Bunt miast

Partyzanci z grabiami, artyści ustawiający na bulwarze różowe jelenie, matki organizujące wózkowe masy krytyczne, rowerzyści protestujący przeciw dyktatowi zmotoryzowanych... Czy to narybek, z którego wyrośnie przyszłe społeczeństwo obywatelskie?

10.12.2012

Czyta się kilka minut

Na palmę Joanny Rajkowskiej na rondzie de Gaulle’a w Warszawie wspina się Cecylia Malik. Z projektu „365 Drzew” Cecylii Malik, 2010 r. / Fot. Cecylia Malik
Na palmę Joanny Rajkowskiej na rondzie de Gaulle’a w Warszawie wspina się Cecylia Malik. Z projektu „365 Drzew” Cecylii Malik, 2010 r. / Fot. Cecylia Malik

W styczniu po kilkumiesięcznym remoncie zainauguruje działalność bar Prasowy w Warszawie. Już dziś wiadomo, że premiera zmodernizowanego lokalu wywoła szum. W sercu dwumilionowej stolicy, w miejscu, gdzie nieruchomości kosztują fortunę, a stawki czynszów przyprawiają o zawrót głowy, reaktywuje się tania jadłodajnia, nie działająca wyłącznie na zasadach komercyjnych. Mieszkańcom udało się bowiem pokonać dwóch najtrudniejszych przeciwników. Skrzyknęli się i wygrali z wielkim kapitałem i władzami najpotężniejszej polskiej metropolii.

Podobnych obywatelskich niesubordynacji jest więcej. Głównym ośrodkiem rewolty jest Warszawa, ale zjawisko rozprzestrzenia się w mniejszych miastach. Kwitnie partyzantka ogrodnicza. Komanda ochotników wyekwipowanych w szpadle, grabie i sadzonki rekultywują zapuszczone skwery i rabaty. Najczęściej bez konsultacji z lokalnymi włodarzami, ale także w ramach protestu przeciwko brakowi z ich strony zainteresowania zaniedbaną przestrzenią publiczną.

Latem spiskowcy uaktywnili się w Zielonej Górze, gdzie na deptaku koło kościoła Matki Bożej Częstochowskiej założyli ogródek. Rabatę obsadzili słonecznikami, nagietkami i kosmosami. Zieleniec opatrzyli tabliczką z napisem „Samowola ogrodnicza”. W Toruniu partyzanci interweniowali również w eksponowanej części miasta – na zabytkowym Przedzamczu, koło ruin dawnej warowni krzyżackiej, założyli kwietnik i warzywniak. W Opolu działa słynny Pan Różany, który dokwieca różne rejony miasta, zaś w Białymstoku Jonasz. Ten czterdziestoparolatek, wykładowca miejscowego uniwersytetu, woli występować w tekście anonimowo, bo ma konserwatywnego dziekana wydziału, gdzie i tak uchodzi za odszczepieńca. Za głównych wrogów miejskiej zieleni uważa – oprócz bagatelizujących problem samorządowców i prezesów spółdzielni mieszkaniowych – kierowców parkujących na trawnikach. Wraz z grupą aktywistów organizuje więc akcje opalikowywania zieleńców na białostockich blokowiskach.

– Fala to może jeszcze nie jest, ale trend już na pewno – mówi prof. Roch Sulima, antropolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Uniwersytetu Warszawskiego.

– Coś jest nie tak z demokracją lokalną, skoro sygnały o tym, co robią urzędnicy, nie dochodzą do nas wystarczająco wcześnie, a z drugiej strony sami jako wyborcy nie jesteśmy skłonni do współpracy z nimi – dodaje Grzegorz Piątek, krytyk architektury. – Może to brak doświadczenia, może rozczarowanie, brak wiary w to, że ci, których sobie wybraliśmy, mogą rzeczywiście coś zdziałać w naszej sprawie. Więc coraz częściej, zmęczeni większą i mniejszą polityką, będziemy sami przejmować inicjatywę, różnymi środkami – mówi.

