Sasza u prezydenta

Występ Figurskiego i Wojewódzkiego, mówią niektóre mieszkające w Polsce Ukrainki, ma swoje dobre strony. Choćby taką, że nagłośnił problemy imigrantów w Polsce.

10.07.2012

Czyta się kilka minut

Sasza: "My, Polacy i Ukraińcy naprawdę mało się różnimy" / fot. Alina Gajdanowicz
Sasza: "My, Polacy i Ukraińcy naprawdę mało się różnimy" / fot. Alina Gajdanowicz

Mój dziadek był w UPA i strzelał do Polaków. Nadal chce pan przeprowadzić ze mną wywiad? – zaczyna zaczepnie Marija ze Lwowa (dziewięć lat w Polsce). Żeby jeszcze bardziej zagmatwać sprawę, dodaje, że przyjechała do Warszawy z miłości i dzięki capoeirze.

Moda na tę afrobrazylijską sztukę walki i tańca wybuchła nad Wisłą dekadę temu. Brazylijskie szkoły przysyłały do Polski instruktorów. Tysiące Polaków uczyło się akrobatycznych figur i tanecznych sekwencji kopnięć, podcięć i uników, śpiewało rytualne pieśni. Jednym z polskich capoeristas był Piotr. Ówczesnemu studentowi socjologii przeszkadzał jednak w treningach obcy kulturowo kontekst, rodem z innego kontynentu.

UKRAIŃSKI TANIEC BOJOWY

W internecie znalazł informację o pokazie hopaka, ukraińskiego tańca bojowego, we Lwowie. Były wakacje, spakował plecak i pojechał na Ukrainę. Na pokazie spotkał Mariję.

– Nie można go było nie zauważyć. Wyglądał jak jeżozwierz, miał świeżo zrobione dredy. Uczepił się mnie, bo dobrze znałam angielski – śmieje się Marija.

Piotr został we Lwowie trzy dni, Marija oprowadzała go po mieście. Tydzień później był z powrotem. Potem przyjeżdżał co dwa tygodnie, a Marija rozpoczęła starania o paszport. Żeby przyspieszyć procedury, wydała na łapówkę dla urzędnika 150 dolarów. Całe oszczędności zarobione na korepetycjach – zaczyn kapitału, który odkładała na mieszkanie. Do Polski pojechała sama. Autobus stał na granicy w Medyce dziewięć godzin.

– To było straszne. Polscy celnicy potraktowali nas jak hordę barbarzyńców. Trzepali wszystkim bagaże, wrzeszczeli, jednej kobiecie rozerwali torbę. Zatrzymali trzy osoby, u których znaleźli po kilkanaście kartonów papierosów. Tylko trzy osoby przemycały, ale oni cały autobus potraktowali jak przestępców – wspomina.

POLACY SĄ NORMALNI

Lena Braceniuk (cztery lata w Polsce): – Z Równego do granicy jest 130 kilometrów. Jechaliśmy w nocy. Całą drogę zastanawiałam się, jak wyglądają Polacy.

Lena była wtedy słuchaczką pierwszego roku ekonomii na Uniwersytecie w Równem. Nigdy nie była za granicą. Paszport wyrobiła w tajemnicy przed ojcem. Na dwutygodniową eskapadę zarobkową namówiła ją koleżanka, która już wcześniej pracowała w Polsce. Miały umówioną pracę – przy zbiorach warzyw koło Warki, w ogrodniczym zagłębiu Mazowsza. Na granicy poszło szybko i sprawnie. Dniało, kiedy mijali pierwsze zabudowania po polskiej stronie. Lena wypatrywała pierwszych przechodniów.

– Trochę mnie zdziwiło, że nie różnią się od Ukraińców – śmieje się.

Chodorów to dziesięciotysięczne miasteczko koło Lwowa, jego mieszkańcy gremialnie jeżdżą do pracy za zachodnią granicę.

– Pełno moich znajomych tak robi – mówi Ola Pawłysz (sześć lat w Polsce). Ola nie paliła się do wyjazdu. Wychowywała kilkunastoletniego syna, źle znosiła rozłąkę z rodziną. Czasy były jednak trudne. Ukraina pogrążała się w kryzysie. Pensja salowej w miejscowym szpitalu nie wystarczała na utrzymanie, choć i tak Ola była w lepszej sytuacji, bo wielu jej znajomych nie otrzymywało pensji nawet przez dziesięć miesięcy. Zatrudnieni byli na etatach, przychodzili do pracy, wykonywali swoje obowiązki, ale zakłady nie miały czym płacić. W takiej sytuacji znalazła się mama Oli, kierowniczka stołówki w zakładach poligraficznych, w jednej z najnowocześniejszych fabryk w tej branży w czasach ZSRR, dziś podupadłej. Czasami przedsiębiorstwa regulowały zaległości produkowanymi artykułami, ale kapci albo śrubek nie dało się jeść.

