Słowa piromana

John Lennon był tak przejęty swoim literackim debiutem, że na wieczorze promocyjnym – on, urodzony gaduła i zwierzę sceniczne – nie wydusił z siebie ani słowa.

30.11.2020

Czyta się kilka minut

John Lennon, Szwajcaria, 1965 r. / TONY EVANS / GETTY IMAGES
John Lennon, Szwajcaria, 1965 r. / TONY EVANS / GETTY IMAGES

Działo się w Izbie Gmin, czerwiec 1964 r. Poseł z okręgu Uxbridge wystąpił z zapytaniem do ministra edukacji. „Wpadła mi do rąk książeczka niejakiego Johna Lennona, który ponoć cieszy się popularnością wśród młodzieży”. Poseł zajrzał do rzeczonej książeczki. U jej autora, chłopaka z prowincji, dostrzegł zainteresowanie językiem i literaturą, ale także żałosne luki w wykształceniu. Pisanie przychodzi mu z trudem, błąd na błędzie siedzi i błędem pogania. To półanalfabeta. „Pytam – kończy poseł – jak to świadczy o poziomie edukacji w Liverpoolu? Do jakiej on szkoły chodził?”.

Nie zamierzam bronić brytyjskiego szkolnictwa z lat 50. Tu tylko spieszę donieść, że opłakane skutki jego niewydolności możemy dziś, ku czytelniczej uciesze, przeczytać po polsku.

Skórki od banana

W czterdziestą rocznicę śmierci Johna Lennona ukazuje się w Polsce zbiór jego prozy, wierszy i rysunków. Tom zbiera teksty i rysunki z trzech książek. Dwie wydano za życia Lennona, pierwszą w 1964 r., drugą rok później (przed laty tłumaczył je u nas Robert Stiller); trzecią zaś, złożoną z pozostałych po autorze tekstów i fragmentów autobiografii, opublikowano już po jego śmierci.

Dziwne to książki, dalekie od tego, czego moglibyśmy się spodziewać po muzyku rockowym. „Ubrudziłem się 9 podzielnika 1940 r., kiedy Maziści spłaszczali na nas plomby na rozkaz Gadolfa Chwyt-nera” – pisze w pierwszym zdaniu Lennon i od razu widać, że to piroman języka. Spod słów, poprzekręcanych i rozbitych, co rusz dobywa się głos prześmiewczy i wywrotowy, który jątrzy i burzy, niwelując szansę powiedzenia czegokolwiek serio. Ofensywna niedojrzałość toczy tu zwycięską walkę z dorosłością i powagą. To język, któremu Lennon każe iść po drodze usłanej skórkami od banana.

Figury, jakie język na tych skórkach odstawia, to błazeński balet. Mogą to być hołubce, w których efekcie słowo ulega wewnętrznemu przetasowaniu, a wtedy czytamy, że ktoś „zaparszał do środka”. Mogą to być zderzenia czołowe, kiedy nakładają się na siebie dwa słowa, a wtedy głową miasta staje się „gburmistrz”, pewna dama zaś wypija „trupiznę”. Mogą to być przesłowienia, w których odzywają się błędnie dobrane wyrazy, a wtedy czytamy o stole stojącym na wprost „dużego okonia”. Mogą to być wreszcie podmianki, gdy jedno słowo podszywa się pod drugie, brzmiące niemal identycznie, choć znaczeniowo odległe, jak w tym okrzyku z bocianiego gniazda: „Widzę lont!”. Mówiąc inaczej: ten liverpoolski analfabeta sadzi nam tu kontaminacjami, malapropizmami, homofonami, kalamburami.

Nikomu, kto czytał „Alicję w Krainie Czarów”, ten język nie będzie obcy. Lennon czerpie inspirację z twórczości matematyka z Oksfordu, który w Dżabbersmoku powołał do życia językowego potwora: „było smaszno, a jaszmije smukwijne / świdrokrętnie na zegwniku wężały, / peliczaple stały smutcholijne / i zbłąkinie rykoświstąkały” (cytuję w przekładzie Macieja Słomczyńskiego). Humpty Dumpty, wyjaśniając Alicji dziwaczny poemat, nazywa takie słowa walizkami („portmanteau”), do których można zapakować kilka znaczeń. Lennon w szkole wiele nie czytał, ale „Dżabbersmok” przeorał mu lewą półkulę, odpowiedzialną za mowę. Już jako nastolatek takim właśnie językiem pisał absurdalne dykteryjki w pisemku „Skowyt Codzienny”, dorzucając do swoich inspiracji liverpoolski humor językowy i miejscowy dialekt, zwany scouse. Potem doszła fascynacja absurdalnym humorem Spike’a Milligana, bez którego nie byłoby Beatlesów (jakich znamy), ani Latającego Cyrku Monty Pythona.

