Stanąć na własnych nogach. Ukrainki w Polsce

Mówią jedna przez drugą. W ich opowieści bomby spadają na miasto, wyją syreny, a one same schodzą do piwnicy. Dziś próbują ułożyć sobie życie w Polsce.

15.04.2022

Czyta się kilka minut

Angelina, Swietłana, Katerina, Ela i Anna w domu w Udryczach. 31 marca 2022 r. / ELIZA LESZCZYŃSKA-PIENIAK
Angelina, Swietłana, Katerina, Ela i Anna w domu w Udryczach. 31 marca 2022 r. / ELIZA LESZCZYŃSKA-PIENIAK

Rosyjscy żołnierze przyszli 24 lutego. Katerina Dobronos zobaczyła ich przez okno. Blok stał na obrzeżach Charkowa. – Był dom, nie ma domu – powtarza Katerina, przytulając trzyletnią prawnuczkę. Angelina wierci się na kolanach i woła: „Bam, bam, bam!”.

Ukraińcom nie wynajmę

Cztery kobiety i dziecko wsiadają do autobusu ósmego dnia wojny. Nic ze sobą nie biorą, nie ma kiedy. Ania, mama Angeliny, 24-letnia drobna blondynka, która w Charkowie była szwaczką, nie założyła nawet stanika. Swietłana mówi szybko i nerwowo skubie sweter. Trudno jej usiedzieć na miejscu. Wstaje, znowu siada. Katerina ociera łzy, bo chociaż zna opowieść córki, wszystko przeżywa od nowa. Tylko Angelina wesoło skacze po kuchni i prezentuje różowe adidasy. Dostała je trzy dni temu i nie chce zdjąć nawet do spania. Ania próbuje ją uciszyć. Nadaremnie: „Dobre sobaki!”, krzyczy dziecko i chce iść na podwórko bawić się z psami. Najbardziej skryta jest Ela, która uczyła się w technikum tekstylnym i chciałaby projektować ubrania.

– U nas tylko sumka z dokumentami i to, co na sobie – pokazuje Swietłana Łysenko, córka Kateriny i mama Ani. – Wszystko, co teraz mamy, dali nam ludzie. Głównie pani Krystyna i jej koleżanki.

Rodzina Kateriny Dobronos zamieszkała w Udryczach niedaleko Zamościa, w domu Krystyny Stańczak. Do najbliższego przystanku są dwa kilometry, ale i tak nie można liczyć na publiczny transport, autobusy docierają tu rzadko. Do urzędu, do banku, do pracy potrzebna jest podwózka. Gospodyni, dzięki sieci znajomych, znalazła zajęcie dla Swiety (pracuje w hurtowni), dla Ani (sortuje parkiety) i dla najmłodszej Eli (zatrudniła się w kawiarni). Pracę zaczynają o różnych porach, na razie podwożą je polscy znajomi. Kobiety potrzebują mieszkania w Zamościu, ale nikt nie chce go wynająć Ukraińcom.

– Obdzwoniłam wszystkie agencje nieruchomości. Jak ludzie słyszą, że to dla Ukraińców, nie ma tematu. Właściciele boją się, że nie będą mogli pozbyć się lokatorów, bo przepisy nie pozwalają ich wyrzucić. Premier powiedział kilka pięknych słów i tyle – Krystyna Stańczak rozkłada ręce. – Nie ma nawet wytycznych, jak odbierać 40 złotych pomocy.

Stańczak, z wykształcenia psycholożka, przeniosła się do Udrycz z ­Warszawy. ­Prowadzi na Roztoczu agroturystykę. Od miesiąca pomaga rodzinie Kateriny. Widzi, jakie zmiany zaszły w zachowaniu gości: śmieją się, wychodzą do lasu, próbują uczyć się polskiego.

– Niedługo zaczynam sezon turystyczny, mam już rezerwacje na pokoje i nie mogę ich dłużej tu trzymać. Mogłabym Ukrainki odwieźć do remizy, gdzie jest punkt pomocy, ale żal mi. One zarabiają na siebie, mają poczucie, że coś od nich zależy, że sobie radzą. Muszą mieć mieszkanie, ale same go nie znajdą – denerwuje się Krystyna.

