Sny o potędze w sadzawce

Zamiast pikiet protestacyjnych przeciwnicy instalacji Jerzego Kaliny sięgnęli po memy i śmiech. Ale „beka” równie skutecznie zakłóca myśl, jak skandowanie „tu jest Polska!”.

05.10.2020

Czyta się kilka minut

Instalacja Maurizia Cattelana „Dziewiąta godzina”, Galeria Zachęta, Warszawa, grudzień 2000 r. / ARTUR PAWŁOWSKI / REPORTER
Instalacja Maurizia Cattelana „Dziewiąta godzina”, Galeria Zachęta, Warszawa, grudzień 2000 r. / ARTUR PAWŁOWSKI / REPORTER

Skręcam w masywną bramę i staję zdziwiony. Na zdjęciach, których pełno w internecie, wszystko wygląda o wiele bardziej imponująco. W naocznej rzeczywistości figura Jana Pawła II na tle monumentalnej architektury Muzeum Narodowego wydaje się nikła i mizerna.

Gdy podejść bliżej, okazuje się, że w basenie fontanny nie ma krwawej wody, tylko taka jak zawsze – brudnozielonkawa. Czerwień pochodzi z plastikowej płachty, którą wyłożono dno. Nie wiem, czy tak ją ułożono, czy to efekt działania wiatru i wody, ale płachta wybrzusza się, tworząc na powierzchni nieregularne „kamyki”, kojarzące się z ogrodową sadzawką.

Stojący pośrodku basenu papież ma nienaturalnie zacięty i zarazem smutny wyraz twarzy. Jakby został siłą zmuszony do robienia czegoś, czego bardzo nie chce. Nawet jego ręce dźwigające głaz wydają się zniechęcone – mam wrażenie, że najchętniej opadłyby swobodnie i zostawiły ten absurdalny kamień, który chyba przenoszą przez czerwoną wodę. Wszystko, co napisano i co oplotło się dookoła tej kompozycji, wydaje mi się nagle mocno nieadekwatne. A przecież jest realne i to chyba bardziej niż ona sama. To, co widzę, to nie „Zatrute źródło” Jerzego Kaliny, ale zaledwie początek całego splotu wydarzeń, któremu przynależy ta nazwa.

Zaczęło się jeszcze przed oficjalnym odsłonięciem instalacji. Gdy tylko ją ustawiono, rozszalała się memoburza. Papież Kaliny stawał się Pudzianowskim, Super­manem, bohaterem fantasy. Dźwigał kremówkę. Rzucał kamieniem w uciekający tłum i w modlących się liderów PiS. Albo po prostu ogłaszał, że „nie chce ziemniaczka”. Obok memów pojawiały się liczne przewrotne interpretacje, na różne sposoby negujące sens i wartość instalacji.

Gdy w końcu doszło do jej uroczystego otwarcia, nawet oficjele, którzy go dokonywali, wydawali się nieco zakłopotani. Skala i rodzaj reakcji chyba przerosły największe obawy. A i dla wyznawców dominującej narodowo-katolickiej narracji ten dziwny papież wcale nie jest tak łatwy do przyjęcia i akceptacji. Sztuka znów wymknęła się spod kontroli i pokazała język ornamentatorom. Ze sztuką trzeba uważać, nawet wtedy, gdy artysta wydaje się do szpiku lojalny.

Barometr

Jerzy Kalina od początku swojej kariery często i z niezłym skutkiem sięga po strategie i zabiegi neoawangardowe, ustawiając jednak ich wektor w stronę przeciwną do sztuki „krytycznej”. Ta z zasady wymierzona jest w utrwalone wzorce postępowania, tradycyjne modele życia indywidualnego i społecznego, w przyjęte hierarchie wartości.

Tymczasem Kalina reprezentuje postawę ortodoksyjnie konserwatywną, w ostatnich latach na dodatek demonstracyjnie zgodną z bieżącymi diagnozami PiS i hierarchii Kościoła. Wprowadza to dość zasadnicze zakłócenie w klarowną linię podziału, według ­której po jednej stronie mają być ideowi i ­artystyczni ­tradycjonaliści, a po drugiej – ludzie reprezentujący otwartość na innowację i odmienność zarówno w sztuce, jak i w życiu. Niby wiadomo, że ten podział jest fałszywy, ale w praktyce ta wiedza niekoniecznie się ujawnia.