KUCHENNA REWOLUCJA

Pierwszy akt kuchennej rewolucji w Prasowym dokonał się w grudniu 2011 r. Zbieżność nazwy z telewizyjnym programem znanej restauratorki, której lokal sąsiaduje z barem przez ścianę, jest przypadkowa. Tam karmią elegancko i drogo. Tu karmiono za „co łaska”. Na ulicę znów buchnęły wonie fasolki po bretońsku i leniwych. Klejonych na zapleczu przez umączone, przepasane fartuchami postacie, które kilkadziesiąt minut wcześniej bez większego trudu rozmontowały kłódkę chroniącą drzwi baru i zaczęły wszystkim chętnym serwować przez okienko wytwory własnych rąk. Do kolejnych dyżurów obywatelskich darmowego pichcenia dla innych, zapowiadanych codziennie między trzecią a szóstą po południu, już nie doszło, bo interweniowała policja. Zaalarmowani przez przedstawiciela miejskiej administracji, że „osoby ze środowiska skrajnej lewicy wdarły się do środka celem dożywiania ludzi biednych”, wylegitymowali podejrzanych, skłonili ich do opuszczenia lokalu. Zawezwany na miejsce ślusarz wymienił zamki. Sprzęt do gotowania spiskowcom udało się wynieść wcześniej, ocalając przed konfiskatą.

Za brudnymi oknami Prasowego zapadła ponownie ciemność, ale bunt już rozgorzał na dobre. Oliwy do ognia dolał jeszcze burmistrz dzielnicy Śródmieście, Wojciech Bartelski, stwierdzając, że centrum stolicy dużego państwa powinno być „rejonem metropolitalnym”, gdzie będzie „albo tanio i przaśnie, albo nieco drożej, ale nowocześnie”. Petycję w obronie baru podpisało półtora tysiąca osób. Wojownicze nastroje nie opadły nawet wtedy, gdy wyszło na jaw, że władze wcale nie skasowały baru, jak twierdzili początkowo rewolucjoniści, lecz zamknęła go dotychczasowa właścicielka z powodu przejścia na emeryturę.

Bo od początku było jasne, że w tej walce chodzi nie o relikt peerelowskiej gastronomii, lecz o to, czyje naprawdę jest i do kogo powinno należeć miasto.

– Gdyby była to tylko obrona przed zamknięciem kolejnego lokalu, nie warto byłoby kruszyć kopii – Grzegorz Piątek, który w ubiegłym roku jako kierownik artystyczny starań Warszawy o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 poznał zasady miejskiego zarządzania także od drugiej strony i przyznaje, że nie należy do osób, które przykuwałyby się łańcuchami w obronie każdego miejsca, z którym czują się związane. – W tym przypadku trudno jednak mówić o przesadzonej reakcji, bo zniknięcie Prasowego to część niekorzystnego procesu, o którym trzeba mówić głośno i się mu przeciwstawiać. Rozumiem, że miasto to żywy organizm, który musi się zmieniać – mówi. – Tylko czy chcemy miasta, w którego centrum będzie miejsce wyłącznie dla ludzi zamożnych, młodych i sprawnych fizycznie? Czy raczej powinno się ono starać o utrzymanie społecznej różnorodności, która sprawia, że dzielnica żyje?

Piątek uważa, że nie można pozwolić, by z centrum zniknęła infrastruktura służąca także gorzej sytuowanym. – Potrzebny jest mechanizm konsultacji, pytania, sprawdzania na bieżąco, gdzie i jakie usługi są potrzebne, i odpowiadania na te potrzeby – mówi o zadaniach władz.

Jonasz powątpiewa w sensowność i szczerość konsultacji na linii władza–obywatele. Uważa, że urzędnicy szczebla samorządowego są tak samo zdemoralizowani, jak niektórzy parlamentarzyści. W przebudowie przestrzeni publicznej będą zdeterminowani i konsekwentni tylko wtedy, gdy dostrzegą w tym własny interes. – Oni dobrze wiedzą, że dobry piar jest bezcenny – twierdzi. – Nie po to w Białymstoku wyremontowali ulicę Lipową i przekształcili Rynek Kościuszki w deptak, z którego usunęli nawet pomnik Piłsudskiego, żeby nic z tego nie mieć. Odrestaurowanym centrum można się pochwalić na stronie internetowej, w materiałach reklamowych i przewodnikach. Peryferyjnym osiedlem z wielkiej płyty, na którym mieszkam, już nie. Więc nikt nie dba o tutejsze drogi, chodniki, place zabaw czy trawniki. Nikt nie myśli o zorganizowaniu przestrzeni wspólnej w sensowny, przyjazny dla mieszkańców sposób. Dlatego zaczęliśmy działać – dodaje.

