziej. Ale takich informacji brakuje, jest tylko zapis w ustawie nakazujący jechać do najbliższego oddziału.

Według Szafrańca Ministerstwo Zdrowia powinno wydać wyraźną dyspozycję, czy zespoły ratownictwa muszą reagować na każde wezwanie. – Szacuję, że ok. 90 proc. przypadków, do których jeździmy, powinien obsłużyć lekarz rodzinny – mówi. – Przecież ratownik ma ograniczony zakres uprawnień: nie wypisze recepty, nie wystawi skierowania na badania. Ale dyspozytorzy pogotowia są pozbawieni ochrony prawnej, więc przyjmują wezwania z obawy przed konsekwencjami. Zdaję sobie sprawę, że ten klincz ma charakter systemowy, że gabinety POZ też są sparaliżowane skalą zakażeń, ale ich niewydolność dodatkowo obciąża system ratownictwa medycznego.

Bez pierwszego kontaktu

Podstawowa opieka zdrowotna – która zgodnie z założeniami systemu ma zajmować się nawet 80 procentami przypadków wymagających konsultacji medycznej – nie dysponuje już rezerwami. W przychodniach lekarzy rodzinnych, gdzie na ogół pacjent może umówić się na wizytę z dnia na dzień, pojawiły się duże kolejki. – To zjawisko normalne w okresach zwiększonej zachorowalności, np. w sezonach infekcyjnych każdej wiosny i jesieni – mówi dr Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego, organizacji skupiającej większość świadczeniodawców POZ w Polsce. – Jednak obecnie przyjmuje ono skalę nieporównywalnie większą, bo jest wywołane falą pandemiczną. Pacjenci muszą dziś czekać na przyjęcie nawet kilka dni.

Do przychodni dr. Krajewskiego trafia teraz po kilkunastu pacjentów covidowych dziennie. Po każdym trzeba odkazić pomieszczenie, co dodatkowo ogranicza możliwość przyjmowania innych. – A w czasie, który poświęca się na pacjenta z covidem, można przyjąć trzech-czterech innych – mówi dr Krajewski.

Przychodnie radzą sobie z tym problemem różnie: np. wyznaczając konkretne, na ogół popołudniowe godziny przyjęć dla chorych z infekcją. Sytuację utrudnia jednak wprowadzony ostatnio rozporządzeniem ministra obowiązek osobistego przebadania w ciągu 48 godzin każdego pacjenta mającego ponad 60 lat, który uzyskał dodatni wynik testu. – To typowa decyzja ad hoc, podjęta głównie dla efektu medialnego – podkreśla prezes Porozumienia Zielonogórskiego. – Taką wizytę musimy odbyć bez względu na objawy kliniczne pacjenta, czyli nawet w sytuacji, kiedy ma łagodne objawy i nie potrzebuje opieki medycznej. Organizacja wyjazdu zabierze lekarzowi mnóstwo czasu, który mógłby poświęcić innym pacjentom.

Lekarze z Porozumienia uważają, że rozporządzenie ministra Niedzielskiego stworzyło z chorych na covid grupę pacjentów uprzywilejowanych (nawet jeśli są niezaszczepieni). Innymi słowy: ostatni segment systemu, który jeszcze zajmował się innymi chorobami, jest siłą przestawiany na walkę wyłącznie z pandemią – i to za pomocą przepisów pisanych na kolanie. – Przed pandemią lekarze rodzinni podczas regularnych, planowych wizyt monitorowali stan pacjentów z cukrzycą, nadciśnieniem tętniczym i innymi chorobami przewlekłymi. Koronawirus to utrudnił, a w efekcie narasta tzw. dług zdrowotny – tłumaczy dr Krajewski. – Jeśli pacjent nie otrzyma porady w odpowiednim czasie, może dojść np. do rozregulowania cukrzycy i groźnych powikłań. Dług zdrowotny ma też znaczenie ekonomiczne, bo zaniedbane choroby serca czy układu oddechowego będą w przyszłości wymagały droższych leków i terapii.

