Sąd światowy

Protokoły posiedzeń: 4 miliony słów, 16 tysięcy stron. Oskarżenie przedstawiło 2630 dokumentów dowodowych i zeznania 240 świadków. Na 27 tysiącach metrów taśmy magnetofonowej i siedmiu tysiącach nagranych płyt gramofonowych utrwalono każde słowo z procesu norymberskiego, trwającego 218 dni - od listopada 1945 do października 1946 roku. To, co stało się 60 lat temu, było wydarzeniem bezprecedensowym w historii: Międzynarodowy Trybunał Wojenny osądził przywódców III Rzeszy. Proces ten rozsadził normy, obowiązujące dotąd w relacjach międzynarodowych.

19.09.2006

Czyta się kilka minut

Herman Göring w więzieniu w Norymberdze /
Herman Göring w więzieniu w Norymberdze /

W oświetlonej sali gimnastycznej norymberskiego więzienia stoją trzy rusztowania pomalowane na czarno. Trzynaście stopni prowadzi w górę, na platformy, nad którymi wznoszą się szubienice. Dolna część rusztowań jest osłonięta parawanem; to, co się za nią rozegra, ma być niedostępne - tam, za zasłoną, dwóch amerykańskich lekarzy ma nadzorować egzekucję i stwierdzić oficjalnie zgon skazanych.

Noc jest chłodna, październikowa, niebo zakrywają chmury. W tę noc, 60 lat temu, dokonuje się finałowy akt wyjątkowego procesu. "Wszystko ma się odbyć szybko" - notuje Joe Heydecker, jeden z niewielu niemieckich dziennikarzy dopuszczonych do oglądania procesu norymberskiego. "Cień skrywa twarze nielicznych świadków egzekucji: czterech alianckich generałów, ośmiu wybranych przedstawicieli prasy oraz premiera nowo utworzonego landu Bawaria dr. Wilhelma Hoegnera, którego sprowadzono w pośpiechu do Norymbergi jako »świadka reprezentującego naród niemiecki«". W sprawozdaniu, które następnego dnia czytać będą miliony w całych Niemczech, Heydecker pisze dalej lapidarnie, że "nad całą tą scenerią unosi się zapach whisky, rozpuszczalnej kawy neski i cygar z Wirginii".

Na krótko przed godziną pierwszą w nocy - właśnie zaczął się nowy dzień, 16 października 1946 r. - otwierają się drzwi celi Joachima von Ribben-tropa. Dwóch żołnierzy z amerykańskiej policji wojskowej, ubranych w srebrne hełmy i białe oporządzenie, bierze pomiędzy siebie byłego ministra spraw zagranicznych III Rzeszy i prowadzi do sali gimnastycznej. Ribbentrop jest pierwszym z tych, którzy usłyszeli wyrok: death by hanging. Po nim szubieniczna zapadnia będzie otwierać się jeszcze dziewięć razy.

"Śmierć przez powieszenie". Tej nocy umierają: feldmarszałek Wilhelm Keitel; szef policji bezpieczeństwa Ernst Kaltenbrunner, główny ideolog ruchu narodowosocjalistycznego Alfred Rosenberg; dr Hans Frank, tak zwany generalny gubernator w okupowanej Polsce; minister spraw wewnętrznych Rzeszy Wilhelm Frick; wydawca antysemickiego pisma "Der Stürmer" Julius Streicher; Fritz Sauckel, odpowiedzialny za miliony robotników przymusowych; generał Alfred Jodl; a także Arthur Seiß-Inquart, tak zwany komisarz Rzeszy w okupowanej Holandii. Numer dwa w hierarchii państwa narodowosocjalistycznego, marszałek Rzeszy Hermann Göring, nie będzie prowadzony do sali gimnastycznej, choć także on usłyszał wyrok death by hanging: poprzedniego wieczora Göring popełnia samobójstwo, połykając kapsułkę cyjanku, którą dostarczył mu najpewniej amerykański strażnik.

