Świat moralnego turysty

Gdy mowa o turystyce, słowo "etyka" pada rzadko. Ale czy etyczne jest zostawianie swych pieniędzy w krajach łamiących prawa człowieka? Polacy jeżdżą coraz dalej - i coraz częściej także dla nas turystyka wiąże się z wyborami moralnymi.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Kiedy po demonstracjach w Tybecie podniosły się głosy, że dopóki kraj ten pozostaje w rękach Chin, zachodni turyści powinni go omijać, organizacja Free Tibet wcale nie wyraziła zachwytu. "Gdy chodzi o kwestie etyczne związane z podróżą do Tybetu, nie ma prostych odpowiedzi - stwierdziła na swej stronie internetowej. - Niech każdy decyduje za siebie". Podobnie Dalajlama: duchowy przywódca Tybetańczyków nie tylko nie zaleca rezygnowania z podróży, ale uważa wręcz, że ludzie z Zachodu powinni jeździć do Tybetu. Im więcej turystów go odwiedzi, tym lepiej - bo dzięki temu więcej ludzi zrozumie, w jakiej opresji żyją jego mieszkańcy.

Dalajlama i działacze tybetańscy nie uważają zatem, że istnieje prosty związek między rozwojem ruchu turystycznego a umacnianiem rządów dyktatorskich.

Pani Aung San Suu Kyi - nagrodzona Pokojową Nagrodą Nobla przywódczyni opozycji birmańskiej - widzi to inaczej. Pani Aung od lat apeluje do zachodnich turystów, aby od jej kraju trzymali się z daleka. Turystyka, tłumaczy, "przedłuża trwanie birmańskiego reżimu, dlatego odwiedzanie Birmy jest równoznaczne z jego wspieraniem".

Czy należy zatem spędzać wakacje w krajach, którym daleko do respektowania zasad demokracji i poszanowania ludzkich praw?

To dylemat trudniejszy niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Zwolennicy turystycznego bojkotowania dyktatur sięgają po mocny argument ekonomiczny: dochody z turystyki umacniają reżim, w mniejszym lub większym stopniu, ale zawsze. Przeciwnicy nie podważają tej opinii, ale zwracają uwagę na inny aspekt problemu, też zresztą materialny i równie, a może nawet bardziej ważny: na turystyce zyskują też zwykli ludzie - właściciele hotelików i barów, rzemieślnicy produkujący lokalne wyroby, sprzedawcy, kierowcy autokarów, przewodnicy. A że kraje dyktatorskie z reguły są biedne, dzięki turystom miliony ludzi zyskują środki do życia i o tym również warto pamiętać.

Hotele pożerają ludzi?

W lutym tego roku w Wielkiej Brytanii ukazała się książka, która wywołała jeśli nie burzę, to co najmniej ostrą wymianę zdań.

Nie było to jednak żadne skandalizujące dzieło, lecz najzwyczajniejszy w świecie przewodnik turystyczny, wydany w dodatku przez renomowane wydawnictwo Lonely Planet, które od 2007 r. należy do - jeszcze bardziej renomowanej - brytyjskiej korporacji radiowo-telewizyjnej BBC. Był to przewodnik po Birmie. A ponieważ Brytyjczykom ciągle leży na sercu los dawnej kolonii, która od niemal pół wieku jest rządzona twardą ręką przez wojsko, fala oburzenia skierowała się właśnie przeciw BBC.

Centrala związkowa TUC, ostro lewicowe czasopismo "New Internationalist" i parę organizacji pozarządowych, w tym Burma Campaign UK wspólnie zaapelowały o bojkotowanie wszystkich przewodników Lonely Planet, dopóki ten po Birmie nie zostanie wycofany ze sprzedaży. "Samo już jego istnienie zachęca do podróży, której inaczej być może ludzie w ogóle nie braliby pod uwagę" - stwierdził Brendan Barber, sekretarz generalny TUC. A wakacje w Birmie, dodał redaktor naczelny "New Internationalist" Chris Brazier, "to przecież najbardziej nieetyczna podróż, jaką można sobie wyobrazić".