23 niezbędnych ludzi

Zmagania medyków z pandemią obserwują ekonomiści i specjaliści od bezpieczeństwa publicznego – z rosnącym niepokojem. Perspektywa tymczasowej, ale nagłej absencji milionów pracowników to coś, czego do niedawna nie uwzględniały żadne analizy. Przykład: w raporcie opublikowanym w kwietniu 2020 r. eksperci międzynarodowej firmy doradczej EY za kluczowe zagrożenie dla infrastruktury krytycznej (urzędy, łączność, transport żywności, ochrona zdrowia, zaopatrzenie w wodę i energię, dostęp do paliw), niezbędnej do funkcjonowania krajów rozwiniętych, uznali np. ataki hakerskie na sieci firmowe w wykonaniu… „młodych ludzi znużonych domową kwarantanną”. Na ryzyko ziszczenia się takiego scenariusza zdaniem autorów najbardziej narażone były przedsiębiorstwa z branży medycznej, farmaceutycznej oraz spożywczej. Czyli sektorów gospodarki podejrzewanych przez – by użyć języka raportu – „haktywistów i ekoterrorystów” o spiskowanie przeciwko konsumentom. Z dzisiejszej perspektywy, gdy boimy się nagłego zachorowania np. całych zmian w piekarniach, opisane w raporcie zagrożenia wydają się śmieszne.

Przepisy wprowadzone w kwietniu 2020 r. w ramach tzw. drugiej tarczy anty­kryzysowej zawierały pakiet rozwiązań prawnych, który umożliwiał pracodawcom przygotowanie lub przeciwdziałanie ewentualnym brakom kadrowym, np. poprzez wydłużenie czasu pracy. Pierwsza fala pandemii obeszła się jednak z polską gospodarką dość łagodnie i w rezultacie specjalne rozwiązania w większości firm pozostały na papierze.

– Kiedy w marcu 2020 r. to wszystko się zaczynało, wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć listę osób kluczowych dla funkcjonowania naszego przedsiębiorstwa – tłumaczy prezes jednej z największych wytwórni papieru w Polsce. – W jednym z naszych zakładów spośród 450 pracowników wytypowaliśmy 23 osoby, które po prostu musiały być w pracy. Pojawił się pomysł, żeby stworzyć tym ludziom komfortowe warunki noclegowe na terenie firmy, w nowoczesnych kontenerach mieszkalnych. Oczywiście, zaopatrywalibyśmy ich w żywność i inne niezbędne rzeczy, a rodzinom zapewnilibyśmy wsparcie logistyczne na czas tego dyżuru. Pracownicy dostaliby też za to specjalne premie. Wróciliśmy do tego pomysłu kilka tygodni temu, kiedy stało się jasne, że idzie piąta fala, ale widzimy ogromny opór ze strony pracowników – kwituje prezes.

Niemcy, które w ciągu kilku najbliższych tygodni również spodziewają się wzrostu liczby wykrywanych przypadków do nawet 600 tys. dziennie, gorączkowo przygotowują kluczowe instytucje do uderzenia Omikrona. „W ramach naszych przygotowań do wszystkich możliwych scenariuszy kryzysowych rozważamy różne środki, w tym możliwość tymczasowego zakwaterowania pracowników bezpośrednio w miejscu pracy” – powiedział rzecznik firmy energetycznej Eon w wywiadzie dla „Rheinische Post”.

W elektrowni Isar, która zaopatruje 3,5 mln gospodarstw domowych i wytwarza 12 proc. energii elektrycznej w Bawarii, kierownictwo tymczasowo zmniejszyło liczbę pracowników na każdej zmianie. Skreślone z grafików osoby zasilą zespoły rezerwowe, utrzymywane w stanie gotowości na wypadek, gdyby na którejś zmianie doszło do licznych zachorowań. „Zwiększyliśmy też zapas niezbędnych materiałów operacyjnych, aby móc przez dłuższy czas autonomicznie utrzymać działalność w zakładzie” – tłumaczy rzeczniczka spółki.

Z kolei przewodnicząca zarządu Niemieckiego Związku Przemysłu Energetycznego i Gospodarki Wodnej (BDEW), Kerstin Andreae, powiedziała portalowi ntv.de, że związek będzie naciskać na szybkie uchwalenie przepisów, które pozwolą na uprzywilejowane traktowanie kluczowego personelu, np. w dostępie do opieki nad dziećmi w nagłych wypadkach. „To samo dotyczy preferencji w kampanii szczepień, gdy tylko dostępna będzie szczepionka dostosowana do Omikrona, lub preferencyjnego traktowania testów PCR – wyjaśnia Andreae. – Jeśli te środki okażą się niewystarczające, to ewentualne zwolnienie kluczowego personelu z kwarantanny miałoby sens jako ostatni krok”.

– Tymczasem w Polsce – irytuje się właściciel dużego zakładu zajmującego się recyklingiem – nadal czekamy na ustawę, która pozwoliłaby sprawdzić, kto się zaszczepił, a kto nie. Z całym szacunkiem dla personelu biurowego, ale jeśli zachoruje mi jedna czwarta pracowników księgowości, to trudno, później wystawimy niektóre faktury. W naszym procesie produkcyjnym kluczowa jest za to para technologiczna. Obsługą wytwarzającej ją instalacji, w systemie dwuzmianowym, zajmują się łącznie 22 osoby i proszę mi wierzyć: niech mi jednocześnie zachorują trzy, a jesteśmy na skraju katastrofy. Nie przesunę tam np. elektryka z działu logistyki, bo nie będzie miał uprawnień wymaganych do pracy z takimi napięciami, z jakimi tam pracujemy.