Widać to było także w medialnych komentarzach do „Zatrutego źródła”. W sposób typowy dla współczesnej kultury krótkiej pamięci pisano i mówiono o Jerzym Kalinie niemal wyłącznie jako o autorze pomnika smoleńskiego na placu Piłsudskiego oraz sztandarowym artyście PiS-owskim. Jednocześnie wielu komentatorów sprawiało wrażenie, jakby w odniesieniu do instalacji przed ­Muzeum Narodowym nie warto było ­stosować tych samych narzędzi interpretacyjnych, które natychmiast są uruchamiane w przypadku dzieł „eksperymentalnych” i „krytycznych”.

Szczególnie niesprawiedliwe wydało mi się wyrwanie „Zatrutego źródła” z kontekstu twórczości Kaliny, dla której kluczowe znaczenie ma aspekt działania, czasowości i performatywności. To sam twórca oraz przedstawiciele Muzeum Narodowego musieli przypominać, że instalacja nie jest żadnym pomnikiem, że stanowi rodzaj interwencji w określoną przestrzeń, że czas oraz reakcje odbiorców to ważne aspekty jej funkcjonowania.

Jeśli mamy o „Zatrutym źródle” mówić uczciwie i rzetelnie, to te wszystkie aspekty trzeba wziąć pod uwagę, analizując nie tylko samo dzieło, ale cały wir wywołanych przez nie reakcji i kontrakcji, do których należy także jednoznacznie doraźna, a intelektualnie mało satysfakcjonująca autointerpretacja twórcy. Najnowsza praca Jerzego Kaliny (tak jak i wiele poprzednich) nie jest daną raz na zawsze strukturą, ale wydarzeniem, czy raczej ciągiem wydarzeń (jeszcze nieskończonym), których sens nie polega na tym, że artysta i jego polityczni i ideologiczni sponsorzy zaplanowali zainstalowanie jakiegoś zespołu znaczeń, lecz na tym, co ich interwencja wydobyła, ujawniła i ustanowiła.

Dokładnie tak mówił o swojej twórczości sam Kalina w wywiadzie dla „Więzi” w roku 1999: „Nawet gdy się zakłada autonomiczną wizję, nie można całkowicie odseparować się od tego, co dzieje się między ludźmi. Odczuwam konieczność wejścia w relacje z drugim człowiekiem, moje akcje są zdeterminowane rzeczywistym miejscem i czasem. Uważam, że performance, happening czy akcja nie mają sensu, jeśli nie odwołują się do aktualnej sytuacji i do bieżących zdarzeń. Zawsze byłem barometrem naszych duchowych czasów, na wiele wydarzeń reagowałem bezpośrednio, większość moich realizacji nawiązuje do kardynalnych spraw Polaków”.

Jak więc już się pośmiejemy z memów, zróbmy krok do tyłu i popatrzmy, co tym razem ten barometr pokazuje.

Po dziewiątej

Wśród typowych strategii sztuki współczesnej, które Kalina wykorzystuje, jest intertekstualność, czyli podejmowanie gry zapożyczeń, polemik i przesunięć odnoszących się do dzieła czy dorobku innego artysty. W przypadku „Zatrutego źródła” partner tej gry jest oczywisty i przywoływany wprost: to rzeźba-instalacja włoskiego twórcy Maurizia Cattelana „La Nona Ora”, a także to, co się wokół niej w Polsce wydarzyło. Podkreślam: partnerem interakcji nie jest samo dzieło, ale jego ustanowiona wydarzeniowo wersja, rodzaj piętna wytworzonego w wyniku określonych interpretacji i działań. Ich sekwencję i sensy warto przypomnieć, bo to wobec nich pozycjonuje się wydarzenie zainstalowane przed Muzeum Narodowym w Warszawie.

Centralnym elementem pracy Cattelana, pokazanej po raz pierwszy w 1999 r., jest naturalnej wielkości, hiperrealistyczna figura papieża Jana Pawła II powalonego na ziemię i przygniecionego przez meteoryt. Oryginalnie umieszczona pod szklanym sufitem i w otoczeniu fragmentów rozbitego szkła, sugerowała, że papież został przewrócony i przygnieciony przez kamień, który spadł z nieba.

Z kolei tytułowa „Dziewiąta godzina” nawiązywała oczywiście do Pasji i do najciemniejszego jej momentu – pory cierpienia i zwątpienia, gdy umierający Chrystus zawołał: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił”. Te wzajemnie nachodzące na siebie odwołania i tropy powodowały, że instalacja była i jest interpretowana na bardzo różne sposoby. Są tacy, który twierdzą, że to praca ukazująca upadek Kościoła, niepotrafiącego sobie poradzić z wyzwaniami współczesności. Inni, w tym sam twórca, sugerowali raczej, że jest to wyraz współczucia dla po ludzku słabego papieża, który mimo wszystko pozostaje wierny swojej misji (za taką interpretacją miała przemawiać siła, z jaką mimo upadku papież trzyma w rękach krzyż).

