Birmańskie nieme kino

Zachodowi się wydaje, że w Birmie jest solidna opozycja. Nic bardziej mylnego. To kraj, gdzie telefon komórkowy służy tylko do robienia zdjęć.

   Czyta się kilka minut

Wnętrze "Złotej pagody" na wzgórzu Shwedagon, jednej z największych świątyń buddyjskich na świecie. Jangon, maj 2010 r. / fot. Andrzej Meller /
Wnętrze "Złotej pagody" na wzgórzu Shwedagon, jednej z największych świątyń buddyjskich na świecie. Jangon, maj 2010 r. / fot. Andrzej Meller /

Wiosna w Polsce to w Birmie koniec lata. Za chwilę spadną pierwsze monsunowe deszcze, zrobi się chłodniej. Ale na razie posadzka z białych płyt na dziedzińcu pagody Shwedagon w Jangonie jest tak rozgrzana, że pielgrzymi i mnisi ukryci pod szafranowymi parasolami szukają cienia, by uniknąć poparzenia stóp. A odwiedzić to święte miejsce Birmańczycy powinni chociaż raz w życiu. Tak jak przynajmniej raz w życiu każdy mężczyzna powinien przywdziać szafranowe szaty i udać się do klasztoru na medytacje.

Mrużąc oczy, w zachwycie spoglądają na kopułę najważniejszej dla buddystów stupy-świątyni w kraju, wyłożonej ośmioma tysiącami złotych płytek i pięcioma tysiącami diamentów. Robią zdjęcia komórkami, które w Birmie służą głównie jako aparaty fotograficzne, gdyż zarejestrowanie stałego numeru kosztuje około 2 tys. dolarów. Birmańczycy wierzą, że w podziemiach świątyni, której budowę rozpoczęto 500 lat przed Chrystusem, mnisi przechowują relikwię: osiem włosów Buddy.

Fasada i kulisy

Siadam w cieniu jednej z 82 stup "birmańskiej Częstochowy". Momentalnie dosiada się mężczyzna w średnim wieku. To moje pierwsze dni w Birmie i jak dzwon dudnią mi w myślach przestrogi Petera, byłego ochroniarza Helmuta Kohla. Poznałem go w Bangkoku. Peter bywał już w Birmie i starał się mnie uczulić na niektóre tutejsze niuanse. - Pamiętaj, jeśli ktoś podejdzie i sam zacznie rozmowę o polityce, na 99 procent będzie to tajniak. Nikt normalny tego nie robi - ostrzegał. - A jeśli podejdzie ktoś normalny, wdacie się w rozmowę o kraju i jakieś gumowe ucho to podsłucha, to mogą go czekać poważne nieprzyjemności. Ciebie zresztą też.

Podobno nawet taksówkarze, którzy na prośbę turystów podjeżdżali pod sławny dom nad jeziorem Inye w Jangonie - gdzie w areszcie domowym przebywa Aung San Suu Kyi, liderka opozycji - trafiali do więzień, a dziennikarzy udających turystów deportowano (Suu Kyi to córka generała Aung Sana, twórcy niepodległości Birmy, który dla reżimu jest bohaterem narodowym, jego portrety zdobią szkoły i urzędy; jego tajemnicza śmierć w 1947 r. była zapowiedzią dramatu kraju, a jego córka stała się enfante terrible dla rządzących generałów).

Mój świeżo poznany w świątyni towarzysz - przedstawił się jako Soe Theim - przyjeżdża tu "raz na jakiś czas", by poćwiczyć angielski z turystami. Jako bezrobotny ma czas. Pokazuje zdjęcia matki, wiejskiej nauczycielki, i ojca, remontującego w tradycyjnej dla mężczyzn sukience longy ciężarówkę japońskiej armii (w czasie II wojny światowej Japonia okupowała kraj). Soe ma 56 lat. Mówi, że pracował jako inżynier mechanik w marynarce wojennej i stracił posadę, bo "armia nie lubi czystych ludzi". Jego brat, także żołnierz, "zginął podczas służby".