Prezes zapewnia, że chciałby jedynie wiedzieć, którzy pracownicy, jako niezaszczepieni, stanowią większą grupę ryzyka. – Mając takie informacje, moglibyśmy trzymać z dala od nich osoby kluczowe dla funkcjonowania zakładu. Jeśli to się nazywa segregacja sanitarna, to trudno. Wolę to od paraliżu firmy.

Omikron w procentach

W połowie stycznia płk Konrad Korpowski, szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, rozesłał pismo do spółek i podmiotów zarządzających infrastrukturą krytyczną państwa z apelem, „by przyjąć jako najgorszy możliwy wariant, w którym ze względu na zachorowania, izolację i kwarantannę czasowo nie będzie dostępnych 25-30 procent personelu”. Dokument, do którego dotarł TVN24, zaadresowano m.in. do policji, Narodowego Banku Polskiego oraz strategicznych spółek Skarbu Państwa, jak Orlen, PGNiG czy PKP. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa długo nie chciało go komentować, w końcu jednak potwierdziło jego autentyczność, zastrzegając przy tym, że wspomniane 25-30 proc. absencji zapożyczyło z dokumentów rozsyłanych przez bliźniacze instytucje w krajach UE.

Czy więc rzeczywiście grozi nam taki scenariusz? I czy musi oznaczać paraliż dla kluczowych instytucji? Zanim wyciągniemy wnioski, przeanalizujmy stress test, jaki polska gospodarka przechodzi co roku, podczas wakacji.

Z badania firmy Pollster wynika, że w 2021 r. urlop w lipcu i sierpniu planowało 78 proc. pracowników. W tym czasie w Polsce pracowało 16,59 mln osób, a to oznacza, że na czas wakacji z rynku pracy schodzi na jakiś czas 12,9 mln osób. Przy założeniu, że większość z nas bierze urlop na dwa tygodnie, można przyjąć, że średnia absencji podczas tych ośmiu wakacyjnych tygodni oscyluje na poziomie 1,61 mln osób – a gospodarka, jak wiemy, nie popada z tego powodu w drgawki. Dla pełnego obrazu trzeba jednak zaznaczyć, że w niemal każdej firmie sezon urlopowy poprzedzony jest dokładnym planowaniem, właśnie dla uniknięcia paraliżu spowodowanego absencjami. W przemyśle, produkcji spożywczej i wszędzie tam, gdzie kluczowe jest utrzymanie stałej produkcji, na czas wakacji planuje się przerwy serwisowe. Pułap 1,6 mln dodatkowych nieobecności mimo wszystko można jednak uznać za bezpieczny dla polskiej gospodarki.

W 2020 r. – to najnowsze dostępne statystyki roczne Zakładu Ubezpieczeń Społecznych – lekarze wystawili w Polsce 22,7 mln zwolnień, łącznie na 266,6 mln dni. Przeciętny chory przebywał zatem na L4 niemal 12 dni. W porównaniu z rokiem 2019 liczba zwolnień wzrosła symbolicznie, bo o 0,3 proc. Wyraźnie, bo o 4,4 proc., wydłużył się za to czas absencji. W całym 2020 r. pozytywny wynik testu na covid miało jednak w Polsce tylko 1,3 mln osób. Zmarło 28,9 tys. osób, a koronawirus nie był nawet w czołówce schorzeń wymagających zwolnień lekarskich.

Dziś sytuacja wygląda nieporównywalnie gorzej. Już pod koniec ubiegłego roku liczba zwolnień lekarskich rosła z miesiąca na miesiąc w tempie ponad 40 proc. Modele matematyczne MOCOS wskazują, że w szczycie piątej fali liczba osób w kwarantannie – nawet po jej niedawnym skróceniu do siedmiu dni – przekroczy 2 miliony. Pewien odsetek stanowić będą oczywiście niepracujący oraz dzieci, ale w tym ostatnim przypadku i tak będzie to oznaczać przymusowe zwolnienie dla rodziców. Wraz z innymi chorymi mielibyśmy zatem tymczasowo poza rynkiem pracy około 15-16 proc. aktywnych zawodowo mieszkańców Polski.