Jeszcze we wczesnych godzinach rannych zwłoki dziesięciu powieszonych i samobójcy Göringa załadowano na amerykańską ciężarówkę i odtransportowano do krematorium przy miejskim Ostfriedhof, Cmentarzu Wschodnim. Popiół wsypano, przy zachowaniu jak największej tajemnicy, do rzeki, jednego z dopływów Isary, w nobliwej monachijskiej dzielnicy Soln. "Popiół jest niewinny - napisze potem "New York Times". - Popiół tych, którzy umarli bez winy, i popiół niewyobrażalnych zbrodniarzy składają się z takich samych cząsteczek, rozwiewanych przez ten sam wiatr, rozpuszczonych w tych samych wodach. A my, idąc naszą ciemną doliną, musimy teraz mieć nadzieję i modlić się o narodziny nowego świata".

W tym samym czasie siedmiu kolejnych prominentów III Rzeszy siedzi w więziennych celach. Pozostaną w nich - niektórzy na zawsze, inni na wiele lat. Szubienicy uniknęli: zastępca Hitlera Rudolf Hess; minister gospodarki Rzeszy Walter Funk; admirałowie Dönitz i Raeder; przywódca młodzieży nazistowskiej von Schirach; szef tak zwanego Protektoratu Czech i Moraw von Neurath oraz minister ds. zbrojeń Albert Speer. Aż do lipca 1947 r. pozostaną oni w Norymberdze, po czym zostaną przeniesieni do więzienia dla zbrodniarzy wojennych w berlińskiej dzielnicy Spandau. Ostatnim ze skazanych w Norymberdze więźniem Spandau będzie Rudolf Hess; w sierpniu 1987 r. ten odsiadujący karę dożywocia 93-latek popełni samobójstwo. Po jego śmierci Spandau wyburzono.

Trzech oskarżonych - były kanclerz Franz von Papen, prezes Banku Rzeszy Hjalmar Schacht oraz Hans Fritsche, główny propagandysta radiowy - zostają w Norymberdze uniewinnieni z braku dowodów.

Zanim nastała noc 16 października, International Military Tribunal ogłosił wyroki. W porównaniu z długością całego procesu, który trwał prawie rok, odbyło się to szybko. 1 października 1946 r. o czternastej pięćdziesiąt sąd zebrał się po raz ostatni w sali nr 600 norymberskiego sądu przysięgłych. O godzinie 15.37 jest po wszystkim.

Amerykańska korespondentka wojenna Martha Gellhorn tak opisała atmosferę: "Odczytanie wyroku trwa tylko 47 minut. Potem na salę sądową kładzie się jakby poczucie pustki i niemoty. Sędziowie zbierają swoje akta, w pomieszczeniu robi się cicho, proces jest skończony, sprawiedliwości uczyniono zadość. Tyle że ta sprawiedliwość nagle wydaje się jakaś bardzo mała, rozczarowująca. Naturalnie, tak musiało być, bo za taką winę nie było kary dostatecznie wielkiej".

Polityczna gra wstępna

Co zrobić z niemieckimi politykami i wojskowymi po wojnie, rzecz jasna po wojnie zwycięskiej? Nad tym alianci, zwłaszcza ci zachodni - a dokładniej: Wielka Brytania i Stany Zjednoczone - zastanawiali się już bardzo wcześnie, gdy zwycięstwo wcale nie było oczywiste. Już w październiku 1941 roku, a więc jeszcze przed japońskim atakiem na Pearl Harbour i zanim - po tym ataku - Adolf Hitler oficjalnie wypowiedział wojnę Waszyngtonowi (ku zgrozie niektórych swych generałów), brytyjski premier Winston Churchill i wspomagający go, na razie po cichu, amerykański prezydent Franklin D. Roosevelt podpisali deklarację, w której mowa była o tym, że sprawiedliwe ukaranie zbrodniarzy jest jednym z celów wojny. Inicjatywa nabrała konkretów 13 stycznia 1942 roku, gdy rządy państw okupowanych, mające siedziby w Londynie - w tym rząd Polski - sformułowały w tzw. deklaracji z St. James Place postulat pociągnięcia agresorów do odpowiedzialności.

