Ulica Zamkowa, numer 8

Oto obraz pokonanego państwa: na ulicy wiatr zamiata papiery urzędowe ciśnięte przez rabujących obywateli, którym może potrzebne będą jeszcze jakieś sprzęty z bezpańskiego lokalu, ale już nie druki.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

Wilno, ulica Zamkowa. W tle kościół św. Jana, bliżej kolektura loterii państwowej i galanteria F. Frliczki, czerwiec 1935 r. / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE
Wilno, ulica Zamkowa. W tle kościół św. Jana, bliżej kolektura loterii państwowej i galanteria F. Frliczki, czerwiec 1935 r. / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Świat, jaki do 1939 r. stanowiło kresowe Wilno, dla jego mieszkańców rozpadał się równie spektakularnie, ale aż w pięciu odsłonach dramatu, przez sześć i pół roku. Działo się to równolegle z upartym nurtem trwania, wciąż na nowo nabierającym życia po zniszczeniach, żywiącym nas wszystkich na przekór grozie i śmierci. I do dziś budzącym podziw i wzruszenie, gdy próbuje się wracać pamięcią do tamtych lat.

Byłam uczestnikiem tych spraw na swoją małą miarę pojedynczego, niedorosłego mieszkańca rodzinnego miasta. Jako tytuł daję adres, pod którym mieszkałam sporo lat przed wojną i na którym kończy się moja historia wileńska, choć z papierami ewakuacyjnymi, a więc już jako obca, spędziłam w Wilnie jeszcze sporo miesięcy. Nasze mieszkanie w centrum starego miasta, w sąsiedztwie katedry i uniwersytetu, w cieniu najpiękniejszych zabytków, mieszkanie w oficynie kurii biskupiej, bez wygód, ale z pięknymi widokami z okien, wydaje się dobrą soczewką do oglądania przeszłości tak bardzo własnej. Fakt, że w każdym przewodniku po Wilnie ten fragment mojej ulicy (z bramą domu na Zamkowej 8) jest utrwalony, utwierdza mnie w tym wyborze.


CZYTAJ TAKŻE

ŻYCIE SPEŁNIONE: Józefa Hennelowa była świetną publicystką, angażowała się w politykę, nade wszystko była jednak specjalistką od spraw ludzkich >>>


Kronikarze zanotowali na użytek historyków kolejne rozdziały unicestwiania przedwojennego Wilna. Oto daty: 19 września 1939 r. (wejście Armii Czerwonej); 28 października 1939 r. (odstąpienie Wilna i Ziemi Wileńskiej ówczesnemu państwu litewskiemu); 15 czerwca 1940 r. (Armia Czerwona ponownie zajmuje Litwę; od 3 sierpnia wchodzi ona w skład ZSRR); 23 czerwca 1941 r. (Niemcy hitlerowskie zajmują Wilno); 4 lipca 1944 r. (rozpoczęcie walk o Wilno przez armię sowiecką i AK; obie formacje wkraczają do miasta 13 lipca, a 15 lipca następuje aresztowanie dowództwa AK i wycofanie się polskich oddziałów do lasu). Wreszcie, od grudnia 1944 do sierpnia 1946 r. transporty polskiej ludności „na zachód” (wtedy nazywa się to „repatriacją”).

PO WYBUCHU WOJNY prawie trzy tygodnie miasto było jeszcze polskie. Pamiętam uroczystą mszę w katedrze w niedzielę 17 września: gazety doniosły już o wkroczeniu Sowietów, a myśmy śpiewali „Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie”, jakbyśmy chcieli zakląć nadciągający lęk. W mieście pełno przybyszów z Polski centralnej, zajmowanej przez Niemców. Potem gazety przynosiły opisy drastycznych wysiedleń „w kwadrans” z terenów włączonych do Reichu. A u nas – szkoły i teatry czynne, kawiarnie pełne, tyle że handel zaczyna być coraz bardziej wymienny, bo wieś reaguje nieufnością do „papierków”.