Sytuacja może być o tyle trudniejsza, że w wielu sektorach polskiej infrastruktury krytycznej nie ma dziś de facto żadnych ludzkich rezerw. Z danych GUS wynika, że na koniec trzeciego kwartału 2021 r. na obsadzenie w całym kraju czekało aż 153,5 tys. etatów, z czego aż połowa przypadała na budownictwo, przemysł i handel. Piąta fala pandemii tylko pogłębi tu problemy kadrowe. Wielkie sieci handlowe już zapowiedziały, że poradzą sobie z absencjami dzięki ponad 400 mln zł, które w ubiegłym roku branża zainwestowała w kasy samoobsługowe. Potencjalnie bezpieczna wydaje się też bankowość. Wprawdzie – jak wynika ze wstępnych szacunków Komisji Nadzoru Finansowego – liczba etatów w tej branży zmalała w zeszłym roku o ok. 8,3 tys., ale banki tną zatrudnienie przede wszystkim w obsłudze klienta, przenosząc ją do internetu, co czyni je stosunkowo odpornymi na epidemiczne zawirowania. Presja na cięcie kosztów (branża ma za sobą kilka lat z rekordowo niskimi stopami procentowymi, które ograniczały możliwość zarabiania na kredytach) uderzyła rykoszetem także w działy IT. Na grupach dyskusyjnych dla programistów można dziś np. wyczytać relacje bankowych informatyków z Krakowa, którzy zdradzają potencjalnym kolegom z pracy, że do ich obowiązków będzie należeć także piecza nad systemami informatycznymi oddziałów w Nowym Sączu. To nowość dla tego środowiska.

Jak podkreśla prof. Joanna Tyrowicz, ekonomistka z Uniwersytetu Warszawskiego, wszystkie szacunki wpływu piątej fali na polski rynek pracy są jednak obarczone dużym marginesem błędu. W modelach matematycznych, podkreśla badaczka, trudno uwzględnić zmienną, jaką nadal jest obawa przed utratą pracy. W mniejszych miejscowościach pracownicy, zwłaszcza ci gorzej wykwalifikowani, mogą nadal czuć presję na kontynuowanie pracy podczas choroby. To zaś oznacza zaniżone statystyki covidowe i większe zagrożenie dla ludzi – jeszcze – zdrowych. ©℗

Oglądając telewizyjne relacje sprzed szpitalnych oddziałów ratunkowych, gdzie ponownie ustawiają się kolejki karetek, można mieć dojmujące poczucie, że liderzy polskiego życia publicznego nie rozumieją, iż balansują na granicy katastrofy. Liczba osób skierowanych na kwarantannę przekroczyła właśnie milion. Jeśli dołożyć do tego 440 tys. osób trafiających średnio co tydzień na zwolnienie lekarskie z innych powodów, okaże się, że już dziś niezdatny do pracy jest co dziesiąty czynny zawodowo mieszkaniec Polski.

Tymczasem fala omikronowa dopiero narasta. Według prognoz zespołu MOCOS zajmującego się modelowaniem przebiegu pandemii COVID19, jej szczyt wypadnie w połowie lutego, a liczba wykrywanych zakażeń sięgnie wtedy przynajmniej 120 tys. dziennie. Fala ta uderzy w system ochrony zdrowia: chronicznie niedofinansowany, od lat niereformo-wany, mierzący się z poważnymi brakami kadrowymi. Lekarze, ratownicy i pielęgniarki od wielu tygodni skarżą się na narastające wypalenie oraz frustrację ze względu na brak realnego wsparcia ze strony władz.

Nie ma nic poza covidem

Minister zdrowia Adam Niedzielski zapowiedział: jesteśmy w stanie zapewnić chorym na covid nawet 60 tys. łóżek. Według Łukasza Jankowskiego, prezesa warszawskiej Okręgowej Izby Lekarskiej, oznacza to katastrofę dla wszystkich pozostałych pacjentów. – W szpitalach są wolne miejsca tylko na oddziałach covidowych – mówi. – Chorzy wymagający pomocy specjalistycznej, np. z zaburzeniami rytmu serca, tułają się za to od szpitala do szpitala. Nieraz sami dzwonią na oddziały, bo na SOR-ze zalecili im hospitalizację, ale nie mają miejsc.

Jankowski podkreśla, że lekarze z oddziałów ratunkowych obserwują obecnie szturm pacjentów z zaniedbanymi chorobami przewlekłymi. – To ci, którzy np. przez kilka miesięcy nie zgłaszali się po pomoc z obawy przed infekcją, i doszło u nich do poważnego zaostrzenia przebiegu. Chorzy hematologicznie czy onkologicznie trafiają na SOR-y już nawet w stanie zagrożenia życia. Wszyscy boimy się tego, co przyniesie fala omikronowa, ale to nie usprawiedliwia położenia nacisku wyłącznie na leczenie covidu – podkreśla Jankowski. – Przekształcanie kolejnych oddziałów w covidowe oznacza przesuwanie planowych zabiegów. W miarę narastania fali może się też okazać, że pomoc medyczna jest dostępna tylko w przypadkach zagrożenia życia.