Potem o problemie rozmawiano za każdym razem, gdy spotykali się politycy tzw. Wielkiej Trójki - Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i ZSRR: w Teheranie w listopadzie 1943 r., a ostatecznie w Jałcie w lutym 1945 r. Churchill, Roosevelt i Stalin zgodzili się co do tego, że ukaranie niemieckich zbrodniarzy wojennych powinno odbyć się na drodze postępowania sądowego; szczegóły zostawiono na później. Może dlatego, że szybko okazało się, iż przywódcy trzech największych krajów walczących z Hitlerem mają całkiem różne wyobrażenia na temat tego, jakie funkcje ma spełniać powojenny trybunał.

Sowietom marzył się proces krótki - raz-dwa i pod ścianę. Być może także dlatego, że roztrząsanie na przykład okoliczności, w jakich wojna wybuchła w 1939 r., wcale nie leżało w interesie Stalina, przez pierwsze dwa lata wojny wiernego sojusznika Niemiec. Amerykanie również uważali, że kary powinny być bardzo surowe, choć zróżnicowane, stosownie do indywidualnej winy sądzonych. Odrzucali kategorycznie tezę o zbiorowej winie niemieckich przywódców - i ostatecznie to ich demokratyczne podejście wygrało.

Amerykańscy politycy, generałowie oraz prawnicy myśleli zarazem nie tylko o tym, aby ukarać przywódców państw (Niemiec i Japonii), winnych rozpoczęcia II wojny światowej. Chcieli, aby przy okazji tych procesów nastąpiła również jakościowa zmiana w prawie międzynarodowym. Nie była to myśl nowa; podobna pojawiła się już po I wojnie światowej, naszkicowana w tzw. pakcie Brianda-Kellogga. Układ ten, nazwany od dwóch ministrów spraw zagranicznych, francuskiego - Aristide'a Brianda i amerykańskiego - Franka Kellogga, i podpisany latem 1927 r., zawierał postulat, aby rozpętanie wojny napastniczej było karalne; obu politykom marzyło się, iż można ostatecznie doprowadzić do tego, że wojna przestanie być środkiem w polityce.

II wojna światowa jeszcze trwała, gdy Harry Truman, następca zmarłego Roosevelta na fotelu prezydenta USA, powołał Roberta H. Jacksona, sędziego w amerykańskim federalnym Sądzie Najwyższym, na funkcję głównego organizatora instytucji, której nazwa miała brzmieć: Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Decyzja ta miała charakter strategiczny i określiła kierunek, w jakim wszystko się później potoczyło. Jackson był bowiem człowiekiem, który oprócz zdolności organizacyjnych posiadał także siłę przebicia oraz wizję, jak taki proces może wpłynąć na kształt prawa międzynarodowego oraz na świadomość państw i narodów. Jackson, syn prostych farmerów ze stanu Nowy Jork, stał się spiritus rector Międzynarodowego Trybunału Wojskowego, przy czym zawsze kierował się podstawową zasadą prawa rzymskiego - nulla poena sine lege, nie ma kary bez prawa (ustawy).

Oczywiście, przy takim podejściu Jacksona co chwila musiało dochodzić do sporów z Sowietami, którzy uważali, że nie ma co w ogóle rozmawiać o winie przywódców III Rzeszy, bo ta jest oczywista i to wystarczy. Przedmiotem kontrowersji było też początkowo miejsce, w którym proces ma się odbyć. Rosjanie preferowali Berlin. Amerykanie jednak, którzy stali się głównymi organizatorami (także od strony finansowej), woleli rzecz jasna, aby miał on miejsce na terenie ich strefy okupacyjnej. Wsparli ich w tym Brytyjczycy i Francuzi - i w ten sposób padło na Norymbergę, miasto na terenie okupowanej przez Amerykanów Bawarii.

