Dżenneta ożywia meczet

– Czasem to mi głupio wobec księży, którzy odwiedzają meczet – mówi przewodnik z Kruszynian. – Kiedy opowiadam, że nasi imamowie zakładają rodziny, słyszę szepty ich parafian: „naszym też by się to przydało”.

21.01.2013

Czyta się kilka minut

Dżemil Gembicki, opiekun meczetu i cmentarza, i Dżenneta Bogdanowicz, właścicielka restauracji „Tatarska Jurta”. Kruszyniany, 11 stycznia 2013 r. / Fot. Jędrzej Wojnar
Dżemil Gembicki, opiekun meczetu i cmentarza, i Dżenneta Bogdanowicz, właścicielka restauracji „Tatarska Jurta”. Kruszyniany, 11 stycznia 2013 r. / Fot. Jędrzej Wojnar

Dworzec PKS w Białymstoku, zima, wieczór. Brudna, lodowa breja na posadzce wskazywała kierunek do kas. – Przyjść jutro o siódmej. Stanowisko piąte. Jeśli nie będzie zasp, pojedzie.

Szyby na szczęście były brudne, rozproszyły kłujące, łamane śniegiem, pierwsze światło słońca. Pod cerkwią Zwiastowania w Supraślu wsiadło kilku harcerzy w moro, po kwadransie kazali się wysadzić w środku Puszczy Knyszyńskiej. Świat, nawet po przebudzeniu, zdawał się wyjątkowo płaski. Nudną geometrię drogi przerwał znak „Uwaga rysie”; autobusem zakołysało raz, gdy trzeba było ustąpić drogę pekaesowi z Krynek.

Po dwóch godzinach jazdy Kruszyniany. Koniec trasy. Gdy zgasł silnik, świat na powrót znieruchomiał w ciszy. Na pokrytej świeżym śniegiem drodze Dżemil i biegnący obok niego mały kundel zlewali się w jeden szary punkt.

CENTRUM NA PERYFERIACH

– Psom nie wolno na cmentarz muzułmański! No, ale co, kudłaku, tobie przecież nie zakażę – śmiał się do kundla chłopak, gdy kwadrans później weszliśmy między stare groby. 30-letni, prawie zawsze uśmiechnięty Dżemil Gembicki jest od kilku lat opiekunem największego zabytku polskich Tatarów: drewnianego meczetu w Kruszynianach i położonego obok starego cmentarza (mizaru). Wstręt do psów był kiedyś przesądem Tatarów. Mówią, że to pamiątka po czasach, kiedy muzułmanie musieli znosić obecność watah bezpańskich zwierząt na ulicach Stambułu. Może jest to tłumaczenie grubymi nićmi szyte; dość, że Aleksander Osipowicz, reporter „Tygodnika Ilustrowanego”, jeszcze w latach 60. XIX w. widział na Podlasiu takich, co spluwali ze wstrętem i wracali do domu, jeśli rano pies przeszedł im drogę.

Dziś zapomniano o tym przesądzie. Ale w Kruszynianach, gdy żegnają bliskich, Tatarzy wciąż dbają o tradycję. Dół mogilny kopią głęboki: aby, gdy przyjdą po niego aniołowie, zmarły mógł usiąść. Ciało kładą w ziemi głową ku zachodowi – w dniu Sądu Ostatecznego, powstawszy z grobu na dźwięk trąby archanioła Izrafila, pójdzie prosto na wschód. Na tatarskich grobach – niewielkich, podłużnych kopczykach z ułożonymi po bokach kamyczkami, zamkniętych u głowy i u nóg większymi głazami – nie palą się znicze, bo czczenie ognia to zwyczaj pogański. Najstarsza wyryta na kamieniach data to rok 1699.

– Tam są groby uchodźców czeczeńskich – Dżemil wskazuje na kraj cmentarza. – Pozwalamy im chować tu swoich. Bywa, że przyjeżdżają z drugiego końca Polski, aby pożegnać krewnych na muzułmańskiej ziemi.

W Kruszynianach na Podlasiu, tak jak i w skali całego kraju, Tatarzy są mniejszością – tu większość mieszkańców jest prawosławna. Jeśli jednak centrum może być położone na peryferiach, jeżeli można wskazać symboliczne centrum życia religijnego polskich Tatarów – to będzie nim właśnie ta mała wieś, 60 kilometrów na wschód od Białegostoku, tuż pod białoruską granicą.

ŚWIĄTYNIE, KTÓRYCH NIE MA

To tutaj – i w nieodległych Bohonikach – zachowały się do dziś drewniane meczety. Są wyjątkowe, bo wiele lat temu zbudowali je chrześcijańscy cieśle z okolicy i dlatego przypominają niewielkie kościoły. W wydanym przez Muzułmański Związek Religijny w RP zestawie pocztówek z rysunkami meczetów jest ich 20 – dziś w większości już nieistniejących, bo granice polityczne w tym rejonie Europy zmiatały wszystkie świątynie – muzułmańskie, katolickie, prawosławne, karaimskie i żydowskie.