Jankowski zwraca jednak uwagę, że optymistyczna wersja rozwoju sytuacji zakłada, iż populacja osób zaszczepionych oraz tych, które nabyły odporność po przechorowaniu, sprawi że przypadków hospitalizacji i zgonów podczas piątej fali może być nieco mniej niż w poprzedniej.

Znajduje to potwierdzenie w obserwacjach Ireneusza Szafrańca, ratownika medycznego, prezesa elekta Polskiego Towarzystwa Ratowników Medycznych. – Liczba wyjazdów covidowych na szczęście nie odzwierciedla wzrostów zakażeń – podkreśla. – Omikron wywołuje łagodniejsze objawy i mniejszy odsetek pacjentów wymaga interwencji medycznych. Wyjazdów jest teraz mniej więcej tyle samo, co przed falą omikronową. Spada jednak liczba wyjazdów związanych z innymi zachorowaniami, co oznacza, że system ochrony zdrowia przestawia się na leczenie właściwie wyłącznie covidu. To z pewnością odbije się na liczbie zgonów pacjentów cierpiących na inne schorzenia. To dość brutalna prawda, z którą ratownicy stykają się na co dzień.

Zatykanie się systemu widać w tym miejscu szczególnie. Jak twierdzi Szafraniec, nieustannie brakuje wolnych karetek, a poza tym ratownicy też chorują, co powoduje braki w obsadzie ambulansów. Przeładowane są również SOR-y, a ich pracownicy na skraju wyczerpania. Każdy chory z covidem wymaga przecież dodatkowego czasu poświęconego na dekontaminację pomieszczeń i inne procedury bezpieczeństwa. Szafraniec: – W województwie dolnośląskim, w okolicach Legnicy czy Lubina, karetki z pacjentami w stanie zagrożenia życia czekają nawet po kilka godzin. SOR-y to zresztą krytyczny fragment systemu ratownictwa. Zespoły powinny wiedzieć: przed tym szpitalem już jest kolejka, jedź gdzie indziej. Ale takich informacji brakuje, jest tylko zapis w ustawie nakazujący jechać do najbliższego oddziału.

Według Szafrańca Ministerstwo Zdrowia powinno wydać wyraźną dyspozycję, czy zespoły ratownictwa muszą reagować na każde wezwanie. – Szacuję, że ok. 90 proc. przypadków, do których jeździmy, powinien obsłużyć lekarz rodzinny – mówi. – Przecież ratownik ma ograniczony zakres uprawnień: nie wypisze recepty, nie wystawi skierowania na badania. Ale dyspozytorzy pogotowia są pozbawieni ochrony prawnej, więc przyjmują wezwania z obawy przed konsekwencjami. Zdaję sobie sprawę, że ten klincz ma charakter systemowy, że gabinety POZ też są sparaliżowane skalą zakażeń, ale ich niewydolność dodatkowo obciąża system ratownictwa medycznego.

Bez pierwszego kontaktu

Podstawowa opieka zdrowotna – która zgodnie z założeniami systemu ma zajmować się nawet 80 procentami przypadków wymagających konsultacji medycznej – nie dysponuje już rezerwami. W przychodniach lekarzy rodzinnych, gdzie na ogół pacjent może umówić się na wizytę z dnia na dzień, pojawiły się duże kolejki. – To zjawisko normalne w okresach zwiększonej zachorowalności, np. w sezonach infekcyjnych każdej wiosny i jesieni – mówi dr Jacek Krajewski, prezes Porozumienia Zielonogórskiego, organizacji skupiającej większość świadczeniodawców POZ w Polsce. – Jednak obecnie przyjmuje ono skalę nieporównywalnie większą, bo jest wywołane falą pandemiczną. Pacjenci muszą dziś czekać na przyjęcie nawet kilka dni.

Do przychodni dr. Krajewskiego trafia teraz po kilkunastu pacjentów covidowych dziennie. Po każdym trzeba odkazić pomieszczenie, co dodatkowo ogranicza możliwość przyjmowania innych. – A w czasie, który poświęca się na pacjenta z covidem, można przyjąć trzech-czterech innych – mówi dr Krajewski.