Majstrujmy!

Lennon nie spadł więc z nieba. Wspólniczką była mu angielszczyzna. Trudno o bardziej matematyczny język. Wydawałoby się, że brak w nim miejsca na dowolność, kaprys czy fantazję. Układ czasów w angielskim to prawdziwa tablica Mendelejewa, w której mieszczą się trzydzieści dwa czasy, z czego kilka to czasy potencjalne, które zbudować i którymi posługiwać się można, ale których żaden Anglik nie zastosuje.

Czasy możliwe, a nieistniejące – czy to nie perwersja? Stały szyk w zdaniu, brak fleksji, dominacja wyrazów jedno- lub dwusylabowych – wszystko to zamienia angielszczyznę w cyfrową matrycę logiczną, której działanie odpowiada stereotypowemu obrazowi Anglików: flegmatycznych, powściągliwych, zdroworozsądkowych. A jednak właśnie w języku angielskim, z pewną pomocą sąsiadującej z Brytanią wyspy, zrodziła się i osiągnęła szczyty poetyka absurdu. Choć odnajdziemy ją także w innych kulturach, to w angielszczyźnie dokonywano najgłośniejszych bodaj purnonsensownych zabiegów na słownictwie, składni i semantyce, to w niej na nice wywracano język. Jakby jej analityczny chłód był dla pisarzy prowokacyjnym wyzwaniem nie do zlekceważenia.

Nic więc dziwnego, że to literatura tego języka wydała „Alicję”. Ale Lewis Carroll to oczywiście nie jedyny anglojęzyczny pisarz, który takie językowe prestidigitatorstwo uprawiał. Siedzę w tej chwili nad przekładem krótkiej prozy Jamesa Joyce’a, w której autor „Ulissesa” wychwala pod niebiosa talent pewnego irlandzkiego tenora. Opisując jego występ w „Wilhelmie Tellu” Rossiniego, Joyce pisze, że tenor „nacięgciwia płuck: nadlatuje strzelnuta”, a widząc go w roli Samsona w operze Saint-Saënsa, tak go opisuje: „oczodoły ma próżne, filistęchłe, daliliowo białe, jego żychwa jakby krzyż dźwigał”. Nie trzeba znać kontekstu tej Joyce’owskiej prozy, by dopatrzeć się tu Filistynów, Dalili i historii o szczęce.

Czy zmierzam do tego, by zasugerować, że Lennon to spadkobierca Joyce’a? Kiedy ukazała się jego pierwsza książka, recenzenci rzeczywiście przywoływali wielkiego Irlandczyka. Jedynym, któremu ta paralela wydawała się naciągana, był sam Lennon. Joyce’a nie czytał, kupił egzemplarz „Finnegans Wake”, kiedy mu to powinowactwo wytknięto. Zapuścił żurawia. „Odkryłem ojca”, przyznał, i drugi tom pisał już z Joyce’em za plecami. „I choćbym brodził ziemną drabiną, z łosiem nie uklęknę”. Nie twierdzę, że pisarstwo Lennona z Joyce’a się wywodzi, ani tym bardziej, że jest z nim spowinowacone. Zwracam uwagę na sprzyjający językowemu rozprzężeniu klimat, który wiążę z naturą angielszczyzny, a który ujawnia się w tekstach anglojęzycznych pisarzy, Carrolla, Leara, Joyce’a czy właśnie Lennona.

Jeśli nie liczyć pośmiertnie wydanej książki, proza, wiersze i rysunki Lennona pochodzą, i to jest dopiero niebywałe, z okresu Beatlesowskiej przed-dojrzałości. To jeszcze Beatlesi w mundurkach, nagrywający trzyminutowe piosenki, z banalnymi na ogół słowami. Dwudziestotrzyletni Lennon, tak kreatywny w pisanych do szuflady odlotowych prozach i wierszykach, śpiewał wtedy z kolegami, że „chciałbym trzymać cię za rękę”.

Musiało minąć trochę czasu, by ­Beatlesi zainteresowali się Bobem Dylanem i zaczęli w słowie majstrować. Musiało minąć jeszcze więcej czasu, zanim sięgnęli po halucynogeny, rozprzęgli zmysły i uwolnili wyobraźnię, zaskakując słuchaczy językowymi kreacjami, jak choćby w wersie o „dziesięciu tysiącach dziur w Blackburn, Lancashire, które, choć małe, ktoś musiał policzyć, i teraz wiadomo, ile dziur potrzeba, by wypełnić nimi królewską filharmonię”. Potem był krok dalej, werbalna akrobatyka Lennona w „Jestem morsem”, „Szklanej cebuli” czy „Szczęście jest ciepłą strzelbą” i finalna, bezwstydnie niedorzeczna pseudo­włoszczyzna na „Abbey Road” (1969): „mundo paparazzi mi amore cecci verdi parasol”.