Paweł Nowacki, student politologii, tłumaczy, że zaangażował się w ogrodniczą guerillę na toruńskim Przedzamczu, bo chciał zaprotestować przeciwko komercjalizacji Starówki. – Przestańmy powtarzać błędy gentryfikacji w wydaniu zachodnim. Restaurowanie zabytkowych ruder nie musi owocować przekształcaniem ich w luksusowe mieszkania i lokale, na wynajem których stać banki albo dilerów komórek – oburza się. Jako jeden z nielicznych przykładów sensownego gospodarowania przez władze staromiejską przestrzenią wskazuje pobliską Cafe Draże. Od dwóch lat w pomieszczeniach po XVIII-wiecznym młynie Magdalena Hamera i Magdalena Kaźmierczak, działaczki „oddolnych ruchów społecznych”, prowadzą lokal, jakiego w mieście Kopernika jeszcze nie było. Knajpkę z wegańskimi przekąskami, kawą fair trade i piwami z lokalnych browarów, dizajnem z recyklingu i upcyklingu oraz – a może przede wszystkim – offową ofertą kulturalną. Organizują koncerty, pokazy filmowe, warsztaty oraz akcje charytatywne. Pieniądze zarobione na wegańskim jedzeniu przeznaczają na wsparcie potrzebujących oraz inicjatyw prospołecznych. – To nasz bunt przeciwko władzom, które są głuche na potrzeby mieszkańców wykluczonych poprzez sytuację bytową lub wyznawane ideały z możliwości współdecydowania o wspólnej przestrzeni – dodaje Paweł.

FALANGIŚCI I PIONIERZY

Rewolucja rozgorzała w barze Prasowym, na toruńskim Przedzamczu i w białostockich blokowiskach, ale zatliła się wcześniej. Na pytanie, kto był pierwszy, Joanna Erbel, aktywistka i socjolożka zajmująca się tematyką miejskiej wspólnoty, zaangażowana też w obronę Prasowego, odpowiada: – Rajkowska i anarchiści. A więc ruch squatterski, z samej istoty nastawiony na zdobywanie i urządzanie po swojemu opuszczonych nieruchomości i innych miejskich nieużytków. To wszędzie na świecie. W Polsce zaś do roli patronki odzyskujących na nowo stolicę mieszkańców najlepiej pasuje Joanna Rajkowska, niestrudzona eksperymentatorka, której palma na warszawskim rondzie de Gaulle’a wywołała pierwsze poważne dyskusje o roli przestrzeni publicznej. „Dotleniacz” zaaranżowany przez artystkę przy placu Grzybowskim, na terenie dawnego getta, przyciągnął na spontaniczne piknikowanie lokatorów bloków z osiedla Za Żelazną Bramą i przyczynił się do rozładowania trudnej debaty o rewitalizacji naznaczonego wojną kawałka Śródmieścia.

Zdaniem Joanny Erbel, pionierką rewolucji była też Bogna Świątkowska, szefowa Fundacji Bęc Zmiana. – Wprowadziła na zaniedbany bulwar nad Wisłą rzeźby różowych jeleni i zakręcone ławki – opowiada. – Świecące figury i dizajnerskie meble ściągnęły tłumy spacerowiczów. Japończycy fotografowali się z jeleniami częściej niż z pobliską Syrenką. Projekt Bęc Zmiany uświadomił urzędnikom, że w poprzedniej epoce bezmyślnie odcięto miasto od jedynej wielkiej półdzikiej rzeki w Europie, a także że niewielkimi środkami można te błędy naprawić.

„Falangistą rewolucji przestrzennej” Erbel nazywa zaś Pawła Althamera. – Z uporem przekształca ponure blokowisko na Bródnie, gdzie mieszka, w dzieło sztuki otwartej – mówi. – Najpierw z okazji milenium namówił sąsiadów, żeby o jednej porze zapalili w domach światła, które ułożyły się w dziesięciopiętrowy napis „2000”. Od trzech lat przekształca otoczony mrowiskowcami zieleniec w Park Rzeźby, gdzie eksponaty, które można dotykać i deptać, oprócz inicjatora projektują artyści o międzynarodowej renomie, m.in. Monika Sosnowska i Olafur Eliasson.