Przychodnie radzą sobie z tym problemem różnie: np. wyznaczając konkretne, na ogół popołudniowe godziny przyjęć dla chorych z infekcją. Sytuację utrudnia jednak wprowadzony ostatnio rozporządzeniem ministra obowiązek osobistego przebadania w ciągu 48 godzin każdego pacjenta mającego ponad 60 lat, który uzyskał dodatni wynik testu. – To typowa decyzja ad hoc, podjęta głównie dla efektu medialnego – podkreśla prezes Porozumienia Zielonogórskiego. – Taką wizytę musimy odbyć bez względu na objawy kliniczne pacjenta, czyli nawet w sytuacji, kiedy ma łagodne objawy i nie potrzebuje opieki medycznej. Organizacja wyjazdu zabierze lekarzowi mnóstwo czasu, który mógłby poświęcić innym pacjentom.

Lekarze z Porozumienia uważają, że rozporządzenie ministra Niedzielskiego stworzyło z chorych na covid grupę pacjentów uprzywilejowanych (nawet jeśli są niezaszczepieni). Innymi słowy: ostatni segment systemu, który jeszcze zajmował się innymi chorobami, jest siłą przestawiany na walkę wyłącznie z pandemią – i to za pomocą przepisów pisanych na kolanie. – Przed pandemią lekarze rodzinni podczas regularnych, planowych wizyt monitorowali stan pacjentów z cukrzycą, nadciśnieniem tętniczym i innymi chorobami przewlekłymi. Koronawirus to utrudnił, a w efekcie narasta tzw. dług zdrowotny – tłumaczy dr Krajewski. – Jeśli pacjent nie otrzyma porady w odpowiednim czasie, może dojść np. do rozregulowania cukrzycy i groźnych powikłań. Dług zdrowotny ma też znaczenie ekonomiczne, bo zaniedbane choroby serca czy układu oddechowego będą w przyszłości wymagały droższych leków i terapii.

23 niezbędnych ludzi

Zmagania medyków z pandemią obserwują ekonomiści i specjaliści od bezpieczeństwa publicznego – z rosnącym niepokojem. Perspektywa tymczasowej, ale nagłej absencji milionów pracowników to coś, czego do niedawna nie uwzględniały żadne analizy. Przykład: w raporcie opublikowanym w kwietniu 2020 r. eksperci międzynarodowej firmy doradczej EY za kluczowe zagrożenie dla infrastruktury krytycznej (urzędy, łączność, transport żywności, ochrona zdrowia, zaopatrzenie w wodę i energię, dostęp do paliw), niezbędnej do funkcjonowania krajów rozwiniętych, uznali np. ataki hakerskie na sieci firmowe w wykonaniu… „młodych ludzi znużonych domową kwarantanną”. Na ryzyko ziszczenia się takiego scenariusza zdaniem autorów najbardziej narażone były przedsiębiorstwa z branży medycznej, farmaceutycznej oraz spożywczej. Czyli sektorów gospodarki podejrzewanych przez – by użyć języka raportu – „haktywistów i ekoterrorystów” o spiskowanie przeciwko konsumentom. Z dzisiejszej perspektywy, gdy boimy się nagłego zachorowania np. całych zmian w piekarniach, opisane w raporcie zagrożenia wydają się śmieszne.

Przepisy wprowadzone w kwietniu 2020 r. w ramach tzw. drugiej tarczy anty­kryzysowej zawierały pakiet rozwiązań prawnych, który umożliwiał pracodawcom przygotowanie lub przeciwdziałanie ewentualnym brakom kadrowym, np. poprzez wydłużenie czasu pracy. Pierwsza fala pandemii obeszła się jednak z polską gospodarką dość łagodnie i w rezultacie specjalne rozwiązania w większości firm pozostały na papierze.

– Kiedy w marcu 2020 r. to wszystko się zaczynało, wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć listę osób kluczowych dla funkcjonowania naszego przedsiębiorstwa – tłumaczy prezes jednej z największych wytwórni papieru w Polsce. – W jednym z naszych zakładów spośród 450 pracowników wytypowaliśmy 23 osoby, które po prostu musiały być w pracy. Pojawił się pomysł, żeby stworzyć tym ludziom komfortowe warunki noclegowe na terenie firmy, w nowoczesnych kontenerach mieszkalnych. Oczywiście, zaopatrywalibyśmy ich w żywność i inne niezbędne rzeczy, a rodzinom zapewnilibyśmy wsparcie logistyczne na czas tego dyżuru. Pracownicy dostaliby też za to specjalne premie. Wróciliśmy do tego pomysłu kilka tygodni temu, kiedy stało się jasne, że idzie piąta fala, ale widzimy ogromny opór ze strony pracowników – kwituje prezes.