Ponieważ zasadą BHP w Birmie jest, by samemu nie kierować rozmowy na politykę, więc jedynie słucham. Nie czuję się komfortowo i sugeruję rozmówcy, że chcę zrobić trochę zdjęć. Soe nachyla się, zniża głos i mówi, że Hitler, Mussolini, Hirohito i Shwe (przywódca wojskowej junty) to "very bad man". Kim jest ten gawędziarz? Na wszelki wypadek odchodzę.

Później, już po kilku tygodniach pobytu w Birmie, będę musiał przyznać rację Peterowi, że faktycznie nie istnieje tu coś takiego, jak rozmowa ze zwykłymi ludźmi o polityce. W kontakcie z obcym Birmańczycy są niebywale uprzejmi i życzliwi, ale prowadzą tylko small talks i z ryzykownego kontaktu z obcokrajowcem wycofują się najszybciej, jak to możliwe.

Podróż przez Birmę - obcokrajowcy mogą wjechać jedynie do kilku regionów tego olbrzymiego kraju - przypomina oglądanie fasady albo niemego kina bez podpisów, w którym prawdziwa akcja rozgrywa się gdzieś na dalekim, horyzontalnym planie, jeśli nie za kulisami. Tak aby to, co realne, było niedostrzegalne dla widza-turysty.

Wielki Brat, czyli "Nowe Światło Myanmaru"

Hotel "Motherland Inn II" w Jangonie jest popularny wśród obcokrajowców: czysty, niedrogi, obsługa zna dostatecznie angielski, a nadto oferuje darmowy transport z lotniska (do kraju nie można wjechać lądem). Jak w każdym birmańskim hotelu płaci się dolarami o nieskazitelnej jakości. Bankomatów tu nie ma. Na tablicy wisi ogłoszenie, że każda przesyłka, która przyjdzie na nazwisko klienta hotelu, będzie sprawdzona: "za trudności uprzejmie przepraszamy".

Obcokrajowców jest może dziesięciu. Nigdy nie było ich tu zbyt wielu, ale po "szafranowej rewolucji" z 2007 r., gdy birmańscy mnisi zbuntowali się przeciw generałom, a ci zaostrzyli represje przeciw opozycji, turyści w kraju są nieliczni. Turyści - i dziennikarze. W 2007 r. w czasie zamieszek, gdy armia otworzyła ogień do protestujących mnichów, zginął także japoński fotoreporter - zastrzelony celowo, dla postrachu. Zarejestrowano jego śmierć: na filmie widać, jak biegnie za uciekającymi mnichami z aparatem, ubrany w typową dla reporterów kamizelkę. Gdy pada, nikt mu nie pomaga. Umiera, zwijając się w konwulsjach, a obok krążą żołnierze.

Teraz zbliża się buddyjski nowy rok i trzydniowe święto wody. W telewizorze bez przerwy lecą "konserwy": birmańskie ballady romantyczne. Młodzieniec niesie ukochanej różę, ta zaś flirtuje z jego kolegą, zaręczonym z inną pięknością. Melodramat czworga zbłąkanych młodych ludzi ratuje buddyjska tradycja: w teledyskach młodzież oblewa się wodą, oczyszczając się z grzechów. Za parę dni cała Birma będzie świadkiem "potopu": kraj weźmie do rąk wiadra, strażackie sikawki i przez trzy doby ludzie na próżno będą szukać suchej nitki w odzieniu.

"Kto rozpali ogień miłości w sercu mym?" - nuci recepcjonistka i wykonuje codzienny rytuał birmańskich kobiet: nakłada na twarz maseczkę z drewna sandałowego przeciw słońcu i zmarszczkom. Potem podchodzi do siedzących w cieniu gości i rozdaje gazety: "The Mirror" i "New Light of Myanmar" (Myanmar to oficjalna nazwa Birmy).