– W pracy nad projektami kuratorskimi w przestrzeni publicznej wychodzę zwykle od dostrzeżenia problemu, który „wisi w powietrzu”: jak niewidzialność mniejszości wietnamskiej w Warszawie czy „nietykalność” wycieczek izraelskich do Polski – mówi Joanna Warsza, założycielka Fundacji Laury Palmer, współkuratorka 7. Berlin Biennale. W ramach cyklu finisaży Stadionu Dziesięciolecia wyreżyserowała wraz z Ngo Van Tuong i Anną Gajewską „Podróż do Azji” – spacer akustyczny po sektorze wietnamskim Jarmarku Europa. – Takie projekty sprawiają, że dokonuje się zmiana na poziomie symbolicznym. Często sztuka jest w stanie załatwić niejako na skróty to, z czym debata publiczna nie może się rozprawić przez kilka lat. Zresztą widać to na przykładzie pustki wokół Stadionu Narodowego i zadanych zbyt późno pytań. Sztuka ma działanie antycypacyjne i liczę na to, że pociągnie za sobą działania antropologów czy urzędników – dodaje Warsza.

Jonasz uważa, że prekursorem dzisiejszych ruchów, zwłaszcza tych o charakterze ekologicznym, była kontrkultura późnego PRL. Zalicza do niej także żyrowany przez harcerskie pismo „Na przełaj” ruch „Wolę być”, w którego akcjach i warsztatach uczestniczył. – W pewnym sensie sytuacja jest constans – zarzeka się. – Demokratycznie wybrana władza okrzepła i przejawia podobne przywary. Znów mamy marnotrawienie społecznych pieniędzy na pomniki i obchody, bizantyńskie remonty reprezentacyjnych gmachów i rynków. I brak rozeznania społecznych potrzeb – dodaje.

Podobnego zdania jest Grzegorz Piątek. – Władza lokalna w wielu miastach się stabilizuje – mówi. – Od kilku lat wybierani są ci sami prezydenci. W Poznaniu nikt już nie pamięta, kto był przed Grobelnym, a w Krakowie przed Majchrowskim. Władza zaczyna się czuć bezpiecznie, z jednej strony staje się spętana personalnymi zależnościami, z drugiej wpada w pułapkę jedynie słusznego myślenia. Tzw. apolitycznym prezydentom zaczyna się wydawać, że zarządzanie to technokratyczny proces; wiadomo, co jest dobre, i wystarczy do tego dążyć – ocenia. – Tymczasem każda ich decyzja ma silny rys polityczny i przy konfliktowych sytuacjach, jak z barem Prasowym, technokratyczne podejście okazuje się iluzją.

Piątek zwraca uwagę na materialny aspekt protestów. Jak mówi, impulsem do kontestacji jest nie tylko niezadowolenie i poczucie braku wpływu na działania władzy, nie tylko zaawansowana świadomość społeczna, lecz również pewien poziom stabilizacji i komfortu materialnego, pozwalający poświęcić wolny czas na manifestacje. Istotny jest chyba także aspekt metrykalny. W przejęciu Prasowego, partyzantkach ogrodniczych w Zielonej Górze i Toruniu, a nawet w akcjach Fundacji Laury Palmer uczestniczyli w przeważającej większości młodzi ludzie: 20-, 30-latkowie.

– W naszym kraju to było stopniowe, od pojawienia się nowego pokolenia, które nie żywiło niechęci do przestrzeni publicznej, a jednocześnie, jeżdżąc na różne programy stypendialne, Sokratesy czy Erasmusy, obserwowało, że można ją kształtować zupełnie inaczej – mówi Joanna Erbel. – Początkowo dominowały więc wzorce z Zachodu. Ostatnio w różnych odmianach miejskiej rewolucji coraz wyraźniej widać zwrot socjalny. Chodzi nie tylko o dobrą przestrzeń publiczną, ale również, albo przede wszystkim, walkę o grupy wykluczone – dodaje.

CZAS ANIMACJI

Prof. Sulima wiąże aktywność bojowników o przestrzeń publiczną z rewolucją medialną i technologiczną oraz z modą. – Dyskurs społeczny zyskał nowy wymiar – mówi. – Po raz pierwszy społeczności lokalne zyskały możliwości artykułowania swoich problemów całemu światu. Wystarczy włączyć komputer, żeby działać w swojej sprawie na skalę globalną.