Włoski krytyk sztuki i kurator Massimiliano Gioni, dawny współpracownik Cattelana, zwracał w tym kontekście uwagę, że „w chrześcijaństwie i w katolicyzmie nie ma niczego bardziej świętego niż cierpienie i niczego cenniejszego niż ukazanie ludzkiego wymiaru tego, co święte, a »La Nona Ora« z pewnością to czyni. (...) Dla wielu komentatorów, także spośród duchowieństwa, dzieło to stanowi przypomnienie człowieczeństwa i kruchości, od których nie jest wolny nawet najwyższy autorytet religijny, a patrząc szerzej – także przypomnienie człowieczeństwa Boga” (za portalem artsy.net).

W Polsce jednak debatę wokół „Dziewiątej godziny” zdominowała zupełnie inna interpretacja. Wystawiona w 2000 r. w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta praca Cattelana wzbudziła gwałtowny protest środowisk i działaczy prawicowych, którzy uznali ją za profanację postaci Jana Pawła II. W ramach głośnej interwencji dwoje ówczesnych posłów Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, Halina Nowina Konopka i Witold Tomczak, dokonało swoistej rekompozycji rzeźby: podnieśli kamień przygniatający papieża i usiłowali postawić jego figurę.

Co ciekawe, sam Cattelan zareagował na tę interwencję w zgodzie z przekonaniem o wydarzeniowym charakterem sztuki współczesnej, interpretując ją jako „odwrócony cud” – ocalenie papieża, które nie przyszło z nieba, ale z ziemi, ze strony ludzi.

Słowo i kamień

Nie wiem, czy Maurizio Cattelan widział lub zobaczy polemizującą z jego instalacją propozycję Jerzego Kaliny. Zapewne jednak zdziwiłby się słysząc, że dla jej twórcy zasadnicze znaczenie ma sprzeciw wobec ukazania kruchości i śmiertelności papieża.

Według relacji portalu Onet.pl Kalina, przyznawszy włoskiemu koledze prawo do własnej wizji, dodał, że jako człowiek wierzący nie zgadza się, „żeby w moim kraju, gdzie poczęła się idea nowej Polski, po odzyskaniu niepodległości, uśmiercano naszego głównego pasterza. Zbyt wiele trudu i ofiar poświęciliśmy dla odzyskania godności i wolności, by obojętnie przyglądać się postępującej destabilizacji życia społecznego i destrukcji naszego kraju”, czego przejawem mają być „barbarzyńskie” zdaniem artysty akcje działaczy LGBT+ wieszających tęczowe flagi na warszawskich pomnikach, na czele z pomnikiem Chrystusa przed kościołem św. Krzyża.

W istocie więc Kalina nie polemizuje z Cattelanem, lecz raczej używa jego instalacji jako narzędzia polemiki z jasno zdefiniowanym przeciwnikiem ideologicznym. Jednocześnie kontynuuje niejako i przenosi w pole sztuki niezrealizowany do końca akt performatywny naszych posłów i „ocala” Jana Pawła II przed śmiercią i upadkiem. Idzie nawet dalej: nie tylko uwalnia papieża od brzemienia meteorytu, ale ukazuje go jako tego, kto sam się najwyraźniej spod niego wyzwolił (albo w ogóle nigdy pod nim nie upadł) i teraz trzyma go na wyciągniętych ramionach.


Czytaj także: Piotr Kosiewski: Więcej niż kolejna szlachetna porażka


W stulecie urodzin Karola Wojtyły wierny polskiemu Kościołowi artysta ustawił przed Muzeum Narodowym figurę negującą to, co w życiu Jana Pawła II było najbardziej ludzkie – jego śmiertelność. Podniósł go z martwych, by przemienić postać człowieka, kiedyś niosącego słowo i ofiarującego chleb, w figurę siłacza niosącego kamień.

To właśnie w sieci, która już się oplotła wokół „Zatrutego źródła”, wydaje mi się najważniejsze: wyobrażenie niepodlegającego śmierci mocarza i władcy jako fantazmat, który wyparł, przejął i przesłonił w oficjalnym kościelno-państwowym dyskursie i takiejż ikonografii obraz papieża-człowieka, dominujący w okołopapieskim imaginarium za życia Jana Pawła II. Oczywiście i wówczas pojawiały się wizerunki heroiczne i figury prorockie, a wielu ludzi, nie tylko związanych z Kościołem, zżymało się na nadmierną skłonność do papieskich anegdot i kremówek. Ale także przy udziale i za sprawą Jana Pawła II w przestrzeni społecznej przeważał jego obraz jako kogoś bliskiego: naszego brata i ojca, który choć przecież uznawany i nazywany „świętym”, był i pokazywał się jako jeden z nas, dzielący nasze doświadczenia, także te bardzo ludzkie, codzienne.

