Serce biegacza

„Jeśli brak ci dyscypliny, zawsze będziesz niewolnikiem nastrojów i pragnień” – twierdzi Eliud Kipchoge, pierwszy człowiek, któremu droga do wolności na trasie maratonu zajęła mniej niż dwie godziny.

21.10.2019

Czyta się kilka minut

Po najszybszym biegu: Eliud Kipchoge, Wiedeń, 12 października 2019 r. / CHRISTIAN BRUNA / EPA / PAP
Po najszybszym biegu: Eliud Kipchoge, Wiedeń, 12 października 2019 r. / CHRISTIAN BRUNA / EPA / PAP

Chodzi o dystans 42 kilometrów i 195 metrów. Choć odległość między Atenami a miejscowością Maraton, którą 12 września 490 r. p.n.e. pokonał niejaki Filippides, wynosi niespełna 38 kilometrów, to przecież bieg maratoński nie jest rekonstrukcją tego wydarzenia.

Cała trudność maratonu bierze się stąd, że rywalizacja odbywa się na dystansie jedynie 42 kilometrów – dostatecznie krótkim, by biec go szybko i toczyć z innymi zawodnikami rywalizację o sekundy, i zarazem na tyle długim, by w czasie takiej próby otrzeć się o granice fizjologicznej i psychologicznej wytrzymałości.

Obowiązują trzy fundamentalne zasady: trening, odżywianie i kontrola tempa. Jeśli w miesiącach poprzedzających start nie wytruchtało się po kilkadziesiąt kilometrów tygodniowo, uzupełniając trening tlenowy ćwiczeniami siły biegowej, można zapomnieć o dobrym czasie, a może nawet o dotarciu do mety. A jeśli już na trasie zbraknie ci pokory i zaczniesz pomijać punkty żywieniowe lub złamiesz kanon negative split, taktyki polegającej na stopniowym zwiększaniu prędkości biegu, królewski dystans okaże całą swoją potęgę gdzieś między 30. a 40. kilometrem, zmieniając cię w bezsilną zbitkę zesztywniałych mięśni. Maraton jest sędzią sprawiedliwym, który wynagradza za dobre przygotowanie, a karze leniwych i zbyt pewnych siebie.

Te 42 kilometry od pewnego momentu rzeczywiście biegnie się głową. Kiedy nogi zaczną domagać się przerwy, płucom będzie brakować powietrza, a na źle zabezpieczonych sutkach koszulka wydrze krwawe otarcia, jedynie marzenie o finiszu będzie popychać ciało w stronę mety.

Do zwycięstwa w tej dyscyplinie z pewnością potrzebna jest także łaska niebios. Dopowiedzmy więc: bóg maratończyków kibicuje od dawna Afryce, skoro w rankingu najlepszych czasów na tym dystansie 168 pierwszych pozycji zajmują dziś czarnoskórzy sportowcy. Na dodatek aż jedenaście razy pojawia się w tym zestawieniu nazwisko 35-letniego dziś Eliuda Kipchoge, który parę lat wcześniej wypadł z kenijskiej kadry biegaczy średniodystansowych i dla odmiany postanowił spróbować maratonu.

12 października w Wiedniu Kipchoge kolejny raz zmierzył się z królewskim dystansem. Kiedy minął linię mety, elektroniczny zegar pokazał czas, jakiego w maratonie nie osiągnął dotąd nikt: godzina, pięćdziesiąt dziewięć minut i czterdzieści sekund.

Filippidesowi droga spod Maratonu zajęła ponad sześć godzin więcej.

Warunki idealne

Trzeba uczciwie zaznaczyć, że tego dnia wszystko zagrało perfekcyjnie. Niedzielny poranek w Wiedniu zgodnie z prognozami okazał się chłodny, pochmurny i w miarę bezwietrzny. Stolicę Austrii wybrano na miejsce próby ze względu na korzystną, zaledwie godzinną różnicę czasu między miejscowością w Kenii, w której Kipchoge przygotowywał się do pobicia rekordu. Mimo nie najlepszej (dla spacerowiczów) pogody dopisali widzowie, których doping, zwłaszcza na ostatnich metrach, jest wielkim wsparciem.

Pętla po wiedeńskim Praterze spełniała wprawdzie kryteria, jakie narzuca Międzynarodowe Stowarzyszenie Federacji Lekkoatletycznych IAAF (w linii prostej odległość od startu do mety nie może przekraczać 21 kilometrów i 97 metrów, a spadek różnicy wzniesień – jednego metra na kilometr), ale tym razem w biegu uczestniczył jedynie Kipchoge wspomagany przez samochód elektryczny z laserowym rzutnikiem wyświetlającym na asfalcie linię wskazującą założone tempo oraz 41 zmieniających się na trasie pacemakerów – biegaczy, których zadanie polegało również na kontroli szybkości oraz na osłanianiu mistrza od wiatru. Dopiero na ostatnich kilkudziesięciu metrach szpaler pomocników rozsunął się na boki, a pewny już sukcesu Kipchoge w sprinterskim tempie pognał samotnie do mety.

