Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przy urnie z prochami prezydenta Gdańska przemawiało wiele osób. Mówili przyjaciele i mówili ci, których piastowany urząd obligował do zabrania głosu. Jedni mieli tekst starannie przygotowany, nawet napisany, inni raczej improwizowali. Słuchaliśmy w skupieniu. Było to obcowanie z tym, którego postać była w tych dniach obecna w myślach wszystkich Polaków: wszyscy chcieliśmy zrozumieć znaczenie tej śmierci. Kiedy, jako kolejny mówca, stanął przed zgromadzonymi o. Ludwik Wiśniewski, w kościele zrobiło się jednak zupełnie cicho. Rodzina Pawła Adamowicza wcześniej poprosiła go o homilię, jednak tę chciał wygłosić gdański arcybiskup, co z racji pełnionego urzędu było całkiem zrozumiałe. O. Ludwik, jak przypuszczam, w przemówieniu podzielił się tym, co zamierzał powiedzieć w homilii.
O. LUDWIK WIŚNIEWSKI: OSTRZEGAM
Zarzucono mi, że swoim wystąpieniem na pogrzebie prezydenta Gdańska dzielę Polskę i mówię głosem jednej strony. To nieprawda >>>
Kiedy zakończył inwokacją do Matki Bożej, patronki kościoła, wszyscy zgromadzeni spontanicznie wstaliśmy z miejsc i słowa zakonnika przyjęli długimi oklaskami, pierwszymi w trakcie tych żałobnych uroczystości. Choć przecież to, co mówił, prawie nie odbiegało od tego, co starali się powiedzieć inni – więc wyjaśnienia genezy spontanicznej reakcji sama zawartość przemówienia nie tłumaczy dostatecznie.
Czym tak poruszył zgromadzonych? Tego dotyczyło moje niewczesne pytanie, na które jedyną odpowiedzią było jego zdumione spojrzenie. Zrozumiałem wtedy, że on tego nie „robi” , bo tego się zrobić nie da. Trzeba po prostu być ojcem Ludwikiem.
Iluż z nas, przemawiających publicznie, przygotowując swoje wystąpienia poddaje się presji pytania: „jak to przyjmą?”. Otóż o. Ludwik nie zastanawiał się nad tym ani przez chwilę – jestem przekonany. Medytując, co ma powiedzieć na tym niezwykłym pogrzebie, zajrzał w swoją zbolałą duszę. Mówiąc, dzielił się swoim bólem i przerażeniem. Choć o tym, że trzeba skończyć z językiem nienawiści, wspomnieli niemal wszyscy, tylko jemu głos się załamał, kiedy mówił o bezpodstawnych oskarżeniach. Stał przed nami człowiek szczerze zbolały naszym losem. Nie socjolog, politolog, polityk, działacz, ale człowiek widzący otchłań zła, które się kryje w każdej z wymienionych jego postaci. I człowiek, który wierzy, że nazywając zło po imieniu, poruszy sumienia i zmieni bieg historii.
Nie pierwszy raz tak właśnie brzmiał głos o. Ludwika. Jego kolejne artykuły w „Tygodniku Powszechnym” były jak głos proroków, którzy piętnowali, ostrzegali, nawoływali do przemiany. Ileż to razy ich głosu nie słuchano, ileż to razy kazano im milczeć i próbowano zmusić do milczenia, uznając tym samym siłę ich słów. Ileż razy się okazywało, że nawet jeśli stracili życie, ich słowa nadal żyły.
Nieco się zapędziłem. Nie mam przecież zamiaru z o. Ludwika robić proroka Jeremiasza. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że mało jest księży, których Polacy słuchają z tak wielką uwagą. Mówią do nas wybitni kaznodzieje, teologowie, asceci, przemawiają do nas biskupi, w listach pasterskich i osobiście, płynie do nas mnóstwo słów z rozgłośni katolickich lub tych, które się za katolickie uważają. Jednak głos tego dominikanina, wychowawcy kilku pokoleń dobrych ludzi, wśród nich się wybija. ©℗