Polowanie

Zanim jednak do tego doszło i jeszcze zanim umilkły armaty, na terenie Niemiec i Austrii zaczęło się bezprecedensowe polowanie - na przywódców III Rzeszy, cywilnych i wojskowych. Przywódca "numer jeden" Adolf Hitler oraz jego prawa ręka, szef propagandy Joseph Goebbels sami odebrali sobie życie, ale pozostali prominenci narodowosocjalistycznego systemu władzy chcieli żyć. Dla nich jedyną drogą pozostawała ucieczka ze zniszczonego kraju albo zmiana tożsamości. Na początkowym etapie polowania alianci, którzy do ich ujęcia wyznaczyli specjalne oddziały, szybko zidentyfikowali dwa obszary poszukiwań. Pierwszy na północy, między Hamburgiem a Flensburgiem, niewielkim miastem na granicy niemiecko-duńskiej i bazą niemieckiej marynarki, gdzie pod sam koniec wojny znalazł schronienie prowizoryczny rząd Rzeszy admirała Dönitza. Drugi na południu, pomiędzy Monachium i Berchtesgaden, czyli tzw. alpejską twierdzą.

Wielcy III Rzeszy wpadali po kolei w ręce aliantów w bardzo różnych okolicznościach, czasem niezwykłych, czasem komicznych. Hermann Göring, marszałek Rzeszy i szef Luftwaffe, wysłał swego emisariusza do dowódcy amerykańskiej 36. Dywizji, operującej na terenie Bawarii, w przekonaniu, że Amerykanie potraktują go jako równorzędnego partnera. Co więcej, Göring widział w Amerykanach niemal swoich... wyzwolicieli. Tuż przed śmiercią Hitler uznał go bowiem za zdrajcę i nałożył nań areszt, tak że z rąk esesmanów istotnie "wyzwolili" Göringa Amerykanie.

Już w pierwszej rozmowie, jaką przeprowadził z wysokim rangą amerykańskim oficerem, Göring rozliczył się z niedawnymi kolegami: "Hitler był ograniczony, Hess ekscentryczny, a Ribbentrop to łobuz" - oświadczył zdumionemu generałowi Johnowi Dahlquistowi, po czym zażądał: "No więc jestem tutaj. Kiedy zawiezie mnie pan do waszej kwatery głównej, do Eisenhowera?". Najwyraźniej Göring wierzył, że jako przedstawiciel Niemiec będzie teraz prowadzić negocjacje z naczelnym dowódcą wojsk alianckich w Europie, pięciogwiazdkowym generałem (a później prezydentem USA) Dwightem D. Eisenhowerem.

Na północy trwało to trochę dłużej. Dopiero w dziewięć dni po podpisaniu przez Niemcy bezwarunkowej kapitulacji czołgi brytyjskiej 11. Dywizji Pancernej dotarły do uroczego miasteczka Glücksburg w pobliżu granicy duńskiej, gdzie urzędował jeszcze ostatni rząd, na czele z admirałem Dönitzem, który na życzenie Hitlera objął funkcję prezydenta Rzeszy. Brytyjczycy aresztowali Dönitza i wszystkich innych obecnych na miejscu prominentów. Był wśród nich Albert Speer, z wykształcenia architekt, z zawodu minister do spraw zbrojeń, postać umieszczona wyjątkowo wysoko na liście poszukiwanych zbrodniarzy.

Trzeźwo myślący Speer był w tych dniach może jedynym potrafiącym ocenić położenie chłodno i realistycznie. "A więc to koniec - powiedział do brytyjskiego oficera, który oznajmił mu, że jest aresztowany. - Może to dobrze. I tak było to tylko coś w rodzaju opery". Brytyjczyk odpowiedział pytaniem: "Opery komicznej?". Zrezygnowany Speer skinął głową. W obliczu milionów trupów reakcja dość cyniczna.