Przeciętnie wytrenowany amator jest w stanie przebiec maraton w tempie około pięciu i pół minuty na kilometr, co zapewnia czas poniżej czterech godzin – i mniej więcej w taki wynik celuje większość początkujących maratończyków (o ile ich założeniem nie jest po prostu pokonanie królewskiego dystansu i zmieszczenie się w limicie, który na większości imprez ustawia się z myślą o debiutantach w okolicach 5,5-6 godzin). W trakcie udanego ataku na limit dwóch godzin Kipchoge poruszał się tymczasem w średnim tempie aż dwóch minut i pięćdziesięciu sekund na kilometr!

Niewytrenowany śmiałek, który spróbowałby pobiec równie szybko na elektrycznej bieżni, po kilkunastu sekundach wylądowałby najpewniej na podłodze.

Bez tlenu ani do progu

Odpowiedź na pytanie, w jaki sposób organizm kenijskiego mistrza był w stanie podołać takiemu wysiłkowi, zawiera się w jednym medycznym terminie: próg tlenowy. W uproszczeniu przyjmijmy, że jest to moment, w którym w poddanych wysiłkowi mięśniach z braku dostatecznej ilości tlenu zaczyna rosnąć poziom mleczanów będących produktem ubocznym spalania węglowodanów. To z kolei skutkuje jeszcze większym upośledzeniem metabolizmu, aż w końcu prowadzi do stanu kompletnego wyczerpania, który maratończycy opisują jako „uderzenie w ścianę”.

Osoby o słabej kondycji fizycznej próg tlenowy mają zazwyczaj nisko, bo na poziomie zaledwie 50-60 proc. tętna maksymalnego (właściwie należałoby odwrócić ten kierunek rozumowania, bo to właśnie niski próg tlenowy daje zespół objawów nazywanych zbiorczo „słabą kondycją”). Systematyczny trening pozwala jednak nauczyć organizm, w jaki sposób podczas wysiłku ma wyciskać z dostarczanych mu węglowodanów i tłuszczy jak najwięcej energii bez zwiększania produkcji szkodliwych mleczanów. Długie spokojne biegi, zwane przez maratończyków „wybieganiami”, podnoszą próg tlenowy, który u wytrenowanych sportowców może wzrosnąć nawet do 85 proc. tętna maksymalnego (to ostatnie nie poddaje się już niestety tak łatwo treningowi). Gdyby porównać organizm biegacza do samochodu, można by rzec, że trening nie tyle zwiększa pojemność skokową silnika, ile dodaje do układu napędowego kolejne biegi. Dzięki temu ścigacz, jakim jest Eliud Kipchoge, na tych samych obrotach może pędzić dwa razy szybciej od przeciętnego biegacza-amatora. Ale i jemu może zabraknąć paliwa.

Jerzy Skarżyński, trzykrotny medalista mistrzostw Polski seniorów w maratonie: – Mam za sobą czterdzieści maratonów i liczę tu jedynie starty zawodnicze. Raz, w Hiroszimie, zdarzyło mi się uderzyć w ścianę. Ale wtedy po prostu nie odpocząłem dostatecznie przed startem. Jeśli cierpisz na trasie, to znaczy, że popełniłeś jakieś błędy, na przykład źle oceniłeś swoje umiejętności, nie trafiłeś z taktyką lub zlekceważyłeś konieczność odżywiania i nawadniania na trasie.

Wyjadacze mawiają, że połowa maratonu to nie pół maratonu. Rzeczywiście, pierwsze 21 kilometrów to zaledwie przydługa, czasem wręcz nudna uwertura do wielkiego finału, który rozgrywa się na trzeciej i czwartej ćwiartce dystansu. Czołówka biegnąca na czas gdzieś w pierwszym kwadransie trzeciej godziny melduje się na 30. kilometrze, podczas gdy ci, którzy walczą o złamanie czterech godzin lub po prostu marzą o dotarciu na metę o własnych siłach, dopiero docierają do 15.-16. kilometra. Amatorzy, których do nawrotki na półmetku dzieli jeszcze kilka kilometrów, mogą więc tylko odprowadzić spojrzeniem elitę, która przeciwnym pasem mknie już w stronę mety.