Śmiech, utrata

Lennon literat miał być, jak chcą niektórzy, odpowiedzią na Dylana poetę. O ile Dylan chodził w glorii artysty od słów, o tyle Beatlesi, których muzykę porównywano w zachwycie do pieśni Schuberta, za utalentowanych literacko nie uchodzili. Wątpię, czy rzeczywiście za wydaniem książek Lennona kryła się rywalizacja z amerykańskim bardem. Ciekawsze jednak jest to, że w tamtych młodzieńczych czasach wydanie książki uważano, nawet w kręgu gwiazd rocka, za ostateczną nobilitację – można było sprzedawać płyty w kosmicznych nakładach, ale dopiero książka czyniła z rockmana artystę, dawała mu przepustkę do panteonu kultury. Lennon był tak przejęty swoim literackim debiutem, że na wieczorze promocyjnym – on, urodzony gaduła – nie wydusił z siebie ani słowa. W jednej ze scen w filmie „Help!” podchodzi do biblioteczki, długo szuka i spośród setek książek wybiera jedną, swoją, idzie z nią na kanapę i zagłębia się w lekturze. Artysta spełniony.

Czym są te książki Lennona? Wygłupy uczniowskie, niewiele różniące się od domalowywania wąsów na zdjęciach nielubianych nauczycielek? Pełne językowego polotu i dezynwoltury parodie pod patronatem Carrolla i Joyce’a? A może też, jak sądzę, przejaw antyautorytarnego temperamentu chłopaka z prowincji, świadomego klasowych uwarunkowań, norm i uprzedzeń, z jakimi przyszło mu się mierzyć?

Ofiarą jego prześmiewczych opowiastek padają nobliwe instytucje, filary mieszczańskiego porządku: szkoła, rodzina, kościół, klasa polityczna, kanoniczna literatura, media, tzw. królewska angielszczyzna. Niby to błaznując, przygląda się ówczesnej scenie politycznej. Harolda Wilsona, który w 1964 r. przejął ster labourzystowskich rządów, przypomni w „Co zaszło w jurnach wyskrobczych”. Christine Keeler, której symultaniczny romans z brytyjskim ministrem i radzieckim agentem doprowadził do największego skandalu lat 60., przypomni w „Liście”. Gdzie indziej zaś zapyta: „Dlaczego to Prawident dźwi Gol i doker Adyndauer tak się zaprzyjaźnili?”.

Jest też inny wymiar tych prześmiewczych tekstów. To dzieła młodego człowieka, którego ojciec poszedł w siną dal, gdy chłopak miał cztery lata, a matka, zanim zginęła tragicznie, oddała syna siostrze na wychowanie. Lennonem wracającym do lat dzieciństwa kieruje uczucie dalekie od nostalgii: wyśmiać wszystko, co straciłem. Wyśmiać matkę („dziwkuję ci, metko najdroższa”), wyśmiać „naszego tatę” („uwiędły ty pajacu”) – żeby mniej bolało. Ale też wyśmiać tych, co cierpią, słabszych i bezbronnych – na koncertach w tamtym czasie lubił udawać osobę z porażeniem spastycznym. To nastawienie ujawnia się w jego książkach, bezlitosnych i zabawnych zarazem. Czarny humor działa tu trochę jako pancerz („ludzie mówią, że przyszliśmy na gotowe, nie wiedzą, jak bardzo się boimy”), a trochę jako gest sprzeciwu wobec narzucanych mu zasad poprawnego zachowania.

Po dwóch książkach Lennon już więcej za życia nie opublikował. Jego językowa inwencja przeniosła się do tekstów piosenek. Jego zaczepna nonszalancja wobec autorytetów objawiła się w prowokacyjnym stylu życia. Późniejsze skandale Lennona – nagie zdjęcia na okładce płyty, wypowiedź, że Bea­t­lesi są popularniejsi od Chrystusa, protest antywojenny przeprowadzony w hotelowym łóżku – widziałbym jako przedłużenie jego językowej piromanii. Być może dlatego jego książki odłożono na półkę. Dziś mamy je po polsku, dzięki inwencji Filipa Łobodzińskiego, który jak Jakub z aniołem mocował się z oporną wobec angielskich harców polszczyzną i wygrał. Kto ciekaw rezultatów, niech czyta i „niech Bóg ma go w swoim opiekaczu”. ©

John Lennon PRZESTWORZONE RZECZY, przeł. Filip Łobodziński, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2020