Moja szkoła – prywatne gimnazjum sióstr benedyktynek – ostanie się nawet w zawierusze pierwszych okupantów: Sowietów, potem Litwinów. Zniknie już w grudniu Uniwersytet Stefana Batorego, brutalnie likwidowany. Wiele szkół przestanie istnieć. Nasza objęta będzie tylko nakazem nauczania litewskiego i zjawi się ksiądz Białorusin uczący go nieagresywnie, ale nudno i bez skutku, bo co chwila wybuchają strajki szkolne – kogóż w tych warunkach może to bawić? W Dzień Zaduszny wielka manifestacja od płyty Marszałka na Rossie, pierwsze aresztowania. Utarczki w kościołach, gdzie organizacje litewskie trenują demonstracyjne zakłócanie nabożeństw śpiewaniem swoich patriotycznych pieśni, w tym hymnu (ma piękny tekst, ale któż by go rozumiał i w imię czego?).

To jeszcze jest nie prawdziwa groza, ale jakaś gorzka groteska. Bo realizacja idei litewskiej, że trzeba przywrócić „spol­szczonej” stolicy jej dawny charakter, nie może znaleźć cienia zrozumienia. Nam, 14-latkom „od benedyktynek”, atmosferę łagodzi fakt wynikły z sytuacji wojennej: dwóch młodych benedyktynów wojna zatrzymała w odwiedzanym klasztorze i teraz uczą religii, wnosząc atmosferę niekonwencjonalnej dydaktyki (dotąd religia była jednym z najnudniejszych przedmiotów).

U nas na Zamkowej pojawia się sublokator: Józef Święcicki będzie od listopada wydawać „Kuriera Wileńskiego” (obok „Gazety Codziennej” Józefa Mackiewicza). Będziemy mieć obie gazety aż do czerwca 1940 r. Jedną z największych atrakcji stanie się – od chwili wybuchu wojny sowiecko-fińskiej w listopadzie 1939 r. – śledzenie komunikatów z frontu, gdzie Armia Czerwona trafia na niewzruszony opór małego kraju, któremu kibicujemy.

Gazety zlikwiduje dopiero przywrócona latem władza sowiecka. Ale będzie trwać, aż do okupacji niemieckiej, ożywione życie artystyczne: Wilno ma teraz sześć teatrów, grają aktorzy przybyli z centralnej Polski, miejscowi, gra Teatr na Pohulance, Lutnia, teatr żydowski, oglądamy ze szkołą „Rejtana” Kazimierza Brończyka, śpiewa Ordonówna, w kronikach zostanie zapamiętany entuzjazm wybuchający na „Krakowiakach i Góralach”.

LATO 1940 R. jest cudownie słoneczne i równocześnie ponure: kończy się groteska, wkracza noc śmiertelnie poważna. Patrzymy na upokorzenie Litwy, której cudze bagnety każą inscenizować „prośbę” o wchłonięcie przez potwora. Wiece, ciężarówki z czerwonymi transparentami, „radość ze spełnienia prośby”. To widzimy, to jest godne politowania, w tym nie bierzemy udziału, odpędzając myśl, że ten gniot zacznie toczyć się po nas wszystkich.

Starsi to wiedzą. Już w ciągu kilku jesiennych tygodni 1939 r. zniknęło wielu znanych ludzi, aresztowanych albo deportowanych. Ale teraz to jeszcze czas przyszły. Spędzam trochę czasu na Litwie kowieńskiej, na malutkiej fermie babci i ciotki (mama nie żyje od 1927 r.). Okolica czysto polska, ale spostrzegam, że los Polski najechanej przez Niemców, zdruzgotanej, to tutaj coś odległego. Na zabawie w okolicy odmowa zatańczenia (bo „mamy żałobę narodową”) wywołuje zdumienie i obrazę. Tak już zostanie.

