Sen o przyjaznej Rzeczypospolitej

Złe samopoczucie staje się naszą chorobą chroniczną. Upodobanie do doraźnych rozwiązań konfliktów - z tym w służbie zdrowia na czele - burzy coś tak z pozoru mało ważnego jak klimat społeczny.

26.06.2007

Czyta się kilka minut

Jest sobotni poranek, 23 czerwca 2007 r. W serwisie informacyjnym komunikat: strajk pielęgniarek i lekarzy zaostrza się. Miasteczko namiotowe pod Urzędem Rady Ministrów stoi, delegacja czterech pielęgniarek oczekująca od wtorku w sali URM na premiera dostała wezwanie do "zaprzestania okupacji" wraz z ostrzeżeniem, że może być w tym celu użyty przymus; lekarze zapowiedzieli akcję głodówek począwszy od środy.

Kiedy czytelnik weźmie do ręki ten numer "Tygodnika", sytuacja może być już inna. Coraz trudniej jednak ufać, że bardziej optymistyczna. Nie wskazuje na to ani jeden z sygnałów ustawicznie płynących od władzy. Wręcz przeciwnie, kolejne wystąpienia upływającego tygodnia pokazują niebywałą konsekwencję w przyjmowaniu jednego tylko założenia, z jakim władza, a przede wszystkim premier Jarosław Kaczyński, odnosi się do protestu świata medycznego. Założenie brzmi: to działanie polityczne, wymierzone we władzę. "Szkodliwe i haniebne dla Polski" - te słowa premiera, wypowiedziane na początku konfliktu, nie przestają być cytowane do dzisiaj. Rzecz w tym, że z takiej diagnozy wypływa jedna tylko zasada postępowania: w niczym nie ustępować, bo rację ma jedna tylko strona konfliktu. I według tej logiki przebiegają wydarzenia, oraz towarzyszące im oficjalne komentarze.

Kryzys w świecie opieki medycznej jest w Polsce zadawniony i bardzo, ale to bardzo głęboki. Poświęcono temu zagadnieniu setki analiz, dyskusji i opracowań, a historia protestów i podejmowanych z różnym skutkiem działań reformatorskich (i następujących zaraz potem zaniechań) liczy coraz więcej rozdziałów. Teraz też nikt przytomny nie może liczyć, że sytuację uzdrowi zwyczajne przyzwolenie władz na wszystkie wysuwane oczekiwania. Nie trzeba być znawcą, żeby wiedzieć, że rzeka roszczeń popłynie wtedy tym szerszym korytem, obejmując coraz to nowe grupy społeczne. Czy jednak kryzysy, nie wydumane przecież, lecz jak najbardziej autentyczne, nie powinny być w miarę możliwości łagodzone i wyciszane, a nie rozjątrzane dotkliwie?

We wtorek ubiegłego tygodnia zjawiła się w Sejmie i pod Urzędem Rady Ministrów delegacja pielęgniarek. I od razu okazało się, że czeka na próżno. Że nie będzie przyjęta, nawet w osobach tylko swoich czterech przedstawicielek. Zejście premiera do sali URM, gdzie oczekiwały, zajęłoby (zakładając tylko minimum: odebranie postulatów i zaproszenie na późniejsze rozmowy) jakieś dwadzieścia minut. Zejście do czekających na Alejach Ujazdowskich kilkudziesięciu sióstr - jeszcze mniej czasu. To, czego nie mógł uzyskać żaden urzędnik, premier uzyskałby raczej z całą pewnością: protestujące poczułyby się dowartościowane, a nie wzgardzone. I mogło być po manifestacji, po kłopocie z zajmowaniem jezdni, po proteście, który przeniósłby się do owego - tak podobno ważnego - Centrum Dialogu, zamienił w rozmowę, a niechby i w spór. Zamiast tego wybrano odmowę, ostre oceny padające na kolejnych konferencjach prasowych i wreszcie - użycie sił policyjnych. Owszem, stosunkowo delikatne, "z rękami do tyłu", ale - na co nie ma już żadnej rady - odebrane jak upokorzenie. Jeśli w ten sam sposób w najbliższym czasie władza pozbędzie się z URM-u siedzących tam w jednej z sal czterech kobiet w pielęgniarskich czepkach, pozostanie ten sam osad - upokorzenia właśnie, doznanej pogardy, której powoływanie się na kodeks karny w niczym nie załagodzi.