Czy ktoś pamięta, gdzie leży wieś Miadzioł? To w połowie drogi między Mińskiem a Wilnem. Drewniany meczet, który stanął tam w 1923 r., to zwykły dom, łamany w pół. Tylko mała wieża na dachu zdradza przeznaczenie budynku, który obrósł kwiatami i krzewami. Meczet w Klecku (dziś Białoruś) spłonął w 1944 r. podczas likwidacji miejscowego getta. Jeszcze tuż po wojnie na dawnych Kresach stało kilkanaście podobnych.

Niechęć komunistów do religii objęła również polskich Tatarów. Aż do 1989 r. niechętnie patrzono na odprawiane na Podlasiu nabożeństwa, utrudniano edukację religijną, limitowano egzemplarze Koranu. W Kruszynianach radzili więc sobie, jak mogli: na przykład ręcznie malowali widoki Mekki, wieszane w meczecie.

Lata 90. przyniosły wolność religijną. Kruszynianami zaczęli interesować się Polacy innych wyznań. Dziś wycieczka „tatarskim szlakiem” jest na Podlasiu obowiązkowym elementem edukacji. Swoich parafian przywożą tu katoliccy księża.

– Czasem to aż mi głupio w stosunku do nich – opowiada Dżemil. – Kiedy opowiadam, że u nas imamowie zakładają rodziny, słyszę, jak ludzie szepcą: „Naszym by to się też przydało”. I jeszcze jedna rzecz rusza katolików: kiedy im tłumaczę, że mamy tu swój zarząd i skarbnika. Gdy kilka lat temu Dżemil brał za żonę katoliczkę, jego przyszła teściowa musiała się tłumaczyć przed swoim księdzem: że „Tatar to nie Arab, że inaczej kobietę traktuje”; że „ma naszą, polską mentalność”. Jakiś czas później ten sam ksiądz wiózł swoich parafian po tatarskim szlaku.

– Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem: „A z księdza parafii to sobie nawet żonę wziąłem” – żartuje chłopak, usuwając ze ścieżki między grobami opadłe z drzew gałęzie. I przypomina jeszcze jeden przesąd: kiedyś muzułmańskim grobom przypisywano właściwości magiczne. O starych, opuszczonych cmentarzach krążyły wśród Tatarów i chrześcijan najrozmaitsze legendy. Opowiadano, że na niektórych mogiłach powstają samorodnie niewielkie kurhany z kamieni, że nocą ukazują się nad nimi niezwykłe światła.

POCZET CHANÓW POLSKICH

Tatarzy osiedlali się w Wielkim Księstwie Litewskim już w XIV w. Ale swoją obecność w Kruszynianach Dżemil zawdzięcza długom króla Jana III Sobieskiego. W 1679 r., w zamian za zaległy żołd, nadał on tę okolicę Tatarom, którzy walczyli pod sztandarami Rzeczypospolitej w wojnie z Turkami. Od tej pory bronili swojej nowej ojczyzny w każdej wojnie, którą ta toczyła.

– Zawsze służyliśmy w wojsku. Brat mojego pradziadka bił się pod Monte Cassino – mówi Dżemil. – Kilku naszych jest teraz w Straży Granicznej. Myślę, że Polska jest najważniejsza. Jestem Polakiem i Tatarem, religię uważam za sprawę prywatną.

Długa jest lista tatarskich ofiar – o uczuciach do Polski najlepiej świadczy kilka przedmiotów, zgromadzonych w gospodarstwie agroturystycznym i restauracji „Tatarska Jurta” w Kruszynianach. Są tu pamiątki po Tatarach, którzy walczyli za Polskę w czasie II wojny światowej.

„Tatarską Jurtę” wymyśliła i stworzyła Dżenneta Bogdanowicz. To dobry duch Kruszynian. Odkąd przyjechała na Podlasie (wcześniej, podobnie jak większość polskich Tatarów, mieszkała w głębi kraju), wszystko jest inaczej. O wsi, o jej jurcie mówi się: najcieplejsze miejsce na ziemi. Ciepłe, bo pełne dobrych uczuć. Pewnie dlatego zjeżdżają się tu ludzie z całej Polski – a jest ich więcej od czasu, gdy tradycyjne potrawy tatarskie przygotowywane przez Dżennetę zobaczyli w popularnym serialu.

– Kiedyś zgłosił się do mnie scenograf z telewizji z prośbą, że potrzebuje tatarskich potraw do serialu „Barwy szczęścia” – wspomina gospodyni „Jurty”. – Okazało się, że jednym z bohaterów jest tatarski chłopak. Jego filmowa mama miała gotować tradycyjnie. Kucharze z telewizji nie potrafili jednak zrobić tych potraw. Powiedziałam im: przyjedźcie do nas.