A potem powrót do Wilna i zaskoczenie: są nowe szkoły po polsku. Benedyktynki już nie istnieją, nie istnieje dotychczasowy system szkolny. Będą w Wilnie dwie szkoły średnie z polskim językiem nauczania. IX Szkoła to ta, do której się zgłoszę z wieloma dawnymi koleżankami. Mieści się w dawnym gimnazjum jezuitów, wsławionym wspaniałym umundurowaniem i ekskluzywnym charakterem. Teraz jest koedukacja, ale w klasie wielu dawnych uczniów, a z dziewcząt wiele z elitarnego żeńskiego gimnazjum nazaretanek.

I nagle okazuje się, że tacy uczniowie i część przedwojennych nauczycieli – to wystarczy, byśmy czuli się wolni. Mamy co prawda przedmiot, który nazywa się „konstytucja” i jest agitką, mamy rosyjski i litewski, na którym nauczycielka traktuje nasze nazwiska tak, jak każe „duch języka” (z litewskimi końcówkami). Nie ma podręczników, tylko notatki. Wychowawcą jest biolog, Żyd, nieukrywający żarliwego komunizmu („Niech wam się nie zdaje, że wasza pańska Polska wróci”). Dlaczego mimo to nie stajemy mu okoniem? Nie tylko dlatego, że wykłada ciekawie. Przede wszystkim: bierze klasę i każdego z nas w obronę przed władzami szkoły (prócz dyrekcji jest ­jeszcze ­inspektor od dyscypliny). Wiele lat po wojnie przeczytam, że Maks Chejfec był pracownikiem naukowym USB. Nigdy się nie dowiem, czy przeżył wojnę. Wspominając tamten rok (bo przyjaźnie się zachowały, a z klasy „wyszło” potem parę dobrych małżeństw), powiemy sobie, że gdyby on uczył nas jeszcze parę lat, może by nas nawet „nawrócił” na swoje...


CZYTAJ WIĘCEJ: ARTYKUŁY JÓZEFY HENNELOWEJ Z "TYGODNIKA POWSZECHNEGO" >>>


Na rewolucję październikową jest akademia i spektakl z tańcami, z wierszami Majakowskiego. Czterech chłopców deklamuje „Lewą marsz” i nagle jeden słabnie, pada, deklamacja się przerywa. Umyślnie to zrobił? Tego się nie dowiem. Na koniec śpiewa się „Międzynarodówkę”, ale można nie wydobywać głosu, markować. Ta aula budzi wspomnienie jasełek przed wojną, pełnych kolęd; na frontowej ścianie był herb Polski, teraz przykryły go dekoracje. Z historii uczymy się dziejów Rusi, nieprawdopodobnie szczegółowo.

Na historię polską i religię kilkoro z nas wędruje po lekcjach dyskretnie do zakrystii sąsiedniego kościoła św. Kazimierza albo do zakamarków dawnego klasztoru, gdzie przycupnął ojciec Wacław Sęk, jezuita, o którym mówimy „Staszek”. To on nas uczy. Zada mi referat o hetmanie Żółkiewskim, pożyczywszy w tym celu potężną monografię. Chyba zdążyłam z tą pracą, nim władze zakonne wysłały go nagle na Białoruś. Opłakaliśmy tę stratę, pisał do nas parokrotnie. W liście znalazłam zdanie: „Za mnie szczerze się pomódl, bo mam wiele kłopotów i roboty”. Dopiero wiele lat po wojnie, gdy przeczytałam jego pośmiertnie wydane wspomnienia, zrozumiałam, jakie to były „kłopoty”: poniewierka, groza, nędza, zagrożenie życia (spotkałam go jeszcze po wojnie, w Szczecinie).

Szkoła i tajne spotkania pochłaniają czas, w domu jestem gościem. A w domu znowu ciaśniej, mieszka u nas w przydzielonym urzędowo pokoju kapitan Armii Czerwonej z Kazania, z żoną i czteroletnią Ninoczką. Matka pilnuje małej, by nie rozgadywała się o realiach ich wcześniejszego życia (Mama, idi w oczeredź, po rańsze). Czterolatka jest agresywna i często nam grozi. Jej ojciec uwielbia puszczać płyty na swoim patefonie i nieraz słyszę melodyjną piosenkę: „Pomnim my atamany, pomnim polskije pany” (ale tak w ogóle to jest spokojny).