Niemcy, które w ciągu kilku najbliższych tygodni również spodziewają się wzrostu liczby wykrywanych przypadków do nawet 600 tys. dziennie, gorączkowo przygotowują kluczowe instytucje do uderzenia Omikrona. „W ramach naszych przygotowań do wszystkich możliwych scenariuszy kryzysowych rozważamy różne środki, w tym możliwość tymczasowego zakwaterowania pracowników bezpośrednio w miejscu pracy” – powiedział rzecznik firmy energetycznej Eon w wywiadzie dla „Rheinische Post”.

W elektrowni Isar, która zaopatruje 3,5 mln gospodarstw domowych i wytwarza 12 proc. energii elektrycznej w Bawarii, kierownictwo tymczasowo zmniejszyło liczbę pracowników na każdej zmianie. Skreślone z grafików osoby zasilą zespoły rezerwowe, utrzymywane w stanie gotowości na wypadek, gdyby na którejś zmianie doszło do licznych zachorowań. „Zwiększyliśmy też zapas niezbędnych materiałów operacyjnych, aby móc przez dłuższy czas autonomicznie utrzymać działalność w zakładzie” – tłumaczy rzeczniczka spółki.

Z kolei przewodnicząca zarządu Niemieckiego Związku Przemysłu Energetycznego i Gospodarki Wodnej (BDEW), Kerstin Andreae, powiedziała portalowi ntv.de, że związek będzie naciskać na szybkie uchwalenie przepisów, które pozwolą na uprzywilejowane traktowanie kluczowego personelu, np. w dostępie do opieki nad dziećmi w nagłych wypadkach. „To samo dotyczy preferencji w kampanii szczepień, gdy tylko dostępna będzie szczepionka dostosowana do Omikrona, lub preferencyjnego traktowania testów PCR – wyjaśnia Andreae. – Jeśli te środki okażą się niewystarczające, to ewentualne zwolnienie kluczowego personelu z kwarantanny miałoby sens jako ostatni krok”.

– Tymczasem w Polsce – irytuje się właściciel dużego zakładu zajmującego się recyklingiem – nadal czekamy na ustawę, która pozwoliłaby sprawdzić, kto się zaszczepił, a kto nie. Z całym szacunkiem dla personelu biurowego, ale jeśli zachoruje mi jedna czwarta pracowników księgowości, to trudno, później wystawimy niektóre faktury. W naszym procesie produkcyjnym kluczowa jest za to para technologiczna. Obsługą wytwarzającej ją instalacji, w systemie dwuzmianowym, zajmują się łącznie 22 osoby i proszę mi wierzyć: niech mi jednocześnie zachorują trzy, a jesteśmy na skraju katastrofy. Nie przesunę tam np. elektryka z działu logistyki, bo nie będzie miał uprawnień wymaganych do pracy z takimi napięciami, z jakimi tam pracujemy.

Prezes zapewnia, że chciałby jedynie wiedzieć, którzy pracownicy, jako niezaszczepieni, stanowią większą grupę ryzyka. – Mając takie informacje, moglibyśmy trzymać z dala od nich osoby kluczowe dla funkcjonowania zakładu. Jeśli to się nazywa segregacja sanitarna, to trudno. Wolę to od paraliżu firmy.

Omikron w procentach

W połowie stycznia płk Konrad Korpowski, szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, rozesłał pismo do spółek i podmiotów zarządzających infrastrukturą krytyczną państwa z apelem, „by przyjąć jako najgorszy możliwy wariant, w którym ze względu na zachorowania, izolację i kwarantannę czasowo nie będzie dostępnych 25-30 procent personelu”. Dokument, do którego dotarł TVN24, zaadresowano m.in. do policji, Narodowego Banku Polskiego oraz strategicznych spółek Skarbu Państwa, jak Orlen, PGNiG czy PKP. Rządowe Centrum Bezpieczeństwa długo nie chciało go komentować, w końcu jednak potwierdziło jego autentyczność, zastrzegając przy tym, że wspomniane 25-30 proc. absencji zapożyczyło z dokumentów rozsyłanych przez bliźniacze instytucje w krajach UE.

Czy więc rzeczywiście grozi nam taki scenariusz? I czy musi oznaczać paraliż dla kluczowych instytucji? Zanim wyciągniemy wnioski, przeanalizujmy stress test, jaki polska gospodarka przechodzi co roku, podczas wakacji.