Niechęć właścicieli do wynajmowania mieszkań Ukraińcom wynika z tego, że według polskiego prawa po zawarciu umowy na zasadach ogólnych nie można pozbyć się lokatorów: trzeba dla nich znaleźć mieszkanie zastępcze. Wiosną 2020 r. wprowadzono w związku z pandemią zakaz eksmisji osób niepłacących za wynajem. Przepis od dawna „obchodzi się”, dodając klauzulę ustalającą, że lokator ma gdzie się wyprowadzić, trudno jednak wymagać podpisania takiej deklaracji od uchodźców. Ciężar ochrony wynajmujących przeniesiony został w całości na właścicieli, którzy nie chcą popaść w kłopoty, jeśli np. lokatorzy zadłużą mieszkanie.

Złożyła ofertę i czeka

Anna Szmerecka też chciałaby wynająć coś w Zamościu. Mogłaby wtedy ściągnąć mamę, powierzyć jej opiekę nad dziećmi i pójść do pracy na cały etat. Uciekła z rodziną z Chmielnickiego, przez pierwsze dni nawet nie chciała myśleć o dłuższym pobycie w Polsce. Jednak wojna się przeciągała, trzeba było zająć się edukacją siedmioletniej Poliny, znaleźć przedszkole dla czteroletniego Zahara. Mieszkają u dalekiej rodziny męża. Mama, siostra i brat Ani pojechali do Warszawy, ale i tam wcale nie jest łatwo z pracą i mieszkaniem.

– Tęskniłam przez dwa tygodnie, potem wzięłam się w garść. Chodzę na kurs językowy, załatwiłam sprawy w urzędach. Dzięki pomocy właścicielki mini­zoo z Zamościa ruszyłam z zajęciami „Lekcje kreatywności dla dzieci”. Zaproponowałam 30 złotych od spotkania i mam już kilka zgłoszeń – zaznacza.

Szmerecka maluje, rzeźbi, robi na drutach, chce tego uczyć polskie i ukraińskie dzieci. Przed wojną prowadziła sklep, sprzedawała dzieła artystów z całego kraju. Teraz wspiera żołnierzy na froncie: z grupą wolontariuszek szyje kamizelki kuloodporne i wysyła je do kraju. Cały czas rozgląda się też za pracą, która pozwoli jej zarobić na życie. Chciałaby zatrudnić się w bibliotece, ma pomysł na zajęcia dla dzieci ukraińskich, które nie mają kontaktu z rodzimą literaturą i sztuką. Złożyła ofertę i czeka.

Termin ważności

Alina Matwiejczuk ma 10 lat i chce być piosenkarką. Stoi na środku kuchni i śpiewa „Witaj, majowa jutrzenko”. Piosenki nauczyła się w szkole podstawowej w Cześnikach. Do Polski przyjechała z mamą i dwójką rodzeństwa, zamieszkali w gospodarstwie Mateusza Staronia w Niwirkowie (województwo lubelskie).

– Wojna zaczęła się w czwartek, a w sobotę miałem pierwszych gości, ledwie zdążyłem zrobić remont łazienki. Od czterech lat zatrudniam Ukraińców do prac sezonowych, mam wśród nich wielu znajomych, musiałem im pomóc – opowiada Staroń.

Gospodaruje na 25 hektarach, obsiewa pole zbożem, sadzi buraki, ale największy dochód dają mu truskawki i maliny. W sezonie, czyli od czerwca do połowy października, zatrudniał dwudziestu pracowników. Mieszkali w budynku gospodarczym, w którym teraz schronienie znalazło czternaścioro uchodźców. Swietłana Matwiejczuk, mama Aliny, w ubiegłym roku pracowała przy zbiorze truskawek. Choć w Ukrainie była księgową, jej zarobki nie wystarczały na utrzymanie domu. W czerwcu też chce zbierać owoce, chociaż boi się, że z trójką dzieci trudno będzie iść na tyle godzin w pole. Damian, najmłodszy syn, ma 4 lata. Swieta niczego jednak nie chce teraz planować, upina rudawe włosy i idzie na podwórze. Trzeba dużej samodyscypliny, żeby żyć w takim zagęszczeniu i nie popaść w konflikty, ale najważniejsze to „wybiegać” dzieci. Wtedy dobrze śpią i nie pytają, co robi tata. Tych pytań Swieta najbardziej nie lubi…

– Na początku dostawaliśmy dużo darów, przynosili znajomi, przywozili wolontariusze, ale teraz pomocy jest wyraźnie mniej – mówi Staroń. – Trudno o mięso, zostały produkty z długim terminem ważności. Miały być jakieś pieniądze od państwa, ale miesiąc minął i nic.

