Rozwody i dochody

Pieniądze z Funduszu Alimentacyjnego są dla nich nadzieją na lepsze życie. Nadzieją często złudną.

02.10.2016

Czyta się kilka minut

Historia zawsze wygląda tak samo: najpierw decyzja o rozwodzie, rozprawa w sądzie, przyznanie alimentów na dzieci. Później komornik staje u drzwi męża, który nie wykazuje dochodu, tak jak nie wykazywał wcześniej. Sąd wydaje decyzję o przyznaniu środków na utrzymanie dzieci z Funduszu Alimentacyjnego. Niewiele, najwyżej 500 zł.

W 2014 r. wypłacono 333,7 tys. takich świadczeń. Średnio 373 zł, o 11 zł więcej niż w roku 2013. Większość rodzin osób pobierających świadczenia z Funduszu Alimentacyjnego nie ma dochodu bądź ma dochód bardzo niski w przeliczeniu na osobę; aż 25,8 proc. nie uzyskiwało jakiegokolwiek. Drugą co do wielkości grupę rodzin stanowiły te, których dochód nie przekraczał 252 zł na osobę (34,7 proc.).

Przez krótki czas rozbite rodziny żyją z zasądzonych pieniędzy. Ale potem pojawiają się problemy.

Ten sam rower

Ona mówi o nim, że jest człowiekiem skromnym aż za bardzo. W Boże Ciało pan Stanisław nie idzie w procesji, tylko zawsze jakby z boku. Wraca z pracy drogą asfaltową, ale zamiast wsiąść na rower, to go prowadzi.

Ona jego porównuje do osła albo innego zwierzęcia, którego przeznaczeniem jest cicha i ciężka robota, bez nagrody, bez radości, bez wytchnienia.

On o niej mówi, że jak Marzenkę poznawał, to się trochę jąkała. Włosy miała na chłopaka, ostrzyżone krótko, z grzywką jak pod linijkę. Była niczego sobie, brunetka, rzadko się śmiała. Chodził z nią nad strugę, gdzie stary Ś. utopił się po pijaku. Łapała butelkę, kiedy on przystawiał ją do ust, pytała: – Ale ty, Stasiu, taki nie będziesz?

– Dosyć się na ojca napatrzyłem – odpowiadał.

Ślub mają skromny, weselny obiad w domu rodziców. Kiedy umierają mu ojciec i matka (jak to na wsi: jedno po drugim, rok po roku), robi się więcej miejsca. W białej parterówce na obrzeżach wsi pojawiają się najpierw bliźniaki: chłopiec i dziewczynka, a potem jeszcze dwoje (jak to na wsi: rok po roku).

On pracę ma stałą, w szkółce drzewnej przy choinkach. Do pracy jeździ na rowerze. Po robocie z chłopakami machają ćwiartkę do pasztetowej i oranżady.

– Na początku – mówi ona – ta ćwiartka wódki była dla niego małym świętem, potem już tylko koniecznością.

Pracownicy pomocy społecznej w gminie mówią o nich tak: to rodzina niczym się niewyróżniająca, pijąca jak inne. Bezrobocie wynosi 10,9 proc. Ci mieszkańcy, którzy nie utrzymują się z rolnictwa, szukają zajęć dorywczych. Kobiety pracują przy zbiorze płodów rolnych, mężczyźni gdzie się da.

Któregoś dnia ona pisze do koleżanki SMS-a: „Wydrukuj mi dokumenty do rozwodu”. Kartkę składa na cztery, chowa do kieszeni i czyta ukradkiem przez tydzień. Koleżanka drukuje pozew, żeby nie był taki zwykły, długopisem. Ona zanosi go do sądu.

– Listonosz – mówi on – zawsze mnie na drodze zatrzymywał, pytał, co słychać. A wtedy tylko mówi: „To do pana, muszę lecieć”. I ucieka. Pismo z sądu otwiera jeszcze na poboczu, oparty o rower: – Jakby mi kto w mordę strzelił.

Rozwód orzeczono z winy Stanisława. Alkohol, niedokładanie starań przy wychowaniu dzieci, całkowity rozkład pożycia. Przy ustalaniu wysokości alimentów wzięto pod uwagę dotychczasowy status materialny rodziny i usprawiedliwione potrzeby czwórki dzieci. Zasądzono po ok. 150 zł miesięcznie na każde.