Z badania firmy Pollster wynika, że w 2021 r. urlop w lipcu i sierpniu planowało 78 proc. pracowników. W tym czasie w Polsce pracowało 16,59 mln osób, a to oznacza, że na czas wakacji z rynku pracy schodzi na jakiś czas 12,9 mln osób. Przy założeniu, że większość z nas bierze urlop na dwa tygodnie, można przyjąć, że średnia absencji podczas tych ośmiu wakacyjnych tygodni oscyluje na poziomie 1,61 mln osób – a gospodarka, jak wiemy, nie popada z tego powodu w drgawki. Dla pełnego obrazu trzeba jednak zaznaczyć, że w niemal każdej firmie sezon urlopowy poprzedzony jest dokładnym planowaniem, właśnie dla uniknięcia paraliżu spowodowanego absencjami. W przemyśle, produkcji spożywczej i wszędzie tam, gdzie kluczowe jest utrzymanie stałej produkcji, na czas wakacji planuje się przerwy serwisowe. Pułap 1,6 mln dodatkowych nieobecności mimo wszystko można jednak uznać za bezpieczny dla polskiej gospodarki.

W 2020 r. – to najnowsze dostępne statystyki roczne Zakładu Ubezpieczeń Społecznych – lekarze wystawili w Polsce 22,7 mln zwolnień, łącznie na 266,6 mln dni. Przeciętny chory przebywał zatem na L4 niemal 12 dni. W porównaniu z rokiem 2019 liczba zwolnień wzrosła symbolicznie, bo o 0,3 proc. Wyraźnie, bo o 4,4 proc., wydłużył się za to czas absencji. W całym 2020 r. pozytywny wynik testu na covid miało jednak w Polsce tylko 1,3 mln osób. Zmarło 28,9 tys. osób, a koronawirus nie był nawet w czołówce schorzeń wymagających zwolnień lekarskich.

Dziś sytuacja wygląda nieporównywalnie gorzej. Już pod koniec ubiegłego roku liczba zwolnień lekarskich rosła z miesiąca na miesiąc w tempie ponad 40 proc. Modele matematyczne MOCOS wskazują, że w szczycie piątej fali liczba osób w kwarantannie – nawet po jej niedawnym skróceniu do siedmiu dni – przekroczy 2 miliony. Pewien odsetek stanowić będą oczywiście niepracujący oraz dzieci, ale w tym ostatnim przypadku i tak będzie to oznaczać przymusowe zwolnienie dla rodziców. Wraz z innymi chorymi mielibyśmy zatem tymczasowo poza rynkiem pracy około 15-16 proc. aktywnych zawodowo mieszkańców Polski.

Sytuacja może być o tyle trudniejsza, że w wielu sektorach polskiej infrastruktury krytycznej nie ma dziś de facto żadnych ludzkich rezerw. Z danych GUS wynika, że na koniec trzeciego kwartału 2021 r. na obsadzenie w całym kraju czekało aż 153,5 tys. etatów, z czego aż połowa przypadała na budownictwo, przemysł i handel. Piąta fala pandemii tylko pogłębi tu problemy kadrowe. Wielkie sieci handlowe już zapowiedziały, że poradzą sobie z absencjami dzięki ponad 400 mln zł, które w ubiegłym roku branża zainwestowała w kasy samoobsługowe. Potencjalnie bezpieczna wydaje się też bankowość. Wprawdzie – jak wynika ze wstępnych szacunków Komisji Nadzoru Finansowego – liczba etatów w tej branży zmalała w zeszłym roku o ok. 8,3 tys., ale banki tną zatrudnienie przede wszystkim w obsłudze klienta, przenosząc ją do internetu, co czyni je stosunkowo odpornymi na epidemiczne zawirowania. Presja na cięcie kosztów (branża ma za sobą kilka lat z rekordowo niskimi stopami procentowymi, które ograniczały możliwość zarabiania na kredytach) uderzyła rykoszetem także w działy IT. Na grupach dyskusyjnych dla programistów można dziś np. wyczytać relacje bankowych informatyków z Krakowa, którzy zdradzają potencjalnym kolegom z pracy, że do ich obowiązków będzie należeć także piecza nad systemami informatycznymi oddziałów w Nowym Sączu. To nowość dla tego środowiska.

Jak podkreśla prof. Joanna Tyrowicz, ekonomistka z Uniwersytetu Warszawskiego, wszystkie szacunki wpływu piątej fali na polski rynek pracy są jednak obarczone dużym marginesem błędu. W modelach matematycznych, podkreśla badaczka, trudno uwzględnić zmienną, jaką nadal jest obawa przed utratą pracy. W mniejszych miejscowościach pracownicy, zwłaszcza ci gorzej wykwalifikowani, mogą nadal czuć presję na kontynuowanie pracy podczas choroby. To zaś oznacza zaniżone statystyki covidowe i większe zagrożenie dla ludzi – jeszcze – zdrowych. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu „Wiara”, zajmujący się również tematami historycznymi oraz dotyczącymi zdrowia. Należy do zespołu redaktorów prowadzących wydania drukowane „Tygodnika” i zespołu wydawców strony internetowej TygodnikPowszechny.pl. Z „Tygodnikiem” związany… więcej
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2022