Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
„Dogadywanie kadrowe”, jak jeden z dziennikarzy nazwał „ustawianie” konkursów, o które podejrzewany jest prezes NIK-u Krzysztof Kwiatkowski, prawie nikogo nie dziwi ani nie oburza. Nawet prof. Magdalena Środa, etyczka z UW, uważa, że cała sprawa jest błahostką, świadczącą co najwyżej o nadgorliwości służb specjalnych, które w imię ślepych przepisów chcą zniszczyć ostatniego być może porządnego polskiego polityka.
Nie rozstrzygam, czy Krzysztof Kwiatkowski rzeczywiście złamał prawo – miejmy nadzieję, że sąd niebawem udzieli odpowiedzi na to pytanie. Opublikowane do tej pory fragmenty podsłuchów pokazują jednak, że prezes NIK-u bez większych oporów „wspierał” bliskich sobie kandydatów. Cóż w tym dziwnego – moglibyśmy spytać? W końcu praktyka „pisania” konkursów pod konkretne osoby, przekazywania im pytań konkursowych lub innych informacji istotnych z punktu widzenia rekrutacji jest już polskim sportem narodowym, a nawet – dorobiła się własnych, całkiem racjonalnych uzasadnień.
Odpowiednie „przygotowanie” konkursu na publiczne stanowisko nie tylko przyspiesza proces wyboru odpowiedniego kandydata, lecz przede wszystkim wspomaga tych, których pracodawca zna i ceni. Tak mówią np. profesorowie uniwersytetów, uzasadniając decyzje o zatrudnianiu własnych uczniów. Konkursy nie mają sensu, tłumaczą – bo częściej przeszkadzają w wyłanianiu najlepszych kandydatów, niż wspomagają ich wybór. Łudzą nas też rzekomą równością szans, za którą tak naprawdę kryje się tylko zbędny formalizm.
Ale może jest w tym metoda? Skoro prezes NIK-u chce powierzyć ważne stanowisko osobie, którą z różnych powodów ceni, może nie należy czynić mu przeszkód? Podobnie – jeśli dany profesor uważa, że jego najlepszym współpracownikiem będzie wykształcony przezeń uczeń, nie ma chyba powodu, by im to utrudniać? Trudno też argumentować, że zatrudnia się ludzi bez jakichkolwiek kompetencji. Kandydat na wysokie, np. dyrektorskie stanowisko w NIK-u musi się legitymować kilkuletnim doświadczeniem i przejść wcześniejsze egzaminy, tzw. aplikację kontrolerską. Podobnie kandydat na adiunkta musi posiadać stopień doktora, zatem przynajmniej w domyśle także jest specem w swoim fachu.
Mimo to – trochę pewnie szukając dla siebie alibi w oczach opinii publicznej – zarówno urzędy państwowe, jak i uniwersytety organizują kolejne konkursy, których celem ma być wyłonienie „najlepszych kandydatów”. Tak naprawdę konkursy nie dają jednak gwarancji, że rekrutacja będzie nie tylko zgodna z procedurami (Kwiatkowski najwyraźniej starał się je obejść), ale nade wszystko sprawiedliwa, czyli taka, w której zwycięży najlepszy. Paradoksalnie wynik konkursu w dużo mniejszym stopniu zależy od jakości kandydatów, w większym zaś od jakości ludzi podejmujących decyzję o zatrudnieniu. Zdarza się zatem, że dzięki konkursom – bez względu na to, czy „ustawionym”, czy nie – pracę rzeczywiście otrzymują najlepsi, ale zdarza się też, że konkursy są tylko zasłoną dymną skrywającą zupełnie przeciętnych kandydatów.
Skoro zaś ciągle nie udaje się nam wyplenić z urzędów nominatów partyjnych, a rekrutacja na stanowiska nauczycieli akademickich niewiele ma wspólnego z równością szans, może powinniśmy zrezygnować z konkursów i wrócić do idei wszechstronnych lub kierunkowych egzaminów na wybrane stanowiska? Na te wysokie, powiązane z dużą odpowiedzialnością, w przypadku urzędników, ale także te decydujące o kierunku kariery naukowej, jak np. stanowiska adiunktów. W Polsce nadal kariera urzędnika lub naukowca nazbyt często wiąże się głównie z posiadaniem wysokiego kapitału społecznego lub materialnego zamiast kapitału intelektu lub kompetencji. ©