On mówi, że czuł się jak gówno, gdy wracali po rozprawie tym samym autobusem do domu. Ona opowiada, jak milczeli całą drogę. – Podmiejski jedzie pół godziny – mówi – było to najdłuższe pół godziny w naszym wspólnym życiu.

Ona siedzi przy stole i zaciska pięści: – Stasiu z pracy wracał potem nieraz na czworaka. Albo kierownik go przywoził. Nie mógł się chłopak pogodzić. Tak, wtedy jeszcze mieszkaliśmy razem, a co mieliśmy zrobić? Ja mu potem zaczęłam tłumaczyć „Zobacz, Stasiu, jakie ja teraz zakupy przynoszę do domu”.

On siedzi na schodkach ich wspólnego domu i grzebie patykiem w ziemi: – To wychodziło jakieś 600 zł, nie miałem z czego płacić. Komornik odjeżdżał z niczym, bo ja niczego nie miałem, a pracowałem na czarno. Ludzie mówili: „Panie Stanisławie, tak nie można, za to jest kryminał”. Ja im na to, że się nie boję, teraz to mi wszystko jedno.

Któregoś dnia dzwoni do niej matka: – Przyjeżdżaj, mam dwa wolne pokoje, pomieścicie się.

Pakuje dzieciaki, wsiadają w autobus. On wraca z pracy, drzwi zamknięte, a klucz schowany pod wycieraczką.

Pomoc społeczna: – Pani Marzena wystąpiła do urzędu gminy o egzekucję należności alimentacyjnych. Postępowanie komornicze okazało się bezskuteczne, ponieważ pan Stanisław nie wykazywał żadnego dochodu. Wyrokiem sądu pani Marzena otrzymała więc prawo do świadczenia w wysokości 500 zł miesięcznie z Funduszu Alimentacyjnego. Pani Marzena zamieszkała wraz z czwórką dzieci u swojej matki. Dzieci nie musiały nawet zmieniać szkoły. Z tego, co wiemy, pani Marzena podejmowała prace sezonowe. Dzieci często pracowały z nią.

Stanisławowi ludzie mówili, że Marzena codziennie w innym ciuchu stoi w kolejce do mięsnego. Że z miasta do domu wraca taksówką. Że w markecie bierze wina po 15 zł, zabawki, bloki rysunkowe, teflonowe patelnie, farby ścienne, a nawet rozpałkę do grilla. Dzieciaki chodzą w oryginalnych bluzach z logo na plecach, z komórkami w rękach.

Stanisław mówi o tym tak: – Marzena zawsze lubiła pożyć. Jak zaczęła szaleć, to do niej pojechałem i mówię: „Opamiętaj się, nie rób z rodziny patologii”. Wtedy mi się przyznała, że już jak składała pozew, to wiedziała, że dostanie alimenty!

Marzena: – Stasiu przyjeżdżał i gadał głupoty, żebym wszystko wróciła, odwołała. Proszę pana, jak były te pieniądze z alimentów, to chociaż lepiej człowiek pożył. Zawsze marzyłam o mikrofali, mówiłam Stasiowi, że można taką kupić na giełdzie. Ale nie słuchał. A jak dostałam alimenty, to sobie kupiłam.

Pracownica pomocy społecznej: – Zasądzone środki z Funduszu Alimentacyjnego są tylko pozornym powiększeniem domowego budżetu. Osoby, które zaczynają otrzymywać regularne wpłaty, mają wrażenie, że poziom ich życia wzrasta. Jednak na dłuższą metę nic się nie zmienia. 500 zł, zwykle przyznawane w takich wypadkach, odpowiada środkom, które wcześniej przynosił do domu pracujący albo dorabiający małżonek. To chwilowe i złudne. Za to konsekwencje posiadania statusu dłużnika alimentacyjnego są realne i często bardzo poważne.

Stanisław: – Najpierw był komornik, ale nic nie zajął, bo nie miałem nawet kawałka telewizora. Potem dowieźli mnie do sądu, usłyszałem wyrok: 12 miesięcy pozbawienia wolności. Najgorszemu wrogowi nie życzę. W więzieniu ten, co siedzi za rodzinę, jest taki sam jak pedofil.