Premier nie ma czasu dla protestujących, a mówi o nich coraz ostrzej. Podobnie politycy z PIS. Żaden z marszałków nie przyjął delegacji pielęgniarek. Za to posłowie (wśród nich ta najpopularniejsza, z zawodu również pielęgniarka) zdążyli przez tych kilka dni wypowiedzieć całe mnóstwo oskarżeń i osądów krytycznych. Tak jakby kryzys społeczny mógł być kiedykolwiek rozwiązany przez przyznanie całej racji jednej tylko stronie: tej która ma władzę a więc i środki przymusu, a zatem ma prawo oczekiwać całkowitego podporządkowania.

Zgódźmy się jeszcze na jedno: jest wiele sytuacji, w których autorytarny sposób postępowania okazuje się faktycznie skuteczny. To przecież wszyscy wiemy i po to są sztaby antykryzysowe i ustawowe regulacje sytuacji nadzwyczajnych. Wybrano metody doraźne. Upodobanie do nich usuwa z pamięci znaczenie czegoś tak na pozór ulotnego i niby mało ważnego jak klimat społeczny: ten w którym ludzie nie noszą urazu do władzy, nie czują się pomiatani, nic nieznaczący, niepotrzebni, przeciwnie - odbierają sygnały, że się nie liczą, że bez nich nie może się udać to, co dla wszystkich ważne, że każdy z nich stanowi wartość także dla tych, co zbiorową decyzją wysunięci zostali na przywództwo. Jest bardzo wiele działań - i zaniechań - na pozór nieraz wcale nie bijących w oczy, które albo budują taki klimat i sprawiają, że jest on czymś pewnym jak grunt pod nogami, albo przeciwnie, stopniowo zatruwają atmosferę, sącząc w podświadomość ludzi chęć do reakcji negatywnych i destrukcyjnych.

Odpowiedzialność za te procesy spoczywa głównie na władzy i to na wszystkich jej szczeblach. Ale im wyżej, tym odpowiedzialność większa. Dlatego w Polsce ostatniego okresu tak bardzo liczą się wszystkie słowa władzy dezawuującej a to jakąś grupę społeczną, a to jej szczególnie wybitnych przedstawicieli, tak jakby nie tylko nie liczyli się oni w całej wspólnocie kraju, albo wręcz nie powinni być do niej zaliczani... A ci dziennikarze i postaci opinii publicznej, którzy, zapatrzeni w racje władzy, robią to samo, dokładają do tego stanu swoje ciosy, może nieważne i z razu mało zauważalne, ale jakoś przecież kumulujące się. W ten sposób złe samopoczucie społeczne staje się naszą chorobą chroniczną. Niezależną od innych zjawisk publicznych, nawet tych mogących słusznie uchodzić za pozytywne dokonania.

Uzdrowienie systemu opieki zdrowotnej w Polsce jest na pewno jedną z najtrudniejszych rzeczy do zrobienia w najbliższym czasie. Wymaga ogromnej wiedzy i determinacji. Nie może być wystawiane na sztych pomysłów tak awanturniczych jak zaprezentowane ostatnio dofinansowanie przez (zaakceptowane w referendum!) podatki dla najbogatszych. Bez klimatu przyjaznej zgody na wielki wysiłek i jego koszty wyjście z kryzysu nie może się udać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, publicystka, felietonistka, była posłanka. Od 1948 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie do 2008 r. pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego, a do 2012 r. publikowała felietony. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2007