– Ludzie płacili jedynie za prąd, żeby mieć tylko częściowe zaległości, a za gaz regulowali za kilka miesięcy. Inni w ogóle nie płacili, bo pieniędzy wystarczało tylko na skromne jedzenie – dodaje Ola. Zdecydowała się zagrać va banque: spakowała walizkę i z piętnastoma złotymi w kieszeni przyjechała do Warszawy.

Sasza Husak (11 lat w Polsce) też zaryzykowała, choć nie poszła na żywioł. Pochodzi z Równego. Pracowała ciężko, po 14 godzin dziennie w fabryce bombek choinkowych. Rzuciła zajęcie, kiedy dostała propozycję z Polski. Nie znała języka, ale zgodziła się prawie od razu. Nowe zajęcie nie wymagało lingwistycznych kwalifikacji – miała przygotowywać posiłki ekipie budowlanej w podwarszawskiej Zielonce. Płacili, zapewniali wyżywienie i dach na głową. Mówi, że skłonność do kontrolowanego ryzyka ma po ojcu, wojskowym, łącznościowcu, który w ramach radzieckiego kontyngentu stacjonował w Angoli. Za udział w misji ojciec dostał pokaźną sumę w dolarach. Ale Husakowie nie stali się przez to krezusami. Handel walutą był zabroniony, zaś najbliższy sklep, w którym można było płacić dewizami, znajdował się w Kijowie.

Dlatego, żeby kupić za dolary ładę, Husakowie musieli się tłuc aż do stolicy. Po upadku ZSRR i proklamowaniu przez Ukrainę niepodległości dolarami można już było obracać w Równem. Ale nie było gdzie ich zarobić.

PIĘĆDZIESIĄT LUKSUSOWYCH KOTÓW

– Finansowo od razu się wszystko ułożyło – ciągnie Marija. Ciotka Piotra zaczęła chorować i zaproponowała jej prowadzenie sklepiku ze zdrową żywnością na bazarze na warszawskiej Pradze-Południe. Pomogli rodzice Piotra, którzy w kilku ratach odkupili od niej udziały. Interes się rozkręcił, kiedy Marija rozszerzyła asortyment i wprowadziła produkty z kuchni arabskiej i azjatyckiej.

– Mój wschodni akcent i nieporadność językowa budziły sympatię. Zaprzyjaźniłam się z wieloma klientami – wspomina. W międzyczasie Piotr się jej oświadczył, wzięli ślub, wynajęli małe mieszkanie. Dochód ze sklepiku wystarczał na utrzymanie ich obojga, ale Marija czuła, że musi coś zmienić, nie chciała już handlować sosem sojowym, pitą i sokiem z brzozy, tym bardziej że Piotr rozpoczął studia doktoranckie.

Z pomocą przyszła stała klientka. – Wygadałam się, że jestem anglistką, a ona potrzebowała korepetytorki dla córki przygotowującej się do matury – mówi. Od czterech lat nauczanie angielskiego to podstawowe zajęcie Mariji. Ma uczniów w całej Warszawie, zarabia nawet 5 tys. zł miesięcznie. Twierdzi, że niedoskonała polszczyzna ułatwia jej zadanie. Bo uczniowie wiedzą, że muszą z nią rozmawiać tylko po angielsku.

Lena z trudem wytrzymała pierwszy pobyt nad Wisłą. Raz, że praca była ciężka – zbieranie pomidorów po 12 godzin dziennie, płatne 5,5 zł za godzinę. Dwa, że pierwszy raz mieszkała poza domem, w obcym kraju. Rozłąki nie łagodził fakt, że szefowa, żona właściciela, była Ukrainką. Nad Wisłą przeżyła owocową inicjację. Po raz pierwszy spróbowała kiwi, mango, ananasa. – Nareszcie było mnie na to stać – mówi.

Podczas kolejnej wizyty w Polsce trafiła do Warszawy. Stolica ją oszołomiła.

– Jedynym wielkim miastem, które wcześniej widziałam, był Kijów. Ten ruch na ulicach, pośpiech, kolory... Nowy Jork, pomyślałam – opowiada.

Zaczepiła się w restauracji z kuchnią rosyjską. Zaczynała od pracy na zmywaku i sprzątania, potem została kelnerką i barmanką. Poznawała ludzi, nawiązywała przyjaźnie, uczyła się polskiego. Najdziwniejszą przygodą była praca u pewnej tłumaczki, która zatrudniła ją w charakterze opiekunki kotów. Kotów było pół setki, same rasowe. Mieszkały razem z właścicielką w apartamencie na luksusowym osiedlu Marina Mokotów. Lena musiała je karmić, sprzątać po nich i wozić do weterynarza. – Pani żartowała, że mają lepiej niż wielu ludzi. I nie przesadzała – dodaje Lena.