Pod koniec życia to kruche człowieczeństwo papieża z jego własnej woli nie było usuwane z pola widoczności, ale wręcz wystawiane, jako szczególna wartość, stając się wielką i mądrą prowokacją, skandalem w oczach świata.

Dziś z tego wielkiego papieskiego przedstawienia nie pozostało niemal nic. Kilkanaście lat temu na narzekania, że polscy katolicy nie znają, więc i nie słuchają nauczania „swojego” papieża, można było odpowiadać (i ja tak czyniłem), że nadal oddziałuje dzieło jego życia – ucieleśniony i spełniony performans przemiany spadkobiercy i aktora romantycznych scenariuszy, który stał się papieżem, a potem świętym, nie gubiąc swojego człowieczeństwa i nie skrywając swojego cierpienia, ale ofiarując je, także jako przedstawienie i dramat. Dziś nawet mnie wydaje się to niemożliwe.

I właśnie to, że ten papieski performans został przez polski Kościół i wspierających go polityków zanegowany i zarzucony, pokazuje „Zatrute źródło”. Jeśli praca Kaliny rzeczywiście jest barometrem, to sygnalizuje i ujawnia proces, który toczy się w Polsce od lat i który polega na radykalnym odrzuceniu wartości ofiary, cierpienia i uniżenia, a więc tego, co wydawałoby się podstawą chrześcijaństwa.

Znaki tego procesu spotkać można na każdym kroku, przede wszystkim w natrętnie wręcz powracającej retoryce wojennej i przejawach władającej oficjalną narracją polskiego Kościoła wyobraźni militarnej. Ten Kościół jest na wojnie, w jego „szeregi” wstępują coraz to nowi „rycerze” (także oficjalnie noszący takie miano), gotujący się do rozprawy z siłami wrogich „ideologii”.

Nie jest to przy tym już żadna „oblężona twierdza”, która jedynie broni się przed atakami. To oddziały gotowe same rozpocząć „święty bój” w przekonaniu, że Polacy są narodem wybranym już nie do obrony chrześcijaństwa, ale do rozpoczęcia zwycięskiego kontrnatarcia, rekonkwisty Europy.

Wielkość Polski – to mit współtworzony zgodnie przez Kościół i obecne państwo – nie opiera się na gospodarce, kulturze, etyce. Ma charakter militarny i bojowy, a wiąże się wprost z wiernością kontrreformacyjnej jeszcze ideologii katolickiego rycerstwa. Przez wieki przynosiła ona ofiary i wyrzeczenia, ale teraz nadszedł czas potęgi. Wielka Polska Katolicka jest gotowa odzyskać Europę i zaprowadzić w niej rządy Chrystusa Króla. Nie tego chudego i frasobliwego, który zwykł siadać – wciąż możemy go tam spotkać – przy rodzimych miedzach, ale tego zawsze zwycięskiego dowódcy, mocarza i władcy.

Nie zgadzam się więc z tymi, którzy twierdzą, że instalacja Kaliny to kicz rozumiany jako produkt pozbawiony znaczenia i wyrazu, przymilnie banalny i letni. „Zatrute źródło” powinno być potraktowane poważnie, bo jest artystyczną realizacją pragnieniowej fantazji wychwyconej z energii społecznych. Jerzy Kalina jako prawdziwy artysta pozostaje wierny swojemu credo, nawet jeśli jako partyjny propagandzista mówi coś zupełnie innego.

I właśnie jako artyście jestem mu wdzięczny, że tak jednoznacznie wydobył tę pokusę mocy, która w sposób oczywisty, ale rozproszony, jest w polskim Kościele obecna. Choć sama instalacja rozczarowuje, to jako interwencję uważam ją za skuteczną i fortunną, właśnie dlatego, że wywołuje intensywną dyskusję, ujawnia i skupia uwagę na czymś, co może wolałoby pozostać ukryte. Stojąc przy „Zatrutym źródle” mogę sobie jaśniej uświadomić, co sprawia, że z tym „papieżem” nie chcę mieć nic wspólnego.

Odwracam się od kamienia, plastikowej czerwieni i figury, od gmachu Muzeum. Przekraczam masywną bramę i wchodzę między ludzi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2020