Obcokrajowcy przeglądają je, jakby czytali Orwella (ten służył w Birmie jako brytyjski policjant w latach 1922-28). Czytają i ryczą ze śmiechu. W obu wydaniach te same reportaże o sukcesach rządu: o wielkich budowach, ceremoniach w szkołach oficerskich, obfitych plonach i odporze, jaki rząd da nienazwanym "obcym siłom". Na ostatniej stronie obu dzienników wielkimi literami rady dla ludu: "Tylko stabilność i pokój zapewni narodowi rozwój"; "Tylko stabilność i pokój zapewni sukces procesowi demokratyzacji"; "Anarchia rodzi anarchię, nie demokrację". Dalej, w rubryce "Pragnienia ludu", zwykłe marzenia Birmańczyka: pokój i stabilność, "nie dla przemocy!". Jest też rozrywka: reportaż z "Osiemnastego Konkursu Orkiestr Wojskowych".

I tak codziennie. Od prawie pięciu dekad, choć według władz rok 2010 będzie przełomem na drodze ku demokracji: na drugą połowę roku generałowie zapowiedzieli pierwsze od 20 lat "demokratyczne" wybory.

Pół wieku "birmańskiej drogi"

George Orwell z totalitaryzmem spotkał się dopiero podczas wojny domowej w Hiszpanii (walczył w antystalinowskiej Robotniczej Partii Zjednoczenia Marksistowskiego). Ironią losu historia kraju, gdzie służył jako kolonialny policjant - Birma wchodziła wtedy w skład brytyjskich Indii - od pół wieku może służyć jako ilustracja jego proroczych wizji totalitaryzmu.

Birma uzyskała niepodległość w 1948 r., rok po Indiach. Pierwszym prezydentem został Sao Shwe Taik, a premierem Thakin Nu (zwany U Nu). W 1958 r. Nu wybrano prezydentem. Jako zwolennik demokracji opierał się rosnącej w siłę w regionie ideologii komunizmu, ale cztery lata później został wygnany z kraju przez reżim komunizującego generała Ne Win, gdy ten dokonał zamachu stanu.

Rok 1962 można uznać za początek "ery generałów" w dziejach Birmy. I choć później dochodziło do przetasowań i zmieniali się przywódcy, władza do dziś pozostaje w rękach generalicji. Przez cały ten czas, mimo późniejszych sankcji i międzynarodowego ostracyzmu, armia korzystała z cichej pomocy światowych mocarstw. Generałom pomagali więc uwikłani w konflikt w Indochinach Amerykanie; broń słali też Chińczycy, Sowieci, komunistyczna Korea, Indie, a nawet Niemcy Zachodnie. Używana ona była do zwalczania partyzantki, bo w wieloetnicznej Birmie wciąż trwała wojna domowa - głównie z mniejszościami na południowym wschodzie kraju, które domagały się niepodległości lub przynajmniej praw w życiu publicznym. Największe mniejszości, Szanowie (8,5 proc. ludności) i Karenowie (7,2 proc.), wciąż stawiają opór.

Plan, realizowany przez rządzącą Partię Socjalistycznego Programu Birmy, zwany "birmańską drogą do socjalizmu", polegał na nacjonalizacji przemysłu, odcięciu się od wpływów zagranicy, represjonowaniu mniejszości i opozycji. Turystów zniechęcano, by nie mieć świadków "demokratyzacji, rozwoju i pokoju". Realizacja "reform" doprowadziła do tego, że Birma, kiedyś jeden z głównych na świecie eksporterów ryżu, była zmuszona zacząć jego import.

W 1988 r. zmęczeni Birmańczycy, głównie studenci, powiedzieli: dość! W Jangonie doszło do demonstracji, które stłumiono: mogło zginąć do 3 tys. osób. Potem Ne Win został odsunięty od władzy w wyniku zamachu stanu. Dwa lata później przeprowadzono demokratyczne wybory; wygrała je Narodowa Partia na Rzecz Demokracji (zdobyła 82 proc. głosów) charyzmatycznej Daw, czyli "Damy" - jak przyciszonym dziś głosem Birmańczycy nazywają Aung San Suu Kyi. Wydawało się, że kraj zmierza ku demokracji. Ale junta nie uznała wyborów, a "Dama" na prawie 20 lat trafiła do aresztu domowego (w tym czasie tylko 6 lat cieszyła się względną wolnością). W 1991 r. przyznano jej Nobla, którego nie mogła odebrać. Nie pozwolono jej pożegnać się z umierającym mężem, oksfordzkim profesorem, choć przyleciał specjalnie do Jangonu. Na pogrzeb do Anglii, choć dostała zgodę, nie pojechała: bała się, że nie wjedzie z powrotem.