Skarżyński: – Gdzieś koło 25. kilometra zaczyna się zwykle zrywanie czołowej stawki, ale to bardziej wojna nerwów. Prawdziwe ściganie zaczyna się na kilka kilometrów przed metą. Samotna ucieczka jest zawsze bardziej wyczerpująca od pościgu za liderem. Ten z przodu narzuca tempo, do którego wystarczy się dostroić.

W tym kontekście, jak zauważa polski maratończyk, łatwiej też zrozumieć, jak cenne było wsparcie i laboratoryjne niemal warunki, które Kipchoge miał zapewnione w tracie wiedeńskiej próby. Przede wszystkim nie było rywali. Kenijczyk walczył wyłącznie ze sobą. Jedzenie i napoje podawano mu też w dowolnym momencie z roweru. Podczas maratonów punkty żywieniowe czekają tymczasem co kilka – zazwyczaj co 5-7 – kilometrów, a zawodnik musi przy nich zwolnić, żeby chwycić jedzenie lub kubek z napojem. Elita walczy o sekundy, każdy ruch ma więc tu znaczenie: trenerzy sugerują, by 200-220 mililitrów płynu pić w dwóch ratach, pierwszy kubek przy pierwszym stoliku, drugi chwycić na ostatnim i ruszyć z nim w trasę. Pić trzeba nawet wtedy, kiedy się nie chce. Uczucie pragnienia pojawia się dopiero wtedy, gdy organizm straci około dwóch procent wody, co z kolei przekłada się na spadek tempa biegu o jakieś 3 sekundy na kilometr. Kryzys na 25. kilometrze może więc kosztować do mety już 50 sekund straty do rywali.

– Obecność pacemakerów, którzy biegli przed Kipchoge, zwalniała go z konieczności pilnowania tempa, kalkulowania strategii. Można powiedzieć, że zwalniali go z myślenia, a to proces bardzo energochłonny – zauważa Skarżyński.

O tym akurat najwięcej mogą powiedzieć debiutanci.

Strach przed bieganiem

W powietrzu unosi się charakterystyczny mdły zapach maści rozgrzewającej. Na kilka dni przed startem każdy nerwowo zagląda do prognoz pogody, licząc na to, że nie będzie za gorąco. Optymalna temperatura to 8-10 stopni Celsjusza. Podczas biegu organizm nie traci wtedy energii na chłodzenie, ale trudniej też rozruszać mięśnie przed startem – zwłaszcza gdy sterczy się w ogonie kilkutysięcznego tłumu maratończyków i na rozgrzewkowe skłony oraz skipy musi wystarczyć metr do pleców sąsiada z przodu. Weterani żartują i wymieniają się dykteryjkami z poprzednich startów. Debiutanci truchtają nerwowo w miejscu, próbując ukryć zdenerwowanie. Przed nimi, po raz pierwszy w życiu, 42 kilometry i 195 metrów wielkiej niewiadomej. Czy zaplanowane tempo nie okaże się zbyt wyśrubowane? Czy wytrzymają kolana? Żołądek nie zbuntuje się na kolejne porcje bananów, żelu z kofeiną i izotoniku? Podczas przygotowań niemal każdy otarł się o dystans 30 kilometrów, niektórzy być może zrobili 5-6 kilometrów więcej, ale w każdym poradniku dla początkujących stanowczo odradzają przecież trening na pełnym dystansie.

Robert Sarnecki ze Słupska przygotowania do swojego pierwszego maratonu w Dębnie zakończył na 25-kilometrowym wybieganiu. – Miałem biec trzydzieści, ale zaczęło padać, czułem się źle i odpuściłem z założeniem, że dobiegam co trzeba w kolejnym tygodniu – wspomina swój debiut.

Kalendarz w pracy i choroba córki pokrzyżowały plany i na starcie maratonu Sarnecki pojawił się, jak mówi, przygotowany na 75 procent. – Piekło zaczęło się na 28. kilometrze. Nogi miałem jak z betonu, biegłem praktycznie bez zginania ich w kolanach. Chyba przegapiłem przez to punkt żywieniowy na 30. kilometrze. Do kolejnego już nie dobiegłem. Ocknąłem się w karetce z maską tlenową na twarzy.

Dziś Robert ma na koncie cztery maratony. Ostatni, w Berlinie, przebiegł w dwie godziny i pięćdziesiąt cztery minuty. – Żona mówi, że zwariowałem, bo faktycznie, co tydzień przebiegam około 70 kilometrów. Może nawet padać z nieba żabami, pójdę trenować i tak. W koszulkę XXL z pierwszego maratonu można dziś zapakować ze dwóch takich biegaczy jak ja. Schudłem 14 kilo.