W gospodarstwie Staronia zatrzymały się cztery rodziny. Kobiety pieką chleb, placki, ciasta, a do sklepu chodzą tylko po nabiał i mięso dla dzieci. Gotują na zmianę. Nie chcą wracać do Ukrainy, liczą, że przy pracach sezonowych zarobią na bieżące potrzeby.

– Wojna uwalnia w ludziach zło – mówi Wiera, która od lat przyjeżdża do Polski za pracą. – W Równem przywiązali do słupa mężczyznę, spuścili mu spodnie i bił go, kto chciał. Tak się karze złodziei, zdrajców i tych, co sprzedają nielegalnie alkohol. Tylko po co dzieci mają na to patrzeć?

Nie ma do czego wracać

Lesia Oliinyk ugotowała barszcz, upiekła mięso i zrobiła sałatkę warzywną, żeby było na kilka dni. Wcześniej kupiła ośmioletniemu Danile pizzę, ale nie zjedli całej – kawałek zostawiła na następny dzień, zamiast kanapki do szkoły. Tego dnia nie poszli jednak do szkoły: o 4.30 siedzieli w samochodzie znajomych i próbowali wydostać się z Kijowa. Korek zablokował miasto, auta omijały wielki pocisk, który sterczał wbity w asfalt. Rano Lesia miała kwadrans, żeby spakować plecak. Obudziła syna, założyła dres na piżamę, zabrała dokumenty, pieniądze i złoto. Po 24 godzinach dotarli w Karpaty. Przez całą drogę Lesia opowiadała dowcipy i śpiewała piosenki, żeby tylko koleżanka nie zasnęła za kierownicą. Karty płatnicze nie działały, przed sklepami rosły kolejki, nic nie można było kupić.

– W domu cała lodówka zapchana, a tu my siedzieliśmy głodni w samochodzie. Najbardziej jednak brakuje mi książek, szczególnie „Mistrza i Małgorzaty”. Czytam ją co pewien czas i zawsze odnajduję coś nowego. No i kolekcji storczyków, które pewnie dawno uschły – opowiada Lesia.

Z granicy odebrał ją przyjaciel, u którego wcześniej umieściła starszą córkę. Waleria skończyła w Kijowie dziewiątą klasę i postanowiła uczyć się dalej za granicą. Przyjeżdżała do Polski na obozy cyrkowe, bo od szóstego roku życia ćwiczyła gimnastykę artystyczną – jeździła na monocyklu, wykonywała program na trapezie, żonglowała. Kiedy miała 13 lat, podczas występu zerwało się koło podwieszone pod sufitem. Dziewczyna uszkodziła kręgosłup, przez rok nosiła gorset, mogła chodzić, ale musiała zapomnieć o akrobatyce. Zapisała się na kurs polskiego.

– Nasza Polska zaczęła się od cyrku, poznałyśmy dzięki niemu wiele miast, mamy tu znajomych. Kiedy Waleria zaczęła u was liceum, przyjeżdżałam co dwa miesiące, spędzaliśmy razem święta. Bywałam na wakacjach, ale nie myślałam, że będę tu żyć i pracować – mówi.

Oliinyk skończyła w Kijowie prawo, pracowała w kancelarii notarialnej, a potem zatrudniła się w gimnazjum jako sekretarka i zaczęła studia pedagogiczne, żeby uczyć historii. Za dwa miesiące miała bronić pracę magisterską. Teraz, kiedy pierwszy szok minął, zgłosiła się do dyrektorki szkoły podstawowej w Zwierzyńcu jako wolontariuszka, a po tygodniu została zatrudniona w charakterze asystentki nauczyciela. W szkole jest 46 uczniów z Ukrainy. Początkowo dzieci polskie i ukraińskie uczyły się razem, ale jest ich tak dużo, że nie mieszczą się w klasach, mają też trudności z językiem. Chodzą wiec do szkoły w systemie zmianowym, lekcje dla Ukraińców zaczynają się o 12.30, wcześniej dzieci dostają obiad. Obiad jest ważny, bo matki żyją w różnych warunkach i nie zawsze mogą coś ugotować. Dzieci mają więc jeden gorący posiłek w ciągu dnia.