Niektórzy próbowali uciekać, choćby w ostatniej chwili. Choćby popełniając samobójstwo - jak Heinrich Himmler, szef SS, który rozgryzł kapsułkę z cyjankiem, albo Robert Ley, przywódca Frontu Pracy Rzeszy. Także Hans Frank, kat okupowanej Polski, próbował początkowo sam wymierzyć sobie sprawiedliwość, ale nieskutecznie. Co więcej, to właśnie próba samobójcza zwróciła uwagę aliantów na tego niepozornego mężczyznę, jednego z dwóch tysięcy niemieckich jeńców przetrzymywanych w obozie. Frankowi szybko rozwiązał się język, chętnie podjął współpracę ze śledczymi, złożył obszerne zeznania. Później, już podczas procesu, wyznał, że odczuwa skruchę i ma świadomość winy, i że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy postrzega jako "sąd światowy, dokonywany z woli bożej". Czy było to wyznanie szczere, czy tylko próba uniknięcia najwyższego wymiaru kary, tego nie dowiemy się nigdy.

Jednym z ostatnich ujętych przez aliantów z grona tych, którzy potem zasiedli na ławach oskarżonych w sali nr 600, był minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop, który w sierpniu 1939 r. podpisał na Kremlu pakt o sojuszu niemiec­ko-sowieckim. Ze zwitkami banknotów w kieszeniach, Ribbentrop, ten były handlarz szampanem, zamierzał zniknąć, dopóki "sytuacja się nie uspokoi". 17 czerwca 1945 r. czterej żołnierze, trzej Brytyjczycy i Belg, wyciągnęli go z łóżka kochanki w Hamburgu.

Proces mógł się rozpocząć.

Świat patrzy na Norymbergę

Norymberga - żyli tu wielcy malarze Dürer i Cranach; to miasto producentów zabawek i średniowiecznych pieśniarzy, opowiadających w swych utworach o dworskich historiach miłosnych. Norymberga - miejsce rytualnych zjazdów partyjnych NSDAP, miasto największych triumfów Hitlera i jego otoczenia. Jesienią 1945 r. Norymberga, średniowieczny klejnot, leżała w gruzach, zniszczona przez alianckie naloty. Ona to stała się miastem sądu światowego.

Jesień 1945. Pałac Sprawiedliwości, zbudowany w drugiej dekadzie XX w., w stylu neorenesansowym, który nieznacznie tylko ucierpiał od bomb, jest na gwałt odnawiany. Szczególnie pomieszczenie nr 600, przebudowane na salę posiedzeń Międzynarodowego Trybunału, skupia uwagę świata, w tym także, rzecz jasna, zjeżdżających tłumnie z wielu krajów dziennikarzy.

20 listopada 1945 r., w dzień rozpoczęcia procesu, Pałac Sprawiedliwości przypomina ul. Na trybunie prasowej tłoczy się 250 korespondentów, prasowych i radiowych. Wśród nich tak renomowane nazwiska, jak John Dos Passos (amerykański autor bestsellerów), Erika Mann (córka Tomasza Manna, kobieta z temperamentem), Ilja Erenburg (sowiecki propagandysta), Ernest Hemingway (noblista). Jest także niejaki Willy Brandt, niedawny emigrant, teraz niepozorny reporter z norweską akredytacją, późniejszy kanclerz Republiki Federalnej. Jest również niejaki Markus Wolf, młodziutki Niemiec, który wojnę przeżył w Moskwie i teraz występuje jako dziennikarz z akredytacją sowiecką; kilka lat później zostanie dyrektorem wywiadu zagranicznego NRD i będzie kierować nim przez kilka dekad, ręka w rękę z KGB, infiltrując zwłaszcza Niemcy Zachodnie.

Ale na razie jest listopad 1945 r. i niektórym jeszcze wydaje się, że po II wojnie światowej świat może być inny, lepszy. Przed Pałacem Sprawiedliwości stoją amerykańskie dżipy i sztabowe limuzyny. Policja wojskowa sprawdza dokumenty. "Obok głównego wejścia czołg z białą gwiazdą; sprawia wrażenie, jakby wsparł się w niedbałej pozie o ścianę" - notuje John Dos Passos.