W 1992 r. na czele junty stanął gen. Than Shwe, przewodniczący Państwowej Rady Pokoju i Rozwoju. Obsadził wszystkie stanowiska generałami lub ich pociotkami - do dziś Birmą rządzą ludzie w mundurach i ich rodziny, bogacąc się bez skrupułów (gdy Shwe wydawał córkę za mąż, ceremonia kosztowała 13 mln dolarów). Shwe zdławił opozycję, porozumiał się z Karenami i Szanami (w zamian za spokój z ich strony, przymknął oczy na produkcję i przemyt do Chin i Tajlandii opium, metamfetaminy i kamieni szlachetnych), a dzięki dotacjom dla klasztorów zneutralizował 300-tysięczną rzeszę mnichów - i prawie 20 lat utrzymywał spokój.

Birmę przemianowano na Myanamar, a "ze względów strategicznych" Shwe przeniósł stolicę z Rangunu (dziś Jangon) do zbudowanej od zera w dżungli Naypyidal (w tłumaczeniu: Królewski Pałac). Poza urzędnikami nikt tam nie mieszka, turyści mają zakaz wstępu. Jeden z niewielu obcokrajowców, który widział stolicę, porównał ją do Aszchabadu turkmeńskiego satrapy Turkmenbaszy: pełnego nowoczesnych i pustych hoteli, fontann i pomników.

"Royal Club", czyli chwila szczerości

W kraju jest jedna utwardzona "autostrada"; przypomina równo poukładane płyty pod czołgi, które pamiętam z dzieciństwa w PRL. Prowadzi z Jangonu do Mandalay w środkowej Birmie. Potem, gdy skręca się do Kalaw w górach, droga robi się fatalna i autobus pełznie 10 km na godzinę. Na polach ogromne plantacje ryżu, który zbiera się trzy razy w roku.

Po szutrowej już drodze kurz wzbijają najczęściej tzw. myanmar-jeepy. To kolejny paradoks: ponieważ rynek nowych aut jest znikomy (przy niebotycznych podatkach na sprowadzane auta i niskich zarobkach), władze przymykają oczy na chałupniczą produkcję samochodu, który nie dość, że nie ma fabryki w Birmie, to nie ma jej nigdzie na świecie. Silniki czy opony sprowadza się z Chin i składa w domowych warsztatach, "opakowując" zespawaną na miejscu karoserią, wzorowaną na amerykańskim jeepie wranglerze. W ten sposób za 6 tys. dolarów Birmańczyk może cieszyć się "nowym" terenowym autem przystosowanym do warunków na drodze.

W autobusie siadam obok pary Holendrów około sześćdziesiątki. Mark zna region jeszcze od lat 60., gdy jego ojciec pracował w misji ONZ w Bangkoku. Rozmawiamy o Birmie. Mark wykłada swoje poglądy: upiera się, że świat nie rozumie Birmy, że nawet jak sławna noblistka będzie wolna, trzeba będzie Birmę "trzymać za mordę", bo zamieszkuje ją kilkanaście kryminogennych grup etnicznych, w tym wojownicze plemiona, które na dodatek zajmują się szmuglem narkotyków. - Ostatnio w zamieszkach w Bangkoku policja zabiła ze 30 osób i co, czy ten turystyczny raj pełen seksturystów to oaza demokracji? - pyta retorycznie. - Czy Zachód przejmuje się losem Ujgurów w Chinach? Może by się i przejął - sam sobie odpowiada - gdyby była tam ropa czy inne surowce, jak birmańskie kamienie szlachetne i lasy deszczowe. O pustynny piach i plantacje kokosów nikt nie będzie podnosić głosu - przekonuje.