Pomoc społeczna: – Pani Marzena pracuje w lokalnej pieczarkarni. Utraciła prawo do środków z Funduszu Alimentacyjnego. Z kolei pan Stanisław odbył karę i wrócił do domu po rodzicach. W więzieniu zrobił kurs malarza pokojowego. Były pracodawca zaoferował mu legalne zatrudnienie. Jest w złym stanie. Dużo pije, zdarzają mu się upadki. Miał złamany nos, wybite zęby.

Niechętnie przyjmuje pomoc. Ciągle porusza się na tym samym rowerze.

Z godziny na godzinę

– Nigdy nikogo nie skrzywdziłem, a może miałbym powód – zaczyna swoją opowieść Zbigniew, lat 48. Ciasne mieszkanko pachnie wodą kolońską i psem. – Żyliśmy jak ludzie. Całe życie pracowałem w fabryce maszyn rolniczych. Wie pan, ile to się trzeba nadźwigać? Dopiero ze trzy lata temu lekarz powiedział: „Pan już tak dłużej nie może, pan dostanie rentę”. Od tamtej pory sobie do tej renty dorabiam. Stróżuję na czarno w firmie pod miastem, ostatnio tam się spalił dach, zarzekałem się prezesowi: „Jak Boga kocham, że dymu nie czułem”. Uwierzył.

– Duża córka ma już własną rodzinę – mówi dalej Zbigniew. – Jak była pannicą, to nam się z Elą przydarzyła młodsza. Dziś córeczka jest w wieku szkolnym. Ela pracowała różnie: ostatnio za kucharkę w domu weselnym. Nigdy na pieniądzach nie spaliśmy.

– Kto to widział – pyta Zbigniew – żeby z dnia na dzień człowiek tak się zmienił? Mówię panu: z godziny na godzinę. Któregoś dnia wracam z pracy, a ona siedzi w kuchni przy stole, blada jak papier, i coś tam mówi, że ona dłużej nie chce. Pamiętam tylko, że miała sucho w ustach. Zawsze ma sucho, jak się denerwuje.

– Rozprawa była krótka – opowiada Zbigniew. – Sędzina była na mnie cięta, prawie pokrzykiwała, wyobraża pan sobie? Stwierdzono całkowity rozkład małżeństwa. Żadnego wspólnego pożycia, co było prawdą, żadnych wspólnych pieniędzy, co prawdą nie było, bo Ela nieraz dostawała do ręki, a że nie mieliśmy konta w banku, to już nie moja wina. Nagle się okazało, że Ela nie zarabia, bo ten weselnik zatrudnia ją na czarno. I że młodsza córka była wychowywana w poczuciu wysokiej wartości i statusu materialnego, nie mogła odstawać od rówieśników gorszym ciuchem. Zasądzili ponad cztery stówy miesięcznie.

Zbigniew bierze głęboki oddech: – Nie to było najgorsze, bo ja na dzieci nie żałowałem i nie będę żałował. Najgorsze, że mnie wystawiła na pośmiewisko. Komornik walił do drzwi, aż sąsiedzi powychodzili na korytarz. Wie pan, jaki to wstyd, kiedy przychodzi do pana komornik?

Zbigniew wylicza, czego dowiedział się o późniejszym życiu żony: – A to płaszcze, a to buty, a to wędzone łososie, wczasy na Mazurach, nad morzem. Na zakupy jechała sto kilometrów, jakby u nas w mieście galerii nie było. Kiedy dzwoniłem do córki, to tylko: „Tatuś, mama mówi, że mi tableta zabierze”. Po co tablet dzieciakowi w podstawówce?!

Zamyśla się po raz ostatni: – Podobno Ela ma nowego faceta. Starszego ode mnie. Przyjeżdża do niej skodą. Nie wiem, może Eli właśnie o tę skodę chodziło. Bo ja całe życie przejeździłem autobusami.

Podpiszesz, co trzeba

S. mieszkali naprzeciwko przydrożnej figurki. Kiedy rano on zapijał kaca, z figurki patrzyła na niego Najświętsza Panienka.