Grażyna Kawka, dyrektorka szkoły w Zwierzyńcu, zatrudniła jeszcze dwie nauczycielki z Ukrainy. Uczniowie są w różnym wieku, trzeba było ich podzielić zgodnie z umiejętnościami. Lesia organizuje zajęcia dla nastolatków. Brakuje materiałów po ukraińsku i na razie głównym źródłem dla nauczycielek pozostaje internet.

– Dzieci przychodzą w różnym stanie, niektóre zamykają się w sobie, nie chcą rozmawiać, inne nawiązują przyjaźnie, chcą zapomnieć o przeszłości, ale są też takie, które potrzebują przytulić się do kogoś, kto je zrozumie – opowiada Lesia. – Jest tu rudowłosa dziewczyna z Irpienia. Przyszła do mnie na początku: „Mojego domu już nie ma, my nie mamy do czego wracać”. Po takich rozmowach wiem, że moja praca tutaj ma sens. Że jestem im potrzebna.

Mamo, uratuj psa

Problem adaptacji uchodźców podejmują także naukowcy przyglądający się migracyjnej fali. Dr Karolina Podgórska z UMCS podkreśla, że osoby uciekające z Ukrainy zostaną w naszym kraju na dłużej, więc rząd powinien opracować strategię: jak interweniować na rynku pracy i w służbie zdrowia, a także jak wspomóc edukację dzieci. Na razie nie ma jednak żadnych wytycznych.

– Mieszkamy z mężem w dwóch pokojach, jeden oddaliśmy matce z dwójką dzieci. Zaznaczyliśmy na początku, że będziemy pomagać przez 2-3 tygodnie, na tyle nas stać. Chcieliśmy znaleźć dla Tetiany inne miejsce, ale jak ona poradzi sobie bez języka? Czym zapłaci za mieszkanie? – pyta Barbara z Tomaszowa Lubelskiego.

Tetiana próbowała piec ciasta i torty na zamówienie, w niedużej kuchni kręciła mak, robiła miodowe ciasto ze śliwkami, suszyła bezę. Nie zarobiła nawet na żłobek dla syna. Z wykształcenia jest lekarką: chciała w Polsce nostryfikować dyplom, ale teraz nie ma siły wstać z łóżka, żeby przygotować kolację dla Aloszy. Nie może skupić się na zdalnych lekcjach Oleny. To jej ostatni tydzień w Polsce.


Czytaj także: Tysiące dzieci-uchodźców z placówek oraz rodzin zastępczych trafiło na otwarte serca i otwarte domy. Ale dla niektórych z nich Polska z Ukrainą szykują status „sierot drugiej kategorii”.


 

Postanowiła, że wróci, gdyż od wielu dni nie ma wiadomości od męża, który zgłosił się do obrony terytorialnej. Mieszkali w Buczy, ale dom spłonął podczas bombardowania. Tam nie ma po co wracać. Pojedzie z dziećmi do rodziny, na południe. Pieniądze, które przywiozła ze sobą, szybko stopniały. „Kupuj złoto. Pierścionki i kolczyki zawsze wymienisz na chleb” – mówiła Tetianie od dziecka babcia, która przeżyła II wojnę światową. I Tetiana kupowała, choć nigdy nie pomyślała, że rady babci się przydadzą.

– Tylu ludzi zginęło, a mnie się ciągle śni pies trafiony odłamkiem. Wył z bólu, miał rozszarpany brzuch, ludzie ładowali się do autobusu i nie zwracali uwagi. A moja Olenka w płacz: „Mamo, nie możemy tak jechać, uratuj psa”.

Aleksandra Zińczuk, poetka, redaktorka magazynu „Kultura Enter”, od lat realizuje projekty transgraniczne. Po wybuchu wojny jako wolontariuszka włączyła się w działania Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie. ­Organizuje mieszkania i transport, pomaga w dostarczaniu leków i jedzenia.

– Dla kobiet, które spotykam, najtrudniejsza jest trauma wojenna, tęsknota za domem i lęk o życie najbliższych: mężów, rodziców, którzy musieli zostać w kraju. Towarzyszy im poczucie bezsilności, zagubienia, niepewności. Spotykam kobiety zawstydzone tym, że muszą prosić o pomoc. Większość powinna właściwie skorzystać z profesjonalnego wsparcia psychologicznego, problem w tym, że wstydzą się je przyjąć.