Książka nie została wycofana z księgarń, bo w BBC nie widziano żadnego po temu powodu. Wydanie przewodnika, zdaniem jej kierownictwa, nie jest przecież równoznaczne z popieraniem birmańskich generałów. W dodatku we wstępie omówiono sytuację polityczną Birmy, a obok argumentów przemawiających za podróżą przedstawiono też argumenty przeciw. Czytelnik sam może rozważyć, jak powinien postąpić.

Birma uchodzi jednak za przypadek szczególny. Wcale nie dlatego, że część dochodów z turystyki trafia prosto do kieszeni rządzących generałów, którzy mają udziały w hotelach, biurach podróży czy liniach lotniczych. W dyktaturach to normalne, i tak dzieje się wszędzie.

Specyfika Birmy polega na tym, że - jak twierdzi birmańska opozycja i działacze zachodnich organizacji humanitarnych - nie ma drugiego kraju, w którym rozwój turystyki wiązałby się tak mocno i tak bezpośrednio z naruszaniem praw człowieka. Ludzie wyrzucani są z domów, by na ich miejscu można było zbudować luksusowe kompleksy hotelowe. Inni kierowani są do przymusowej pracy np. przy budowie dróg.

W Birmie infrastruktura turystyczna, aby strawestować wyrażenie z czasów rewolucji przemysłowej, "pożera ludzi".

Nie ruszać się z domu?

Gdyby w turystyce kierować się surowymi kryteriami respektowania demokracji czy szerzej etyki, to mogłoby się okazać, że prawdziwie moralny podróżnik w zasadzie nie powinien ruszać się z domu. A jeśli mimo wszystko etyczny turysta zechce wyprawić się w daleki świat, pole do popisu będzie mieć niewielkie, bo lista krajów, które teoretycznie powinien omijać, nie ogranicza się do paru najbardziej drastycznie łamiących zasady, takich jak Birma, Korea Północna czy Kuba.

Poza nimi jest mnóstwo państw, którym z łatwością można wypomnieć mniej lub bardziej poważne uchybienia: Iranowi - podejrzane zbrojenia nuklearne, Zimbabwe - nękanie opozycji, Syrii i Azerbejdżanowi - dziedziczenie władzy przez dzieci rządzących pod przykrywką legalnych wyborów, Rosji - wojnę w Czeczenii, a Chinom - dławienie aspiracji Tybetańczyków i Ujgurów plus niewolnicze formy pracy. Nie mówiąc już o tych wszystkich krajach, zwłaszcza Afryki i Azji Środkowej, gdzie na porządku dziennym jest fałszowanie wyborów. A poza tym: gdzie jest granica, za którą podróż staje się nieetyczna?

Problem jednak w tym, że we wszystkich dyktaturach żyją tysiące zwykłych ludzi, którzy bardzo by się zdziwili, gdyby wiedzieli, czego się domagają ich obrońcy z bogatego Zachodu.

Bo choć wielkie pieniądze z turystyki rzeczywiście zagarnia wąska grupa rządzących, małe pieniądze z opłat, biletów, napiwków, a nawet wymiany pieniędzy po kursie innym niż oficjalny trafiają do wielkiej rzeszy bardzo biednych ludzi.

Jeżeli w krajach takich jak Birma ludzie żyją za kilkadziesiąt centów dziennie, każdy drobiazg sprzedany za parę dolarów - szkatułka, wachlarz, sznurek korali - dla wielu rodzin oznacza lepsze życie. Gdyby tak nie było, miejscowi nie oblegaliby zachodnich turystów, oferując wszystko jedno co za only one dollar.