Dzień jest zimny, ale niebo jasne. W swoim "Norymberskim pamiętniku", pisanym dla nowojorskiego magazynu informacyjnego "Life", Dos Passos pisze: "Od sklepienia rezonuje echem filuterny stukot obcasów amerykańskich sekretarek. Obok francus­kie reporterki w upiętych wysoko paryskich turbanach. Są też Rosjanie i szepczący coś bez przerwy Brytyjczycy. Jest też urząd pocztowy, snackbar i cafeteria, urządzone w waszyngtońskim stylu".

Oskarżenie

Sala nr 600 jest świeżo odnowiona, z zielonymi zasłonami i krzesłami z ciemnoczerwoną wyściółką. "Podczas gdy odczytywany jest akt oskarżenia, który świat rzuca w twarz mężczyznom z ławy oskarżonych, na sali jest niemal cicho, ciszy nie mącą głosy tłumaczy, ich przekład wypowiadanych kwestii na kilka języków dociera do uszu za pośrednictwem słuchawek. Głos oskarżyciela dobiega jakby z oddali. Tłumacze mruczą do mikrofonów, schowani za szklanymi szybami. Oczy wszystkich kierują się na oskarżonych..." - notuje znany niemiecki pisarz Erich Kästner, który z powodu opozycyjnej postawy miał w III Rzeszy zakaz publikowania.

Oskarżające mocarstwa - Amerykanie, Brytyjczycy, Sowieci i Francuzi - zgodzili się wcześniej, że zastosowana będzie procedura z angloamerykańskich procesów karnych. Punkty oskarżenia obejmują: udział w planie, względnie w spisku, w celu dokonania zbrodni przeciw pokojowi, czyli planowanie, przygotowanie i prowadzenie wojny agresywnej lub wojny prowadzonej z pogwałceniem umów międzynarodowych. Dalej: zbrodnie wojenne, czyli pogwałcenie praw i zwyczajów wojny. Dalej: zbrodnie przeciwko ludzkości, czyli "mordowanie, eksterminacja, ujarzmianie, deportacja i inne nieludzkie czyny popełnione na ludności cywilnej przed i podczas wojny", a także "prześladowanie z przyczyn politycznych, rasowych i religijnych".

Podczas pierwszego dnia procesu przedstawiciele delegacji z krajów oskarżających przedstawiają siedmiostronicowy akt oskarżenia, w którym oprócz wymienionych wyżej punktów podane jest także wyliczenie najbardziej okrutnych zbrodni. Procedura trwa około siedmiu godzin. "Serce mnie boli po tym wszystkim, czego wysłuchałem" - notuje Erich Kästner w korespondencji, która następnie ukaże się w gazecie "Neue Zeitung", wydawanej w Monachium za zgodą (czyli, jak wtedy mówiono: na licencji) i pod kontrolą amerykańskich władz okupacyjnych.

Następnego dnia, 21 listopada, po raz pierwszy odzywają się oskarżeni: zgodnie i po kolei oznajmiają, że nie czują się winni.

Następnie głos zabiera amerykański główny oskarżyciel Robert Jackson; będzie mówić długo, jego mowa zajmie cały kolejny dzień. Wystąpienie nie ogranicza się do zarzutów. Jackson rozróżnia pomiędzy dyktaturą narodowosocjalistyczną i jej reprezentantami oraz tymi, którzy realizowali jej politykę, a tymi, którzy ulegli fascynacji reżimem. Amerykanin widzi proces w szerszym kontekście. Chce, aby stał się on kamieniem węgielnym lepszego porządku światowego, opartego na pokoju.