Może to oficerski sublokator nas chroni, a może nasz status skromnej rodziny krawca nie jest tym, co władza uznałaby za wraże. Bo kolejne paroksyzmy deportacji, coraz groźniejsze, nie zawadzają o nas. Ale koleżanki znikają, razem z rodzinami. Tak przychodzi czerwiec 1941 r., kiedy na miasto spada groza powszechna: wielka deportacja. Ciężarówki krążą, zbierają ludzi. Zajeżdżają i na nasze podwórze, wiem po kogo, odbywa się to tak cicho, jakby wszyscy owładnięci byli paraliżem. W ciężarówce siedzą też zakonnice. Wszyscy milczą. To czas bez przyszłości. „Żyjemy z dnia na dzień, z godziny na godzinę” – napisze ktoś później.

KAPITAN Z RODZINĄ nie wraca z urlopu. Zostaną po nim niezabrane rzeczy, albumy ze zdjęciami. Albumy przechowają się zresztą. Na razie jest nagłe uderzenie, bomby, noc rozjarzona flarami, od których w pokoju znika najmniejszy cień. Jedna noc, jeden dzień – i na ulicach inne mundury, inny, gardłowy wrzask komend. 23 czerwca miasto oddycha: deportacji więcej nie będzie. Przez chwilę – coś jakby ulga. Przez chwilę. Prasa będzie zamieszczać zdjęcia pomordowanych przez NKWD podczas odwrotu Armii Czerwonej (potem na tych samych polskojęzycznych stronach pojawią się raporty z odkrywanych grobów katyńskich).

Kilka dni po wkroczeniu Niemców czekałam w jakiejś kolejce, co wtedy było zajęciem normalnym. Przede mną stała kobieta, która się czymś niepokoiła. Nie pamiętam, o co chodziło. Ale w pewnym momencie, jakby się tłumacząc, powiedziała do mnie: „Bo ja, proszę pani, jestem Izraelitka”. To mnie uderzyło, nikt tak nie mówił. A ona patrzyła na umundurowanych ludzi rojących się na ulicach i już nie miała złudzeń. Wspomnienie tego głosu do dziś nakłada mi się na oglądany niedługo potem powolny, milczący korowód Żydów spędzanych do getta. Niebawem „pracować” zaczęły Ponary, o których opowiadano ze zgrozą. W Wilnie nie było egzekucji ulicznych, ale rozlepiane ogłoszenia o rozstrzelanych zakładnikach, powtarzane nazwiska, coraz nowe listy ofiar z Ponar. „Cóż, żyjemy w czasach, gdy rękę diabła widać gołym okiem” – powiedział wtedy do Stanisława Stommy prof. Konrad Górski.

Siostry zakonne w tym czasie chodziły już po cywilnemu, przytajone. Ale nasz szkolny kościół żył. Ojciec Piotr nie przeżył przejścia frontu, zabity odłamkiem bomby. Ale ojciec Jacek objął św. Katarzynę tak, jakby to była niezawłaszczona przez okupanta duchowa ojczyzna. Tu byliśmy wolni: czytając Pismo Święte po polsku, śpiewając psalmy po łacinie, poznając śpiew gregoriański, recytując mszę i nieszpory, płacząc przy pieśni „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud”. Wspólnota chóru i wspólnota kościoła – to były małe miejsca niepodległe. Przecież myśmy nawet wiersze czytali, śpiewali na dróżkach kalwaryjskich, przymierzali się do teatru religijnego, robili przekłady. Choć każde z nas miało swoje życie w kilku postaciach naraz: zarabianie (które uchroni przed wywózką na roboty), konspiracja, harcerstwo, tajne komplety szkoły średniej, a później uniwersytetu.

Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że należałam do tych kompletów, które organizował Uniwersytecki Ośrodek Polskiego Szkolnictwa Tajnego w Wilnie. Prof. Dziewulskiego, szefa, wtedy nie znałam, ale matematyki uczył nas jego zastępca Ananiasz Rajecki, Karaim. Mieliśmy świetnych nauczycieli. To były właściwie uniwersyteckie seminaria. Co za łacina, co za niemiecki, chemia, biologia... Zostały z tamtych lat przyjaźnie. I zawsze to samo uczucie: życie gnębiło – mrozem, niedożywieniem, opresją okupanta (nawet w kościelnej zakrystii spotykało się kapelanów wojsk chcących gościnnie odprawić mszę, co nas gorszyło). Na kompletach (w ogromnej większości u nas w domu) miało się kawałek ojczyzny, nienaruszoną prawdę, wolność. To biegło równolegle. Podobne przeżycie niosły zbiórki harcerskie i nieporadne przygotowania do chwili, gdy trzeba będzie „bić się o Wilno”. Przyjaciółka z kościoła św. Katarzyny, młoda lekarka Halina Sawicka, uczyła służby sanitarnej u siebie w szpitalu.

Chodziłam na tajną katechezę do ks. Józefa Wojtukiewicza w kościele św. Ducha (że był też wydawcą tajnej gazetki, o tym przeczytam po wojnie). Ale gdy uroczyście i chwalebnie razem z trzema innymi dziewczynami zdałam tajną maturę, zaproponowano mi uczenie dzieci z klasy pierwszej – i okazało się, że ks. Józef założył ośrodek dydaktyczny z nowymi metodami uczenia czytania i pisania (tajny oczywiście). Prowadziłam taką „klasę”: czworo dzieci.

W ramach tych kompletów z maluchami wystawiliśmy nawet jasełka, mojego pióra zresztą, z kostiumami (jednym z trzech króli był Sobieski, wyklejałam mu zbroję husarską). Sama chodziłam (tylko jeden trymestr) na tajną polonistykę; wtedy poznałam prof. Konrada Górskiego. Lataliśmy nawet na randki na Karolinki i na siatkówkę na Zakręt. Mieliśmy koncerty w filharmonii, grał Stanisław Szpinalski.

Pytam dawną koleżankę o jej brata, w którym się wcześniej podkochiwałam. „Wacek? Nie żyje”. Nie mam odwagi spytać: gdzie, kiedy. To przecież jest ten świat o pół kroku od moich ulic, którymi ciągle krążę z takim zaufaniem, nawet jadąc do babci pod Kowno tymi samymi pociągami, pod które podkłada się miny. Bronka straciła w ten sposób obie stopy: rozszarpało podłogę wagonu (potem z Anglii, od rodziny, przyjdą protezy).

ŻYJE W NAS WSZYSTKICH ta sama myśl: będzie taki dzień, kiedy odzyskamy Wilno. Na razie Niemcy są górą i gdy przepędzają słaniających się z głodu jeńców sowieckich przez moją ulicę, najmniejszy odruch pomocy wywołuje wściekłość (córka znajomej sklepikarki po rzuceniu jabłka zdoła się wykupić od więzienia za wielką łapówkę). Jeszcze w 1942 r. zdążą internować z naszego domu arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego. Ale 1943 r. to już klęska Stalingradu, o której nie można pisać w prasie. I już jest lipiec 1944. Słoneczny, bezchmurny. Cisza przed burzą.

2 lipca to niedziela. Postanowiłam zobaczyć ojca Jacka albo kogoś ze wspólnoty. Nasz zastęp nie dostał rozkazów, gdzie mamy się zgłosić jako sanitariuszki. Bałyśmy się, że zostaniemy z boku wydarzeń. Bo front był tuż. Szłam przez miasto, ulicami, na których w letnie południe nie było żywego ducha. W klasztorze też nie było nikogo. Wróciłam na Zamkową. Nazajutrz rano odezwała się bateria dział usytuowanych obok katedry. Zaczął się szturm na miasto. Trwał do 13 lipca. Bomby, pożary w sąsiedztwie, na ulicy gwizd kul. Kilka dni w piwnicy. Siostra szarytka z sąsiedztwa ciągle inicjowała różaniec. Uczyłam (bez skutku) Antosia, przygodne zabłąkane dziecko, pierwszych liter.