Jedziemy dalej. Za mną wesoła rodzinka z Mandalay: małżeństwo z trzema córkami i kuzynostwem. Głowa rodziny, 47-letni Boi, podobnie jak trzy miliony rodaków pracuje za granicą; jest budowlańcem w Singapurze. Wrócił na urlop. Jest dumny, a córki chwalą się prezentami: różowe plastikowe buciki na obcasach. Szczęściarz Boi częstuje mnie betelem do żucia, cygarami, a w końcu otwiera butelkę birmańskiej whisky "Royal Club". Azjaci mają słabe głowy, więc po chwili filigranowy Boi jest pijany. Rodzina jest wyrozumiała, ale do czasu. Gdy gastarbeiter zaczyna krzyczeć na cały autobus "I hate military, I want democracy!", osaczają i wmuszają w niego tyle alkoholu, aż zasypia słodkim snem miłośnika demokracji. Chyba się boją współpasażerów. Żona odwraca się do mnie i mówi łamanym angielskim: "My husbant drunk, very stupid!".

Rozmowy w lasach deszczowych

Kalaw to miasteczko w górach środkowej Birmy. Wielokulturowe, bo Brytyjczycy zsyłali tu nepalskich Ghurków, Sikhów i muzułmanów z Indii. Zgłaszam się do R., Sikha, z którym mam przejść 60 km przez góry nad jezioro Inle. R. prowadził rodzinny hotelik i podjął się pracy przewodnika po tym, jak jego sikhijska rodzina pozbawiła go wszelkich praw, gdy w późnym wieku pojął za żonę miejscową buddystkę. Od ludzi, którzy korzystali z jego usług, wiem, że jest rozmowny. Powoli wjeżdżamy konno w wysuszone o tej porze roku lasy deszczowe.

- Kiedyś okolica była zarośnięta dżunglą, ale wycięto ją na eksport - opowiada R. - W naszym kraju wszystko, co cenne, idzie za granicę, rząd musi zarabiać dolary.

Czuję, że przewodnik nie jest sympatykiem reżimu. - Ropa, gaz, kamienie szlachetne, to wszystko trafia na zewnątrz - tłumaczy.

Pytam o określenie "krwawe kamienie Birmy". - Wszystkie kopalnie kamieni szlachetnych należą do generałów, ich rodzin i lokalnych wodzów etnicznych - tłumaczy. - Mogą się rządzić, jak chcą, byle odprowadzali pieniądze do centrali albo inwestowali w lokalną infrastrukturę. Robotnicy pracują tam jak niewolnicy, w strasznych warunkach. Żeby zwiększyć wydajność i trzymać ich krótko, uzależnia się ich od najpopularniejszego narkotyku, metamfetaminy (odkąd Afganistan produkuje 96 proc. światowej heroiny, birmańskie kartele narkotykowe przerzuciły się na syntetyczną metamfetaminę i opium nie odgrywa już takiej roli jak kiedyś).

Jak wielu Birmańczyków znających angielski, R. umie omijać blokady w internecie i czyta zagraniczne media. - Co z tego, że USA, Włochy czy inne kraje wprowadziły embargo na "krwawe kamienie" z Birmy? - pyta. - Od zawsze największym ich kupcem byli Tajowie, Chińczycy i Hindusi, którzy po obróbce sprzedawali je dalej. Tu nic się nie zmieniło. Wywozu kamieni kontrolować się nie da, bo np. Karenowie mają swoją armię na granicy z Tajlandią, przemycają kamienie i metamfetaminę, a generałowie przymykają na to oko. Dla nich to wygodne, bo Karenowie z zysków budują u siebie drogi i szpitale, dzięki czemu oszczędza budżet. Rząd co roku przeprowadzał wielkie aukcje kamieni i czerpał z nich zyski. W ostatnich latach tych aukcji jest kilka w roku, zyski to setki milionów dolarów - tłumaczy R., poprawiając spłowiały turban.