Mówi: "Zbrodnie, za które mamy tutaj sądzić i karać, były tak perfidne, tak złe i o tak niszczycielskiej sile, że ludzka cywilizacja nie może sobie pozwolić na to, aby przejść nad nimi do porządku dziennego. Inaczej nie przetrwa ona, jeśli coś takiego miałoby się znowu powtórzyć. (...) Poprzez to postępowanie sądowe cztery z potężnych narodów chcą (...) w praktyce wcielić w życie prawo międzynarodowe i postawić w ten sposób tamę największemu zagrożeniu naszych czasów: wojnie napastniczej". Swoją mowę Jackson kończy słowami: "Prawdziwym oskarżycielem na tej sali jest nasza cywilizacja".

William Shirer, błyskotliwy korespondent polityczny radia CBS, a później autor klasycznej książki "Wzlot i upadek III Rzeszy", tak skomentował wystąpienie Jacksona: "Czy jest możliwe, że proces ten przyczyni się w większym stopniu do zlikwidowania zjawiska wojny niż wszelkie minione rezolucje pokojowe, niż wszystkie konwencje haskie [z 1899, 1904 i 1907 r. miały regulować sposób prowadzenia wojen - red.], a także niż ta nowa światowa organizacja Narodów Zjednoczonych? Frapujące to pytanie! (...) Tak więc znajdujemy się tutaj, w Norymberdze (...), w owej niezwykłej chwili, gdy myślenie i obyczaje narodów świata zostały wstrząśnięte wydarzeniami wojny światowej i jej skutkami dla życia nieprzeliczonych milionów ludzi. Takie okazje zdarzają się bardzo rzadko i bardzo szybko przemijają".

Niemcy patrzą na Norymbergę

Proces trwa 218 dni. W pierwszych tygodniach zespół oskarżycieli wyjaśnia, jak należy rozumieć cztery główne punkty oskarżenia i jak przyporządkować prawnie zbrodnie dokonane przez narodowych socjalistów. Oskarżyciele przedstawiają również niezliczone dokumenty oraz zeznania świadków.

Oskarżeni początkowo zachowują się pasywnie i są raczej przedmiotem postępowania, w którym dominuje strona oskarżająca; na zarzuty reagują najpierw chłodno, bez emocji. Dönitz sili się na ironię: "To typowo amerykański humor" - rzuca. Keitlowi nie przychodzi nic innego do głowy jak tylko rytualne zdanie: "Dla żołnierza rozkaz to rozkaz". Ribbentrop odsuwa od siebie wszelką winę: "Oskarżenie jest skierowane przeciwko niewłaściwym osobom". Hess nie może sobie nic przypomnieć, sprawia wrażenie psychicznie niezrównoważonego. Göring ripostuje bezczelnie: "Zwycięzca zawsze będzie sędzią, a zwyciężony zawsze oskarżonym".

Dopiero kiedy na sali wyświetlony zostaje film, nakręcony w obozie koncentracyjnym, mający dowieść okrucieństwa i zbrodni przeciw ludzkości, niektórzy z oskarżonych okazują emocje. Materiał filmowy pochodzi częściowo z archiwów SS, a częściowo został nakręcony przez aliantów zaraz po wyzwoleniu kacetów. W protokołach procesu czytamy, że projekcja wstrząsnęła oskarżonymi bardziej niż wystąpienie Jacksona, jednak zaprzeczyli oni, jakoby ponosili za to, co zobaczyli, jakąkolwiek odpowiedzialność. Frank okazuje przygnębienie: "Kiedy człowiek uprzytomni sobie, że żyliśmy jak królowie i wierzyliśmy w tę bestię...". Von Schirach zdaje się nie dowierzać: "Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak Niemcy mogli robić takie rzeczy". Göring uważa, że film to "propagandowy show".