Córka opowiedziała Dżennecie, co to za serial. Telewizja przyjechała, dostała wszystko, co chciała: pierekaczewniki (nadziewane wypieki z ciasta), halvę, tatarską herbatę i kawę z kardamonem. Wszystko to mignęło w jednym z odcinków.

Ale Dżenneta chyba nie do końca była z całości zadowolona: – Ten aktor tak nieapetycznie zjadł tego kołduna. A to trzeba umieć, wziąć, posmakować...

PRZEZ ŻOŁĄDEK DO TRADYCJI

Odkąd tu osiadła, Dżenneta marzyła o jednym: aby z kruszyniańskiego minareciku zabrzmiał kiedyś azan, wezwanie do modlitwy: – Wcześniej muezzin tego u nas nie robił. Wychodził tylko przed meczet, każdy wiedział, że jest piątek, i wszyscy się schodzili na modlitwę. A tak chciałam, żeby ten głos było słychać na całą wioskę...

I w końcu się udało. Kiedy w Kruszynianach, pod meczetem odbył się festiwal tatarskiej tradycji i kuchni, do małej wsi przyjechało ponad 6 tysięcy ludzi. Kiedy, jeśli nie teraz? – pomyślała i poprosiła imama, aby zaśpiewał na modlitwę: – „Bardzo tego chcesz?”, upewniał się imam. „Bardzo”, odpowiadałam – wspomina Dżenneta. – Wszedł więc na wieżyczkę i przez megafon zaczął śpiewać. Jaki to był piękny dźwięk! Niektórzy wiedzieli, co oznacza, choć nie wszyscy. Ludzie zaczęli się schodzić pod meczet. Następnego dnia dopytywali: czy dziś imam też będzie śpiewał?

Na piknikach, które organizowała, niezmordowanie opowiadała o tatarskich tradycjach, prostowała przesądy i negatywne stereotypy. Na przykład taki, że Tatarzy lubują się w koninie.

– Koninę rzeczywiście jadano kiedyś na stepach – wyjaśnia Dżenneta – ale tylko wtedy, gdy koń miał już paść. Robili to i Tatarzy, i Polacy. W Baszkirii i innych wschodnich krainach, w których Tatarzy mieszkają do dzisiaj, jedzą koninę. Ale tam jest bieda, byłam tam, widziałam ją na własne oczy. W lesie panuje cisza, bo całą zwierzynę już dawno wybito... Moment, sprawdzę tylko, jak tam idzie dziewczynom kręcenie halv. – Dżenneta wychodzi na chwilę do kuchni, zostawiając mnie z talerzem tradycyjnych kołdunów.

Zaglądam ponownie do monografii Stanisława Kryczyńskiego „Tatarzy litewscy” z 1938 r.: „Dobre kołduny smakują wyśmienicie, lecz trzeba je umieć sporządzać, acz na pozór jest to jadło nader proste. Spożywa się je łyżką, a sztuka na tym zależy, żeby kołdun mógł się cały od razu zmieścić w ustach bez uszkodzenia ciasta i wytoczenia zeń soku, który właśnie jest delicją amatorów”.

Wraca Dżenneta: – W naszej kuchni jest dużo pierogów: małych, dużych, smażonych, gotowanych – najróżniejszych. Pierekaczewnik to pieróg duży. Jest cebulnik. Jest też listkowiec – taki pieróg na słodko. Są kołduny – małe pierożki gotowane na rosole i podawane jako danie główne – wyjaśnia twórczyni „Tatarskiej Jurty”, a po chwili dodaje: – Chciałabym, żeby Kruszyniany znowu stały się taką mekką dla naszych Tatarów, dla naszej młodzieży. Żeby wiedzieli, że tutaj jest ich miejsce, że mogą się nauczyć potraw tatarskich, które są ściśle związane z naszą religią.

TATARZY I INNI

Janusz Aleksandrowicz, imam, który na życzenie Dżennety śpiewał kiedyś z małego minaretu w Kruszynianach, mieszka na stałe w Białymstoku. To tutaj, na szarym blokowisku na przedmieściach miasta, stoi niewielki drewniany domek – siedziba Muzułmańskiego Związku Religijnego, najstarszej organizacji wyznawców islamu w Polsce. Dzień tatarskiego imama (w Polsce jest ich dziesięciu, większość mieszka na Podlasiu) nie różni się zwykle od dnia przeciętnego Polaka. Pracuje w prywatnej firmie, jak sam przyznaje, nie ma wielkiego majątku.