Właścicielka dobierała ulubieńcom partnerów w całej Europie, a w czasie rui latała z kotkami samolotami za granicę. Wraz z Leną domem i inwentarzem opiekowała się wynajęta Polka oraz polski kierowca. Z czasem pracodawczyni zaczęła traktować Lenę jak domownika. Lenie coraz mniej to odpowiadało, czuła się zdominowana. W międzyczasie dowiedziała się, że w Polsce są także darmowe studia. Postanowiła więc zrealizować skrywane marzenie i iść na dietetykę. Wolała też mieszkać na kampusie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego niż na Marinie Mokotów albo w Wilanowie, gdzie szefowa kupiła nowe mieszkanie.

– Nie mogłam tak dalej żyć. Nie potrafię zrozumieć, jak można kupować koty warte po tysiąc euro, podczas gdy ludzie cierpią biedę – mówi Lena. Dotychczasowa pracodawczyni nie potrafiła się pogodzić z odejściem Leny. Pożegnała ją wymówkami i serią niesympatycznych sms-ów. Lena znalazła pracę w innych miejscach, szlifowała angielski. Najcieplej wspomina angaż w charakterze niani u małżeństwa finansistów, którzy podczas kontraktu w Holandii zaprosili ją do siebie. – To oni mnie ośmielili, dzięki nim zaraziłam się bakcylem podróży – mówi.

Lena nauczyła się wyszukiwać tanie bilety oraz noclegi i zaczęła z plecakiem zwiedzać Europę. Nadal zarobkuje jako niania. Na życie wydaje miesięcznie maksymalnie tysiąc złotych. Żartuje, że pomaga jej w tym dieta: jest wegetarianką, sama gotuje, nie pije alkoholu, nie pali.

NIECH ZAWSZE BĘDZIE KRYZYS

Ola wszystkie swoje pobyty w Polsce wspomina dobrze, nawet pierwszy, gdy wylądowała w Warszawie i nie wiedziała, gdzie będzie spać i pracować. Prosto z dworca pojechała do koleżanki. Przyjaciółka ją przenocowała i pomogła znaleźć pracę. Potem samo poszło. Ola sprzątała, niańczyła, pilnowała kotów, nie miała nieprzyjemności.

Kiedyś, jeszcze przed abolicją dla nielegalnych imigrantów, zasłabła. Nie miała ubezpieczeń, żadnych szans na darmowe leczenie. Pół żywa wsiadła do autobusu. Z dworca we Lwowie na operację zawiozła ją mama. W ciągu kilkugodzinnej podróży do przejścia granicznego Polka bez przerwy rozmawiała z Olą przez komórkę.

Ola wracała do Polski kilkakrotnie. Za którymś razem zabrała syna Jurę.

– Był taki moment, że na Ukrainie w telewizji dużo mówili, że w Polsce kryzys. Jak byłam w domu, wszyscy o to pytali. To ja im tłumaczyła, niech u nas, na Ukrainie, zawsze taki kryzys będzie. Ciężko pracować trzeba, ale mnie stać, żeby wynająć mieszkanie w Warszawie, utrzymać się i jeszcze trochę odłożyć – mówi.

Sasza okazała się dobrą kucharką. Robotnikom, którym gotowała, obiady posmakowały tak bardzo, że nabrali apetytu na nią samą. Znosiła zaczepki i aluzje, ale w trakcie pewnej nocnej libacji nie wytrzymała. Po osuszeniu butelek alkohol i testosteron uderzyły do głowy, zaczęli się dobijać do jej pokoju. Saszy udało się uciec. Zadzwoniła do znajomego, który zorganizował jej pracę. Chłopak nie mógł przyjechać, ale obiecał pomoc. Kiedy pijani budowlańcy posnęli, wróciła na kwaterę. Gdy poinformowała ich na drugi dzień, że rezygnuje, nie zapłacili jej za pracę. Mieli pecha, bo Sasza znalazła nowe zajęcie w willi należącej do warszawskiego policjanta. Roztrzęsiona zwierzyła się nowemu pracodawcy ze swoich przeżyć. Wkrótce Saszę odwiedziła ekipa z Zielonki. Ze strachem w oczach przeprosili Saszę, oddali pieniądze i prosili, by pokwitowała rozliczenie.

Z nowymi pryncypałami Sasza się zaprzyjaźniła.