A co myślą w tych dniach zwykli Niemcy, w kraju zniszczonym i okupowanym? Jak zwykły obywatel reaguje na proces przywódców państwa? Otóż zwykły Niemiec jest najczęściej albo niezainteresowany, albo jeśli już się interesuje tym, co dzieje się w Norymberdze, to nie dowierza. Zwykły Niemiec ma inne zmartwienia, natury egzystencjalnej: jak przeżyć zimę; gdzie znaleźć dach nad głową? Skąd wziąć opał, jedzenie, ubranie dla dzieci? Gdzie znaleźć pracę? W zniszczonym kraju panuje głód, brakuje wody i prądu, zima jest wyjątkowo ostra, po drogach przemieszczają się miliony ludzi, jedni z Zachodu na Wschód, inni ze Wschodu na Zachód.

Wielu Niemców za swoje uważa zdanie, które pojawia się wówczas: że Norymberga to "trybunał zwycięzców", służący interesom mocarstw. Jeden z niemieckich adwokatów broniących oskarżonych napisał w tamtych dniach list do Roberta Kempnera (niemiecko-żydowskiego emigranta i pracownika amerykańskiego zespołu oskarżycieli), w którym realistycznie oceniał reakcje rodaków. Pisał, że po licznych rozmowach, jakie prowadził w różnych okolicznościach, odniósł wrażenie, iż niewielu Niemców wierzy w informacje radia i prasy o okrucieństwach Wehrmachtu i SS, zwłaszcza tych, które miały być popełnione w Europie Wschodniej; że traktowane są one raczej jako antyniemiecka propaganda.

Prawo, nie zemsta

Opinie na temat prawomocności procesu norymberskiego pojawiały się już podczas jego trwania, a tym bardziej w następnych latach. Pytania sprowadzały się do zasadniczej kwestii: czy nie zastosowano aby zasady vae victis (biada zwyciężonym), ale normę nulla poena sine lege? Czy to była zemsta zwycięzców nad zwyciężonymi, czy uczciwy proces przeprowadzony zgodnie z normami prawa?

Przez długi czas pozostało kwestią sporną, czy cztery główne zarzuty - spisek przeciw pokojowi, wojna napastnicza, złamanie prawa wojennego oraz zbrodnie przeciw ludzkości - dawały dostateczną podstawę prawną do skazania oskarżonych, było nie było przywódców suwerennego państwa.

Socjaldemokrata i przeciwnik Hitlera Wilhelm Hoegner - którego w październikową noc 1946 r. ściągnięto do sali gimnastycznej, by w imieniu narodu niemieckiego był świadkiem egzekucji - powtarzał trzy lata później: "Pozostaję przy zdaniu, że proces był złamaniem zasady, iż nie można wymierzyć kary, jeśli nie ma po temu podstawy prawnej. Ale zgadzam się, że okoliczności były wyjątkowe i że proces ten był jedynym możliwym sposobem rozliczenia się z tą zbrodniczą nazistowską bandą".

Nawet w kręgach aliantów pojawiały się czasem zastrzeżenia natury prawnej (bo zastrzeżeń o charakterze politycznym czy moralnym nie było). Oskarżyciel ze strony brytyjskiej sir Hartley Shawcross pisał latem 1967 r.: "Najmądrzejsze argumenty prawne bledną, a nawet stają się nieistotne w obliczu faktów, których dowiedziono, także posługując się oficjalnymi dokumentami nazistowskimi. To, co się działo [w czasach III Rzeszy], dotykało sumienia wszystkich cywilizowanych narodów, włącznie z narodem niemieckim, i krzyczało wręcz o osąd i karę".

Dziś, po 60 latach, mało kto ma wątpliwości co do tego, że proces został przeprowadzony niezwykle uczciwie - dzięki temu, że zastosowano podczas niego angloamerykańskie normy prawne. I że miał on także znaczenie polityczne, tworząc precedens w prawie międzynarodowym. Do odpowiedzialności pociągnięto w Norymberdze nie tylko państwo, ale również ludzi, którzy nim kierowali, oceniając ich postępowanie wedle prawa międzynarodowego.

Już w grudniu 1946 r. Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych potwierdziło zasady, na jakich opierał się Międzynarodowy Trybunał Wojskowy oraz jego wyroki, sankcjonując je jako obowiązujące normy prawa międzynarodowego.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (39/2006)