XXI wiek postrzega on jako epokę animacji, nieustannego pobudzania do działań performatywnych i desperackich prób odtwarzania tego, co dana społeczność uznała za stracone. Natura jest najbardziej wybrakowaną sferą, stąd rozkwit partyzantki ogrodniczej. – To zagrało nawet przy okazji Prasowego. Protestujący bronili przecież baru mlecznego, lokalu, można rzec, serwującego potrawy kojarzone z naturą, a nie restauracji z wyszynkiem czy palarni marihuany – dodaje.

Zdaniem Rocha Sulimy protestujący nie do końca świadomie zwierają szyki przeciwko urzędnikom i obwiniają ich za całe zło. PRL, centralnie sterowana gospodarka i obowiązujące wtedy schematy zarządzania trafiły na śmietnik historii. – W wielkim mieście, takim jak Warszawa, faktycznym przeciwnikiem i decydentem, znacznie mocniejszym niż relikty PRL, jest wielki kapitał, wyposażony w precyzyjne i niezwykle skuteczne narzędzia walki o swoje interesy, na czele z armią międzynarodowych prawników. To przeciwko niemu de facto protestują squattersi, partyzanci ogrodniczy i obrońcy Prasowego – dodaje.

Warszawski antropolog nie widzi w tym zapowiedzi rewolucji i buntu mas, uznaje obywatelskie niesubordynacje za „interesujące laboratorium działań i form społecznych”, ale przestrzega przed lekceważeniem zjawiska. – To nie jest sezonowa moda, lecz ruch, który może u władz podważyć pewność siebie – mówi.

Musimy jeszcze poczekać na odpowiedź, czy partyzanci z grabiami, alterglobaliści, przykuwający się do bram grodzonych osiedli, matki organizujące wózkowe masy krytyczne, protestujący przeciwko dyktatowi zmotoryzowanych cykliści i wrotkarze oraz inni młodzi mieszczanie, domagający się reorganizacji przestrzeni publicznej, to narybek, z którego wyrośnie przyszłe społeczeństwo obywatelskie. – Wierzę, że wystarczy jedno pokolenie – mówi Jonasz. – Ale nasze wkopywanie słupków niewiele zmieni. Tu trzeba zakrojonych na szerszą skalę odgórnych działań. Nie sądzę jednak, żeby przy obecnej temperaturze debaty politycznej było to możliwe – dodaje.

– Potrzebne jest dalekosiężne planowanie. Nie centralne, jak kiedyś, ale elastyczne – dodaje Grzegorz Piątek. – Dzięki liberalnym schematom zaczęliśmy traktować rynek trochę jak bożka, którego można się przestraszyć i trzeba się z nim liczyć w pierwszej kolejności. Trzeba ciągle pytać się nas samych, czego chcemy, a nie czekać, aż powie nam o tym kolejna demonstracja czy ów mityczny rynek.

Agnieszka Matan, współzałożycielka warszawskiego Ruchu Sąsiedzkiego, uważa, że sprawny system komunikacji między władzą a mieszkańcami ma kluczowe znaczenie. – Przejrzystość, łatwy dostęp do informacji w każdej dziedzinie, od budżetu po decyzje remontowe. Punkty informacji obywatelskiej. Miasto to zbyt dynamiczny i duży organizm, żeby wszystkie decyzje zapadały w ratuszach. Idealne miasto ma prawdziwych gospodarzy, a nie ludzi, którzy wygrali rządzenie nim w kampanii politycznej – mówi. – To nie jest gra komputerowa w budowanie miasta, tylko kilkanaście dzielnic, nad którymi trzeba się pochylić, wyczuć ich rytm i dać ludziom wiedzę i narzędzia, aby mogli o sobie sami decydować.

Na pytanie, jak wyobraża sobie idealne miasto, Paweł Nowicki uśmiecha się ironicznie. – Mam opowiadać bajkę? Nigdy w takim mieście nie byłem, a trochę świata już zwiedziłem. Zawsze jest coś, co przeszkadza. Ważne, żeby się nie poddawać. Za to wyobrażam sobie idealną starość. Idę do knajpy, popijam, jeśli wątroba pozwoli, browara, z poczuciem, że nie odpuściłem, że zrobiłem wszystko, żeby było lepiej. Dlatego jeśli po studiach zostanę w Toruniu, to wystartuję w wyborach samorządowych.

– A, jeszcze jedno – dodaje. – Ta knajpa nie musi być wystawna, wystarczy mi bar Prasowy z wyszynkiem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2012