Jedziemy przez wysuszone wzgórza. Nad rzeką kobiety w kapeluszach z liści bananowca pilnują bawołów. Obchodzimy wygrzewające się  węże. R. spotyka znajomych kłusowników z flintami jak z powieści Kiplinga. W każdej wiosce sołtys melduje przez krótkofalówkę bezpiece o naszej obecności. Gdy opuszczamy wioski, R. przestaje się stresować i opowiada dalej.

Jest południe, słońce w zenicie i choć w górach nie ma wilgoci jak w Jangonie, żar jest nie do wytrzymania. Odpoczywamy między korzeniami monumentalnej magnolii i politykujemy. Wszak nikt nie słyszy. - Wam się wydaje - mówi R. - że po tej, jak to nazywacie "szafranowej rewolucji" w kraju jest solidna opozycja. Nic bardziej mylnego. Zapewniam cię, młody człowieku, że 95 proc. społeczeństwa jest na różny sposób powiązana z rządami generałów, od których czerpie korzyści. Tylko garstka niezadowolonych chce zmian. W Birmie było nie do pomyślenia, żeby władza otworzyła ogień do buddyjskich mnichów. Mnich był nietykalny. Ale w 2007 r. strzelano do nich, spacyfikowano klasztory, trzy tysiące niepokornych powsadzano do więzień. Brutalność wojska była dla nas szokiem, tamten terror zastraszył mnichów. Poza tym nawet wśród nich większość jest przeciwna wychodzeniu na ulicę. Pomyśl - mówi R. - kto u nas wie, co to demokracja, wolność słowa? Nieliczni, którzy studiowali na Zachodzie. Ale kto studiuje na Zachodzie? Dzieciaki reżimu. One wracającą i mają tu wszystko, czego dusza zapragnie, jeśli zechcą, mogą polecieć na zakupy do Bangkoku czy Singapuru. No i pamiętaj, że generałowie mają broń i patrona w postaci Pekinu.

R. jest pesymistą. Jedyną nadzieję widzi w konflikcie wewnątrz aparatu władzy, między generałami. - Tylko co to będzie za zmiana? - pyta posępnie. - Jeden skorumpowany bandzior zastąpi drugiego.

Karma i pokora

Po odpoczynku jedziemy dalej. Mijamy wioski plemion Danu, Tong Ju, Phao. Ludzie modlą się o deszcz, bo plantacje ryżowe są spękane, a zapasy na wykończeniu. Po rdzawych polach starowinki taszczą na plecach ogromne worki mąki.

Przed zachodem słońca docieramy do klasztoru Titej. R. jest serdecznie witany przez lamę S. Prowadzi on klasztor dla dziesięciu nowicjuszy. Większość to sieroty bądź chłopcy z biednych rodzin, które liczą, że tu dzieci zdobędą wykształcenie i dostaną darmowy wikt.

W czasie kolacji pytam lamę o wydarzenia z 2007 r. - Strzelano do nas, ludzi pokoju, to było druzgocące. Ale zapamiętaj, zmiany w naszym kraju, jeśli w ogóle do nich dojdzie, nie wyjdą od mnichów. Najważniejsza jest karma. Widocznie nagrzeszyliśmy w poprzednim wcieleniu i teraz pokornie musimy przejść przez to życie, nawet pełne upokorzeń, w którym przyszło nam żyć. To ważne, aby zrozumieć ten kraj - podkreśla.

Dzień później w czasie obchodów święta wody, w Jangonie wybuchają trzy bomby, ginie dziewięć osób. Birmańskie gazety sugerują udział w zamachu mniejszości etnicznych, ale opozycyjna gazeta internetowa "Irrawadi" (wydawana w Tajlandii) twierdzi, że zamachy to prowokacja: pretekst dla władz do "przykręcenia śruby" przed wyborami.

Opozycja już zapowiedziała, że nie weźmie w nich udziału, zresztą nowa ordynacja zabrania udziału w nich osobom karanym, a do takich należy również "Dama". Na razie, kilka dni temu, władze rozkazały 37 ministrom zdjęcie mundurów, a mediom zakazały w związku z tym określania rządu jako "wojskowy". Birmą nie rządzą już zatem wojskowi.

Pierwsze od 20 lat wybory mają się odbyć około 10 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2010