Sąsiedzi mają o S. opinię jednoznaczną: kiedy jest lato, mniejsze dzieci latają po podwórku czarne od brudu, jakby się wytarzały w węglu. On kiedyś pracował, ona chyba nigdy, teraz żyją z dzierżaw. Po jego ojcu została im ziemia, prawie osiem hektarów.

Ona, Mariola, 41 lat – pochodzi z pobliskiego miasta, tam się poznali. On, Janusz, 43 lata – wywodzi się stąd, ze wsi, gdzie była jego ojcowizna. Ślub wzięli w 1995 r., mają pięcioro dzieci.

Janusz sam przyznaje, że lubi zabawę. Kiedy podpisuje umowę o dzierżawę, rolnik pyta trzy razy: „Janusz, czy ty wiesz, co robisz?”. On przytakuje, choć ledwo się trzyma na nogach. Zaliczka za dzierżawę rozchodzi się tej samej nocy.

Mariola ma donośny głos, długie, ciemne włosy i szeroki uśmiech. Używa mocnych słów i głośno się śmieje: – Trochę z tych alimentów pożyłam.

Któregoś dnia ona przychodzi do niego i mówi: „Janusz, zrobię ci separację”. On jeszcze nie rozumie, że ona tak poważnie.

Ona coś tam przegaduje, że jak tak dalej pójdzie, to będzie rozwód, bo ile tak można wegetować. Wtedy on odpowiada: „To se go weź”.

Kiedy dostaje pismo z sądu, uderza ją w twarz, po czym wychodzi i nie wraca do rana. Rano pyta: „Co ja ci złego zrobiłem?”. Ona go wtedy uspokaja: „Jasiu, ja od ciebie nie odejdę. Tylko pójdziesz ze mną do sądu i podpiszesz, co trzeba”.

Mariola: – Janusz gniewał się kilka dni, ale potem mu przeszło. Wytłumaczyłam mu, że każdy grosz się przyda. Dzieci mamy czworo, alimenty będą spore. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że są widełki i że tylko pół tysiąca dostanę. Ale dobre i to.
Mariola się wymeldowuje. Na papierze jej adres to mieszkanie rodziców w mieście. Tak naprawdę nic się nie zmienia. Na razie mieszkają z Januszem z widokiem na Najświętszą Panienkę.

Oboje opowiadają, jak jeździli taksówkami od sklepu do sklepu. Jak pierwszy raz zamawiali pizzę i nie żądali reszty. Jak dzieciom kupowali lody w litrowych pudełkach, dżinsy, sportowe buty. Wszystko! Kiedy wyprawili komunię średniego syna, postawili na stół butelkę z wyższej półki. Nie wykazywali dochodów, bo pieniądze za dzierżawę dostawali do ręki.

Mariola patrzy prosto w oczy i mówi, że któregoś dnia jej odbiło. Wsiada w taksówkę i jedzie do miasta. W knajpie pod dawnym hotelem tańczy do hitów disco. Koleżanki z czasów młodości przynoszą z baru drinki. Janusz nic o tym nie wie, ale w końcu ludzie mu donoszą, więc się trochę, jak mówi Mariola, unosi.

Wystawia jej walizki, zamyka drzwi na klucz. Potem pije, ile może, a czasem nawet więcej. Widzą go we wsi, jak wraca wpadając w krzaki. Na polu u jednego rolnika klęczy półprzytomny i krzyczy, kiedy chcą mu pomóc: „Mariola!”. Rano budzi się sam, bo Mariola zabrała dzieci, i od razu pisze SMS-y: „Jak tam moje skarby?”. Nie odpisują.

Dziś Janusz się uspokoił, szuka pracy, twierdzi, że mniej pije. Ziemię, którą dzierżawił, sprzedał po zaniżonej cenie. Część środków zajął sąd. W ten sposób Janusz przestał być dłużnikiem alimentacyjnym. Z państwem i rodziną ma czysty rachunek.

Mariola mieszka w mieście, z matką i młodszą siostrą. O Janusza nie pyta, bo przecież – jak deklaruje – po rozwodzie to już nie mąż. ©

Niektóre szczegóły dotyczące bohaterów zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2016