– Jestem takim średnim człowiekiem, jak większość w Polsce: mieszkanie w bloku, pracująca żona, dwójka dzieci: córka chodzi do przedszkola, syn do szkoły – mówi Aleksandrowicz. – Jesteśmy normalną polską rodziną. Nie mamy tylko krzyża czy świętych obrazów. W zamian wiszą u nas muhiry, czyli wersety z Koranu. Nie jemy też wieprzowiny. Ale poza tym żyjemy normalnie: oglądamy telewizję, chodzimy do znajomych, kolegujemy się z sąsiadami. Tylko gdy coś się dzieje – pogrzeb, ślub albo gdy muszę nadać imię dziecku – nie ma mnie w domu.

Imam ubolewa, że wiedza na temat islamu w Polsce opiera się często na stereotypach, które umacniają media. Jego zdaniem, trudno o rzetelną informację o tym, czym jest islam i kim są jego wyznawcy. Obraz religii jest w związku z tym zdeformowany. Dziś oblicze polskiego islamu zmienia się również za sprawą imigrantów z Afryki i Azji. Przywożą oni własne tradycje i zwyczaje, z perspektywy zasymilowanych z Polakami Tatarów – często obce.

– Już na przełomie lat 80. i 90. przyjeżdżało na Podlasie wielu studentów z krajów arabskich – opowiada Aleksandrowicz. – Byli zazwyczaj wychowani w większych miastach, mieli kontakt z tradycją arabską. Uczyli nas religii, chcieli pokazać nam swój styl życia. Nie za bardzo wiedząc, jak żyjemy, kim naprawdę jesteśmy, traktowali nas jak taki plastyczny twór, z którym można zrobić wszystko. Dopiero na miejscu uczyli się, jak to jest – żyć jako mniejszość w kraju chrześcijańskim. A trzeba dodać, że Tatarzy to zatwardziali, uparci ludzie. Ludzie stepu – to nam chyba we krwi zostało – śmieje się imam.

– I co, nie dali się? – Nie dali się. Nie są tak plastyczni, jak się tego spodziewali studenci arabscy. Nauczanie religii zostało w końcu przeniesione do szkoły. Napięcie między polskimi Tatarami a nowymi przybyszami powoli wzrasta. Ci drudzy założyli w Polsce własną organizację – Ligę Muzułmańską RP, również wpisaną do rejestru Kościołów i związków wyznaniowych. Powstaje meczet na warszawskiej Ochocie – drugi w dużym mieście, po „tatarskim” meczecie w gdańskiej Oliwie.

Janusz Aleksandrowicz przypomina jednak, że to głównie dzięki religii Tatarom udało się przetrwać do dzisiaj. Niemała w tym również zasługa imamów. (Najstarszy z nich, Stefan Jasiński, w lutym skończy 102 lata. „To człowiek otwarty i świadomy, ma lepszą pamięć niż ja”, wspomina Aleksandrowicz). Przez 600 lat życia w chrześcijańskiej Polsce udało się Tatarom zachować swoją tożsamość. – Może dzięki temu, że kiedyś restrykcyjnie podchodzono do sprawy małżeństwa? – zastanawia się imam. – Zawierano je wyłącznie między swoimi. Choć i to ma swój minus: tak naprawdę polscy Tatarzy to jedna wielka rodzina. Żartujemy nawet między sobą: nie rzucaj kamieniem w Tatara, bo w kuzyna trafisz – śmieje się Aleksandrowicz.

***

Na koniec wizyty w „Tatarskiej Jurcie” w Kruszynianach dostaję do spróbowania halvę o gryczanym posmaku i aromacie. Dżenneta, zmęczona pracą, lecz wciąż uśmiechnięta, mówi: – Ja kocham ludzi. Każdego, kto do mnie przyjdzie, witam mile. Nie liczy się to, kim jest z zawodu, jakiej jest religii. Liczy się człowiek. Chociaż bywało, że mnie samej robiło się przykro, że ktoś ocenia mnie przez pryzmat religii. Wyznaję islam, jestem muzułmanką. W tej religii się urodziłam. Wierzę w Jedynego Boga, staram się być dobrym człowiekiem i to jest dla mnie najważniejsze. Chcę, żeby moje dzieci były dobrymi ludźmi, aby pomagały innym. Swoim postępowaniem mają świadczyć o tym, kim są.

Wspólnie oglądamy film dokumentalny, w którym jeden ze znajomych Dżemila tłumaczy: – Kiedyś dziadek, który teraz leży już na mizarze, przekazywał mi informację: co to znaczy być Tatarem, co to znaczy być tym skośnookim wojownikiem. Myślę sobie: dziadku, co ty mówisz? Skośnooki wojownik na koniu – dzisiaj? Dzisiaj skośnooki wojownik może wyglądać właśnie tak: to Polak i patriota.

Po czym dodaje: – Tak jak my tutaj, w Kruszynianach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2013