Oddać to, co dostaliśmy

Alona Haleta jest pielęgniarką, ma 36 lat, w Kijowie pracowała w laboratorium, jednak w Polsce zaczęła od sprzątania mieszkań. Przyjechała do Zamościa samochodem z dwójką dzieci i mamą. Po Ukrainie bała się prowadzić, w Polsce jeździ swobodnie.

– Nie znam języka, nie podjęłabym się pracy w zawodzie – opowiada. – Mąż jest informatykiem w zagranicznej firmie, przysyła nam pieniądze na wynajęcie mieszkania i na życie. Sprzątam, żeby nie rozmyślać.

Spotykamy się w kawiarni, co ją wyraźnie krępuje. Rozgląda się niepewnie, jakby nie miała prawa siedzieć w takim miejscu i pić kawy latte. Ma wyrzuty sumienia, że jest bezpieczna, a w kraju ludzie narażają życie. Trzy razy w tygodniu segreguje ubrania dla uchodźców. Nie chce jechać dalej. Wierzy, że wojna szybko się skończy. Że wróci do mieszkania, które niedawno kupili z mężem na kredyt w centrum Kijowa i z takim trudem wyremontowali.

– Mąż mówił: „Będzie wojna, uciekajmy”. Gdybym go posłuchała, byli­byśmy teraz razem. Nie mogłam. Ojciec chorował, pochowaliśmy go 23 lutego, a następnego dnia Rosjanie zaczęli bombardowanie – opowiada Alona.

Czasem spaceruje z dziećmi po rynku Zamościa. Spotyka tam innych Ukraińców, wymieniają pozdrowienia i informacje.


Czytaj także: W dwa tygodnie trafiło do nas więcej uchodźców, niż do Niemiec przybyło przez rok kryzysu po wojnie w Syrii. Niemal połowa uciekinierów z Ukrainy będzie wymagała opieki.


 

Eugeniusz i Olena Filipczuk przychodzą tu trzy razy w tygodniu, towarzyszy im suczka Tessa. Idą też na dyżur do rozdzielającego pomoc klubu harcerskiego Viking. Przyjechali z Kołomyi. Mają dwóch synów: Bogdan jest licealistą i chce zostać lekarzem, Janek chodzi do przedszkola. Choć służby graniczne nie wypuszczają z kraju mężczyzn, Eugeniuszowi udało się wyjechać. Jest na rencie, nie widzi na jedno oko. W Ukrainie był doradcą podatkowym i dobrze mówi po polsku. Chciałby znaleźć pracę w zawodzie. Olena skończyła biochemię i pielęgniarstwo. Zależy jej na nostryfikacji dyplomu, ale nie zna polskiego. Zapisała się na kurs. Podkreśla, że nawet jeśli są trudności, nie można „opuszczać rąk”. No i zawsze może być gorzej, po pomoc zgłaszają się przecież ludzie z Irpienia, Sum, Zaporoża, którzy czasami nie mają nawet szczoteczki do zębów i bielizny na zmianę. Olena pomaga im zebrać te drobiazgi, żeby w nowym miejscu mogli poczuć się choć trochę jak u siebie.

– Chcemy zostać w Polsce, wyrobiliśmy pesele i dokumenty potrzebne do świadczeń socjalnych. Ale bez pracy nie da się żyć, nie można przecież ciągle jeść makaronów i konserw z darów. Teraz nie płacimy za mieszkanie, pomagają Polacy, szczególnie harcerze. Chcemy jednak stanąć na nogi i oddać to, co dostaliśmy – mówi Eugeniusz Filipczuk.

***

Kiedy dzieci zasną i zgaśnie światło w użyczonych mieszkaniach, z kątów wychodzą tęsknoty. Eugeniusz i Olena oglądają zdjęcia domu przesłane przez sąsiadkę, Alona pyta przez telefon męża: „Ile to jeszcze potrwa?”, Lesia tęskni za kijowskim niebem i zapachem karmelu, który docierał do jej okien z fabryki czekolady.

– Kupiłam dwa storczyki, mogę zacząć życie od nowa – mówi jednak na pożegnanie Lesia Oliinyk.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i polonistka. Absolwentka teatrologii UJ i podyplomowych studiów humanistycznych PAN. Z „Tygodnikiem Powszechnym” współpracuje od 2013 roku, autorka reportaży i wywiadów o tematyce społecznej, historycznej i kulturalnej. Laureatka m.in. I nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2022