Renata z Warszawy, 48 lat: – W ścianę przywaliłam na drugim maratonie. Do pierwszego przygotowywałam się z trenerem i pobiegłam grzecznie według jego wskazówek. Na drugim byłam za mądra. Zaczęłam przyspieszać już od 15. kilometra, bo wydawało mi się, że zaplanowałam bieg zbyt zachowawczo. Efekt był taki, że dyszkę dalej biegłam już kilometr wolniej o pół minuty, a siedem ostatnich kilometrów po prostu przeszłam. Czas na mecie: pięć godzin i dwadzieścia minut. Godzinę gorzej niż w pierwszym starcie.

Karolina Pasek, również z Warszawy: – Moja ściana czekała na mnie za metą maratonu w Krakowie. Biegłam na swoje sto procent, inaczej nie umiem. Pamiętam, że na metę wbiegłam z doskonałym czasem trzech godzin i czterdziestu pięciu minut, dostałam medal za ukończenie, a potem ocknęłam się w szpitalu. Mąż z dziećmi czekał na mecie, widzieli, jak mnie niosą do karetki. Obiecałam sobie, że drugiego startu nie będzie, chłopcy od tamtej pory na samą wzmiankę o maratonie reagują strachem.

Granice wytrzymałości

Przeciętny maratończyk w Polsce kończy rywalizację z czasem czterech godzin i trzydziestu minut. Zazwyczaj jest mężczyzną koło czterdziestki. Często także osobą, dla której przed trzydziestką sport praktycznie nie istniał.

Co roku w Polsce odbywają się setki biegów maratońskich. W tym roku w samym styczniu było ich 15. W lutym – 10. Marzec przyniósł już 30 imprez z metą ustawioną 195 metrów za 42. kilometrem. Kwiecień – 14. Maj – 19. Czerwiec – 12. Organizatorzy największych maratonów w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Dębnie mówią wręcz o „przegrzaniu podaży”, bo liczba chętnych do startów przestała rosnąć. Ale to wciąż tysiące osób. Wielu startuje też za granicą: od klasyków w rodzaju maratonu nowojorskiego, po ekstremalne wyzwania typu maratonu bajkalskiego, który odbywa się w warunkach syberyjskiej zimy na tafli jeziora Bajkał.

Robert Sarnecki: – Maraton to jedyna dyscyplina sportowa, w którą naprawdę warto się wkręcić. Jasne, że nigdy nie będę biegać tak jak Kipchoge. Nie będę również drugim Lewandowskim czy Usainem Boltem, ale grając w piłkę czy biegając na sto metrów zawsze będę się jedynie bawić. Za to na starcie maratonu jestem zawodnikiem, który za każdym razem rywalizuje z sobą samym. Na wiosnę w Krakowie spróbuję zejść poniżej dwóch godzin i pięćdziesięciu minut. Uprawiam więc taki sam sport, jak Kipchoge.

Renata: – Leczę się na depresję. Od kilkunastu lat, ale dopiero odkąd zaczęłam biegać, zaczęłam też wierzyć, że dam radę z tego wyjść.

Eliud Kipchoge wierzy, że jego wiedeńskie osiągnięcie usunęło psychologiczną barierę, która do tej pory utrudniała „złamanie” dwóch godzin na trasie klasycznego maratonu, gdzie wynik mógłby zostać oficjalnie uznany. Pytanie, kto miałby to zrobić, skoro nawet sam mistrz w zwykłej ulicznej rywalizacji dzierży jak dotąd rekord świata słabszy od wyniku z Wiednia aż o minutę i pięćdziesiąt dziewięć sekund!

Michael Joyner, student medycyny zafascynowany lekką atletyką, w 1991 r. opublikował głośny artykuł naukowy, w którym dowodził, że fizjologiczną granicą wyniku, jaki w maratonie może osiągnąć w optymalnych warunkach perfekcyjnie przygotowany zawodowiec w szczytowej formie, jest godzina, pięćdziesiąt siedem minut i pięćdziesiąt osiem sekund. Kipchoge w październikowej próbie pobiegł tylko o minutę i czterdzieści dwie sekundy wolniej – co przy tym tempie oznacza dystans niespełna 599 metrów. Doprawdy, rzadko kiedy udaje się wyznaczyć koniec historii z równą dokładnością.

Tyle że historia maratonu jest przecież opowieścią właśnie o przesuwaniu granicy niemożliwego. Australijczyk Derek Clayton, który w 1969 r. jako pierwszy człowiek przebiegł ten dystans w czasie poniżej dwóch godzin i dziesięciu minut (jego rekord 2:08:33 czekał na pobicie aż 12 lat), powtarzał wielokrotnie, że kolejnym pokoleniom maratończyków za jego życia uda się wyśrubować ten rekord najwyżej do dwóch godzin i sześciu minut.

17 listopada Clayton skończy 77 lat. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2019