– Wzruszyło mnie, kiedy z wakacji za granicą przywieźli suweniry. Nie tylko synowi, ale i mnie. Potem pani do mnie dzwoniła: „Sasza, przyjdź pograbić, bo nie mam siły”. Przyjechałam, a tam wszystko zagrabione. Pani do mnie: „Sasza, nakupiliśmy tyle kiełbasy, nikt nie zje, weź, to się nie zmarnuje”. Albo robiła pączuszki, chowała w piwnicy i w tajemnicy przed mężem wciskała mi, jak wychodziłam – wspomina.

Drugie bliskie spotkanie Saszy z polską budowlanką było jeszcze bardziej dramatyczne. Pracowała pod Serockiem, pół kilometra od domu na pasach potrącił ją samochód. Uderzenie było tak silne, że wyrzuciło ją do góry i przeniosło kilkadziesiąt metrów dalej. Kiedy sprawca wypadku, robotnik w drelichu, zaczął krzyczeć i obwiniać ją o kolizję, drugi kierowca, który przepuścił Saszę na pasach, zagroził, że wezwie policję. – Dopiero wtedy ciemno zrobiło mi się przed oczami. Zaraz by mnie deportowali. Zerwałam się na równe nogi, założyłam plecak i poszłam – wspomina kobieta.

Po dwóch miesiącach Saszę zaczęło łamać w plecach. Badanie w prywatnym gabinecie wykazało ubytki w kręgosłupie. Lekarz powiedział, że gdyby nie plecak, który zamortyzował upadek, Sasza by nie żyła – albo byłaby kaleką. Przepisał jej leki.

– Lekarstwo kosztowało 170 złotych. Dla mnie to była masa pieniędzy. Myślałam: kupię, to będę głodować przez dwa tygodnie – wspomina.

Saszę irytowało nieżyciowe prawo. Od momentu wstąpienia Polski do UE obywateli Ukrainy obowiązują wizy półroczne z maksymalnym pobytem przez trzy miesiące. Jak w tym czasie znaleźć sobie pracę? Nikt nie zatrudni niani, która co chwilę wyjeżdża. Chcąc pracować, trzeba było więc pozostawać w Polsce nielegalnie. A co za tym idzie, być Europejczykiem drugiej kategorii, który nie jeździ do domu na Ukrainę, nie wsiada do autobusu bez biletu, nie leczy zębów i nie wzywa pogotowia.

Dlatego dwa lata temu zaangażowała się w działania Fundacji Rozwoju „Oprócz Granic”, założonej przez Białorusinkę Ksenię Naranowycz, która zajmuje się pomocą imigrantom. Wraz z polskimi organizacjami pozarządowymi zbierali podpisy pod wnioskiem o uchwalenie ustawy abolicyjnej, demonstrowali przed Sejmem. Sasza sama szyła i malowała transparenty. Na jednym z nich napisała: „Nikt nie jest nielegalny”. W sierpniu ubiegłego roku prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę i spotkał się z aktywistkami, także z Saszą.

DRUGA OJCZYZNA

Marija zamierza się poświęcić wychowaniu syna – Andrzeja Jerzego.

– Andrija Jurija – poprawia. – Imiona nie są przypadkowe. To na cześć najlepszych pisarzy z Polski i Ukrainy, Stasiuka i Andruchowycza – dodaje. Ubolewa, że Piotr z braku czasu nie trenuje już ani capoeiry, ani hopaka. Tęskni za Ukrainą, ale z Polski nie wyjedzie.

Lena tegoroczne wakacje przepracuje. Zapisała się na praktyki w Instytucie Matki i Dziecka i szpitalu, dalej będzie też zarobkowała jako niania. Myśli o podjęciu studiów za granicą, ciągnie ją do Grecji albo Skandynawii. Chciałaby otworzyć autorską poradnię dietetyczną. – Co zawdzięczam Polsce? To druga ojczyzna. Poznałam tu wspaniałych, otwartych ludzi – mówi.

Ola jest szczęśliwa. Jura właśnie dostał się na kulturologię na UW. Jemu też się podoba w Polsce.

– My, Polacy i Ukraińcy, naprawdę mało się różnimy – dodaje Sasza. Wraz z Olą chce założyć w Polsce biznes. Pracuje jako niania, współzakłada stowarzyszenie „Solidarni z Imigrantami”, któremu chciałaby się poświęcić, i występuje w mediach. Ostatnio komentowała wybryk Wojewódzkiego i Figurskiego w telewizyjnym „Pytaniu na śniadanie”.

– Nas to nie obraża – mówi. – Nawet dobrze, że ta sprawa wypłynęła, bo nagłośniono ważny problem, jakim jest nie tylko sytuacja pracujących w Polsce Ukrainek, ale wszystkich imigrantów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2012