Gdy się skończyło, zobaczyliśmy naszych chłopców: uzbrojonych, z biało-czerwonymi opaskami. To wtedy „Wilk” (gen. Aleksander Krzyżanowski, dowódca operacji „Burza”) zdążył donieść Londynowi: „Polskość miasta bije w oczy”. Dzień później był już aresztowany, a myśmy w zastępie próbowały załatwić naszym rannym ze szpitali jakieś dokumenty, żeby uciekli w porę.

To wtedy nadzieja została wystawiona na największą próbę. Konspiracja umierała: w kilka miesięcy wszyscy znaleźli się w więzieniach i na zsyłce (chyba że w porę uciekli do lasu). Od jesieni 1944 r. już ciągle mówi się, że chyba jednak tu nie zostaniemy. Już wiadomo, jak skończyło się powstanie warszawskie. Profesorowie, artyści – oni są teraz najbardziej zagrożeni.

W grudniu 1944 r. ruszają pierwsze transporty. W lutym wyjeżdżają artyści, potem transport uniwersytecki (jedzie do Torunia). Ubywa przyjaciół. W maju znikają moje siostry benedyktynki i ojciec Jacek: on wraca do Tyńca, one dostają klasztor w Żarnowcu. Heroiczni starzy księża jeszcze duszpasterzują. Ale przecież tu już nie będzie Polski. Sowiecka noc nad nami coraz wyrazistsza, dokładniejsza. Selekcjonowanie obywateli na swoich i wrogów ludu. Według tego udzielanie lub odmawianie pozwolenia na ewakuację, która zwie się „repatriacją”. Po latach tę atmosferę odnajdę w świetnej książce Zbigniewa Żakiewicza „Wilio, w głębokościach morza” (na prowincji siła sowieckiego gniotu była bez porównania dotkliwsza).

TAK KOŃCZY SIĘ dla nas adres na Zamkowej 8. Z frontu wraca kapitan ze zdobycznymi dobrami. Odebrał z podziękowaniem albumy. Kilku innych oficerów zajęło mieszkanie, dla nas została kuchnia. Gdy wracali pijani, nieraz mylili drzwi, awanturując się, że wejść nie mogą.

A gdy wreszcie, po miesiącach rozterki, złożyliśmy wniosek o wyjazd, dowiedzieliśmy się, że niezależnie od terminu transportu mieszkanie musimy opuścić zaraz. Parę dni gnieździliśmy się w dawnej introligatorni. Potem gospodyni nieobecnego księdza z kościoła bernardynów przygarnęła nas do jego mieszkania. To był ostatni dziwny rok w Wilnie, zawieszony w powietrzu. Byliśmy już „obcy” i nikt nic od nas nie chciał – ale dalej chodziłam do miejscowego konserwatorium. Muzyka – to była najskuteczniejsza ucieczka. Pakowanie się – jak bardzo szkoda książek. Cały dom tworzył wspólnotę – ale jakby zawieszoną na innej planecie. Bo Wilno stawało się nie tylko sowieckie – także litewskie jednocześnie. Choć to, co najgorsze – zamykanie kościołów – przyszło już po naszym wyjeździe.

Nasz transport odszedł z Wilna 6 lipca 1946 r. Nie wiedziałam, że był jednym z ostatnich. Nie spotkała mnie też żadna z przygód opisanych tak dramatycznie u Żakiewicza; nikt się nie krył, nikogo nie zawrócono za karę z drogi. Wyjeżdżaliśmy nieomal „normalnie”.

Tylko nadzieja nie oglądała się już wstecz. Ani na mgnienie. ©℗

„TP” 22/2006

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, publicystka, felietonistka, była posłanka. Od 1948 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, gdzie do 2008 r. pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego, a do 2012 r. publikowała felietony. Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020