Byłam w Laosie w niewielkiej wiosce położonej nad brzegiem Mekongu. Wioska była zwyczajna, od innych różniło ją tylko to, że cała stanowiła coś w rodzaju centrum sprzedaży lokalnych wyrobów. Zrobiono to oczywiście z myślą o turystach, ale nie tak, by wioska stała się sztucznym skansenem. Pozostała jak dawniej - skromna, szara, pokryta pyłem. Tyle że przed wszystkimi prawie domami powiewały na wietrze kolorowe szale, obrusy i bluzki, a na straganach wystawiono świecidełka, figurki i butelki z miejscowymi trunkami, z wódką-żmijówką na czele.

Zapytałam miejscowego przewodnika, jak i dlaczego to wszystko powstało. I dowiedziałam się, że najusilniej zabiegali o to sami mieszkańcy. Pięć lat temu powodziło im się o wiele gorzej niż dziś. A ludzie z innych laotańskich wsi też by bardzo chcieli pójść w ich ślady.

Nieetyczne "all inclusive"?

"Turystyka zawsze rozbudza zrozumienie między ludźmi różnych kultur i żadne kierownictwo polityczne nie jest w stanie temu przeszkodzić" - tak uważa prof. Torsten Kirstges, specjalista od turystyki z Fachhochschule w Wilhelmshaven. W ramach dyskusji, co świat zachodni powinien podjąć wobec Chin, Kirstges powiedział ostatnio dziennikowi "Die Welt", że "kontakty z Europejczykami są korzystne dla społecznego rozwoju Chin, dzięki nim bowiem znikają uprzedzenia i rodzi się zrozumienie dla zachodniego punktu widzenia, nawet dla krytyki, również za łamanie praw człowieka".

Przy okazji rozważań na temat ewentualnego bojkotu olimpiady w Pekinie dało się bowiem zauważyć ciekawe zjawisko: przerzucenie na sportowców obowiązku manifestacji politycznej. Sportowcy spełniliby podwójnie ważne zadanie, ratując zarówno sumienie polityków, jak interesy biznesmenów.

Na polu turystyki dzieje się coś podobnego. Najlepiej, żeby turyści wykazali się poczuciem etyki, rezygnując z wyjazdu do Birmy, Chin czy na Kubę... A przecież, jak na łamach tegoż "Die Welt" zauważył Christian Thies, wicedyrektor Instytutu Studiów Filozoficznych w Hanowerze, "można rozważać rezygnację z podróży, ale obowiązek moralny spoczywa raczej na politykach niż na turystach".

Wypada zresztą zapytać, czy bojkot turystyczny w ogóle ma sens? Czy jakiś reżim upadł dlatego, że omijali go turyści? Czy kiedykolwiek nawoływano do bojkotowania Hiszpanii generała Franco, Grecji za rządów tzw. pułkowników czy Chile Augusto Pinocheta? Nie - a mimo to dyktatury się rozsypały. Kto zresztą ma wystawiać świadectwa moralności? Turystyczni moraliści ocierają się niekiedy o śmieszność, wtedy na przykład, gdy wzywali do omijania nie dość demokratycznej Turcji czy Malezji, nie wspominając ani słowem o Rosji.

W sferze turystyki słowo "etyka" w ogóle używane jest rzadko, a jeśli już - to wybiórczo. I co ciekawe, najczęściej nie w kontekście demokracji, lecz ekologii. Pod hasłem "turystyka etyczna" w internecie pojawiają się głównie strony ekologiczne. Nieetyczne ma być więc dla niektórych latanie samolotami, bo zatruwają atmosferę, albo oczekiwanie codziennej zmiany pościeli, bo detergenty spływają do ziemi, a nawet korzystanie z oferty all inclusive, bo jeśli turyści żywią się w hotelu, tracą na tym właściciele miejscowych lokali.

Ale to jest już - by przywołać Rudyarda Kiplinga, bywalca brytyjskich kolonii - zupełnie inna historia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008